Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom III/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XII.
WIECZÓR LIGI.

Paryż w dniach uroczystości, ma więcej lub mniej hałasu, więcej lub mniej tłumów, ludu, lecz zawsze jest piękny i wesoły.
Przyjemnie było widzieć w pośród ważkich uliczek, u stóp domów z balkonami i dymnikami, snujący się tłum ludu, patrzący wzajem na siebie, podziwiający się, a czasem krzyczący dla jakiej osobliwości.
Niegdyś, strój, broń, język, głos, tworzyły odznaczające szczegóły, które nagromadzone w jednym punkcie, składały interesującą całość.
Takim był Paryż o ósmej godzinie wieczór, dnia, w którym Gwizyusz po bytności u króla, i rozmowie z księciem Andegaweńskim, kazał podpisywać Ligę poczciwym mieszkańcom stolicy.
Tłum mieszczan, strojny w suknie świąteczne i broń najpiękniejszy, jakby na przegląd lub walkę, zdążał ku rozmaitym kościołom.
Powierzchowność tego tłumu, ożywionego jednem i tem samem uczuciem, idącego w jednym celu, była wesoła i groźna zarazem, osobliwie kiedy przechodził koło gwardyi szwajcarów, albo lekkiej jazdy.
Postawa, krzyki i odgrażania zatrwożyłyby pana de Morvilliers, gdyby ten znakomity urzędnik nie znał paryżan, którzy nie są zdolni nic złego uczynić, chyba że ich kto podnieci, lub nieroztropny nieprzyjaciel wyzwie.
Hałas tłumu i rozmaitość jego tem były większe, że wiele kobiet żadnym sposobem nie chcąc pozostać w domu, szły za swoimi mężami.
Niektóre z nich zabrały także i dzieci, które czepiały się muszkietów i mieczy ojców.
Wprawdzie, w każdym czasie, ulicznik paryzki lubi włóczyć broń za sobą, a kiedy jej udźwignąć nic może, chociaż na nią spoglądać.
Niekiedy oddział jaki, więcej ożywiony jak inne, zabłysnął mieczami, co osobliwie miało miejsce przed domem jakiego hugonoty.
— Wtedy dzieci krzyczały na cale gardło:
— Na stosy! na stosy!
Krzyki te wywoływały najprzód ukazywanie się w oknach kucharek i kuchcików, następnie zamykanie zasuwek i zatarasowanie bram.
Wtedy mieszczanie, podobni do owego zająca z bajki la Fontaina, który przestraszył żabę, odchodzili z dumą i na inne miejsce przenosili okrzyki.
— Na ulicy „L’arbre-sec” największe było zgromadzenie.
Ulica była zapchana a tłum cisnął się pod latarnię, nad którą wisiał znak wyobrażający gwiazdę na tle niebieskiem a mający napis: „pod Gwiazdą.”
Na progu tego domu, człowiek w szlafmycy w kratki, która mu łysą przykrywała głowę, prawił i dowodzik W jednej ręce miał miecz, w drugiej listę otwartą dla przyjmowania podpisów.
— Pójdźcie, pójdźcie, prawowierni — wołał, pójdźcie pod „Gwiazdę”, gdzie znajdziecie dobre wino i chętne przyjęcie, pójdźcie w przyjazną porę, gdy źli będą oddzieleni od dobrych, gdy pszenica oczyści się z kąkolu.
Pójdźcie panowie, kto umie pisać, niechaj sam kładzie swoje nazwisko, kto zaś nie umie, niechaj je powierzy panu la Hurière, albo mojemu pomocnikowi panu Croquentin.
Pan Croquentin, młodzieniec z Perigord, ubrany biało i przepasany sznurkiem, za który miał zatknięty pałasz i kawałek papieru, zapisywał imiona przychodzących, na których czele figurowało nazwisko la Hurière.
— Panowie, to dla wiary krzyczał na całe gardło oberżysta z pod „Gwiazdy”. Panowie, vivat Liga!
Ochrypł z utrudzenia i krzyku, albowiem ów zapał, trwał od czterech godzin.
