Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XII.
OJCIEC I CÓRKA.

Opowiadanie lekarza uszczęśliwiło Bussego, albowiem dwóch rzeczy z niego się dowiedział: najprzód, że pan de Monsoreau zawsze jest nienawidzonym i że on sam jest kochanym.
Przychylność młodego Remy, uradowała go także.
Bussy pojmował, że nie ma chwili do