Wielu ożywionych jego zapałem, zapisywało swojo nazwiska; więcej zaś nie umiejących pisać, podawało je panu Croquentin.
Tem pochlebniejszem było dla pana de la Hurière, że mimo bliskości Saint Germain l’Auxerois, gdzie wierni na wielkim ołtarzu mogli składać podpisy, około niego zgromadziły się tłumy; czemu zupełnie dziwić się nie należy, albowiem w owej epoce, licznych zebrań wiernych, obadwa miejsca, zamiast sobie szkodzić, wzajemnie pomagały.
Kiedy lista pana de la Hurière i Croquentina były już pełne, gospodarz z pod „Gwiazdy” zapraszał jeszcze wiernych, chcąc podnieść się w opinii pana Gwizyusza, czego tak pragnął oddawna.
Podczas gdy liczba podpisujących się, zamiast zmniejszać wzrastała ciągle, a tłum ludu przepływał z ulicy na ulicę, ujrzeć było można przeciskającego się, ogromnego mężczyznę, który kułakami torując sobie drogę, dostał się wreszcie do listy pana Croquentina.
Przybywszy tam, wziął pióro z ręki poczciwego mieszczanina, który dopiero co położył swój podpis i nakreślił literami, tak wielkiemi jak palec, nazwisko swoje na czystej karcie papieru, zdobiwszy ją kilkoma kroplami atramentu i ogromnym strychem podpierającym krzywe litery.
Następnie, nowemu aspirantowi oddal papier do podpisu.
— Chicot! — przeczytał następny.
— Do dyabła! ten pan pisze prześlicznie.
Chicot, albowiem on to był sam, chociaż jakeśmy widzieli, nie chciał towarzyszyć królowi, lecz obiegał Ligę na swój własny rachunek.
Zapisawszy się na liście pana Croquentina, udał się do samego pana, de la Hurière.
Ten ujrzawszy tak szumny podpis, zazdrościł mu równie zamaszystej ręki.
Przyjmowano więc Chicota z otwartemi rękami i z otwartemi listami.
Po powtórnem wpisaniu się, Chicot zapytał pana de La Hurière, czy czasem nie ma trzeciej listy.
La Hurière nie uważał na ten żart.
Mimo tego spojrzał na Chicota z ukosa, Chicot zaś na niego wprost; La Hurière nazwał go błaznem, on jego oszustem. La Hurière podniósł rękę do szpady, Chicot położył pióro na stole i wziął się do swojej; właśnie zabierało się na jakąś bójkę, na której by stracił gospodarz z pod „Gwiazdy“, gdy Chicot poczuł, że go ktoś trącił.
Obrócił się i poznał króla, przebranego jak zwyczajny mieszczanin; przy nim byli Maugiron i Quelus, podobnież ustrojeni, tylko obok rapirów, mający kusze na ramieniu.
— Co tam takiego?... — rzekł król — katolicy kłócą się z sobą. A! to zły przykład.
— Mój panie — odpowiedział Chicot nie dając się poznać Henrykowi, mów temu, kto zawinił; oto łotr, który huczy, aby się podpisywać, a kiedy się kto podpisze, to jeszcze mocniej huczy.
Uwagę La Kurièra zwrócili nowi amatorzy podpisów i tłum oddzielił go od Chicota i rozmawiających z nim panów.
— Jaki upał!... — rzekł Henryk — dobrze dla wiernych, mających noc na ulicy przepędzać.
— Tak, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Chicot — ale źle dla niewiernych, jak to sam uznasz; spojrzyj tylko na lewo a przekonasz się.
— A! to szeroka twarz pana de Mayenne i spiczasta kardynała.
— Ciszej Najjaśniejszy panie; pewny strzał, gdy wiemy gdzie nasz nieprzyjaciel, a gdy on nie wie o nas.
— Czy myślisz, że ja się lękam?
— W tłumie podobnym temu za mc ręczyć nie można, któż wie, czy niema gdzie ukrytego noża w kieszeni, który bardzo lekko wchodzi w pierś sąsiednią. Na tę stronę zwróćmy się Najjaśniejszy panie.
— Czy mnie widziano?
— Nie sądzę, ale możesz być pewnym, że cię poznają gdy dłużej tu pozostaniesz.
— Vivat Liga! vivat Liga!... — krzyczał lud wypływający z rozmaitych stron na ulicę Arbre-Sec.
— Vivat Gwizyusz! vivat Kardynał! vivat Mayenne — odpowiedział tłum stojący przy stole La Hurièra, który zdaleka poznał książąt Lotaryngskich.
— Co znaczą te krzyki?... — zapytał Henryk III-ci marszcząc brwi.
— To są krzyki, które dowodzą, jak wszystko jest na swojem miejscu. Gwizyusz na ulicach, ty królu w Luwrze. Wracaj, Najjaśniejszy panie do Luwru.
— Czy pójdziesz z nami?
— Nie potrzebujesz mnie, mój synu; masz twoję straż zwyczajną, panów Quelusa i Maugirona. Ja muszę widzieć wszystko do końca, bo przedmiot jeśli nie ciekawy, to przynajmniej zabawny.
— Gdzie idziesz?
— Idę się jeszcze w kilku listach zapisać; chcę bowiem, aby jutro dużo moich znaleziono podpisów. Dobranoc, mój synu, idź na prawo ja pójdę na lewo, każden z nas w swoję drogę. Ja idę do Saint-Merry, sławnego słyszeć kaznodzieję.
— Co znaczy ten hałas?... — nagle zapytał król i dla czego tłumy biegną ku nowemu mostowi?
Chicot wspiął się na palcach, lecz nic prócz tłumu dostrzedz nie zdołał: zdawało mu się tylko, że ta lawa hucząca mesie kogoś w tryumfie.
Nagle, w miejscu gdzie ulico rozchodzą się przy Lavandieres, tłum, rozstąpił się i ukazał człowieka będącego główną osobą w zebraniu, a ukazał przed samym Henrykiem III-im.
Był to mnich, jadący na ośle, mówił on głośno i mocno gestykulował.
Osioł ryczał okropnie.
— Do pioruna!... — rzekł Chicot jak tylko poznał człowieka i zwierzę — mówiłem o sławnym kaznodziei w Saint-Merry, otóż nie potrzeba iść tak daleko, tutaj go posłuchajmy.
— Kaznodzieja na ośle!... — rzekł Quelus.
— To nie kaznodzieja, ale Silen — dodał Maugiron.
— Szczególna! obadwa razem mówią — zakończył Henryk.
— Ten na dole wymowniejszy — mówił Chicot — tylko ten cc na górze lepiej mówi po francuzku. Słuchaj Henryku.
— Ciszej! ciszej! wołano ze wszystkich stron.
— Ciszej!... — zawołał Chicot piorunującym głosem.
Wszyscy umilkli, koło słuchaczy obstąpiło mnicha i osła.
Mnich zaczął:
— Bracia moi — rzekł — Paryż jest wielkiem miastem, dumą F:ancyi, a paryżanie ludem rozumnym.
Właśnie to mówi stara piosnka.
I zaczął śpiewać na całe gardło:

Przyjacielu, Paryżanie,
Twoje imię głośne wszędzie.

Na nieszczęście, w tej chwili osioł tak mocno ryknął, że zupełnie zagłuszył jeźdzca.
Lud parsknął śmiechem.
— Ciszej Panurgus, ciszej!... — zawołał mnich — czekaj, przyjdzie na cierne kolej.
Osioł umilkł.
— Bracia moi — mówił dalej kaznodzieja — ziemia jest padołem, gdzie człowiek zalewa się łzami.
— On pijany? — rzekł król.
— Nieinaczej — odpowiedział Chicot.
— Ja który wam każę — mówił mnich dalej — jak hebrajczyk wracam z wygnania, a od ośmiu dni, żyłem tylko chlebem żebranym, tak, żyłem żebraniną ja i mój Fanurgus.
— Co to za Panurgus? — zapytał król.
— Zapewne jaki jego przyjaciel — odpowiedział Chicot — ale prószy mi pozwolić słuchać.
— A dla kogo i przez kogo wszystko to wycierpiałem? Przez Heroda i jego sługi, wiecie kogo nazywam Herodem?
— Mój synu — odezwał się Chicot — ja ci wytłumaczę przydomek.
— Głupiec!
— Do kogo mówisz, czy do mnie, czy do mnicha, czy do osła?
— Do wszystkich trzech razem.
— Bracia moi — znowu odezwał się mnich, oto mój osioł, Którego kocham jak owcę, on wam powie, że z Villeneuve-le-Roi powróciliśmy we trzy dni, aby być obecnymi na wielkiej uroczystość Wieleśmy ja i Panurgus wycierpieli.
— Kogo on nazywa Panurgiem? — zapytał król zajęty dziwnem nazwiskiem.
— Przybyliśmy — prawił mnich dalej — aby widzieć co się tu dzieje; przybyliśmy, ale nic nie rozumiemy, Czy dzisiaj mamy zrzucić z tronu Heroda? Czy dzisiaj brata Henryka mamy zamknąć w klasztorze?
— Wielką mam ochotę zrzucić tego hultaja z osła — odezwał się Quelus.
— O cóż się gniewasz? — odrzekł Chicot — alboż król codzień nie bywa w klasztorze?.. Wierzajcie mi, że król by się o to nie gniewał, nie prawdaż, Panurgus?
Osioł wzniósł uszy i zaczął ryczeć okropnie.
— Panurgus — rzekł mnich — jakże jesteś uparty. Panowie, z Paryża wyjechałem z dwoma towarzyszami: z Panurgiem i Chicotem, który jest trefnisiem króla. Panurgus powrócił ze mną, ale co się stało z Chicotem?
Chicot się skrzywił.
— Aha! to twój przyjaciel — rzekł król.
Quelus i Maugiron śmiać się zaczęli.
— Jak się nazywa twój przyjaciel? — znowu zapytał Henryk.
— Gorenflot, ten sam, o którym wspomniał pan de Morvilliers.
— Ten, co podniecał u Świętej Genowefy?
— Ten sam.
— Każę go powiesić.
— Niepodobna!
— Dlaczego?
— Bo nie ma szyi.
— Bracia moi — znowu odezwał się Gorenflot — prawdziwego we mnie widzicie męczennika. Bracia moi, w obecnej chwili, mojej sprawy bronić będziecie, albo raczej sprawy wszystkich wiernych. Wy nie wiecie, co się dzieje na prowincyi i co gotują hugonoci. Jednego musieliśmy zabić w Syonie, który podniecał do buntu. Dopóki nie zniszczymy ich gniazda, nie możemy być spokojni. Do broni, bracia, do broni!
Wiele głosów powtórzyło.
— Do broni!
— Przez Boga! kaźcie zatkać gębę temu hultajowi, bo gotów drugi dzień Świętego Bartłomieja sprowadzić.
— Cierpliwości, cierpliwości — rzekł Chicot.
I wziąwszy tubę z rąk Quelusa, zaszedł mnichowi z tyłu, aby go uderzyć po plecach.
Na odgłos próżnego i donośnego narzędzia mnich krzyknął:
— Zbójcy, dla Boga!
— Jak się masz, braciszku?
— zapytał Chicot, nagle stając przed mnichem.
— Pomocy! pomocy! panie Chicot — wołał mnich — nieprzyjaciele chcą mnie zamordować, ale umierając, będę wołał: na stos hugonotów!... precz z Bearneńczykiem!
— Będziesz ty cicho!
— Niech licho por wie gaskończyków — mówił mnich.
W tej chwili, nagle, już nie tuba, ale kij padał na ramię Gorenflota, który przeraźliwie z bólu krzyknął.
Chicot spojrzał w około siebie, ale tylko kij widział. Człowiek, który mnicha uderzył, znikł w tłumie.
— Ciekawym, kto się zemścił na tobie? — rzekł Chicot — muszę się koniecznie o tem dowiedzieć.
I zaczął biedz za człowiekiem, oddalającym się na wybrzeża Sekwany w towarzystwie drugiego mężczyzny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.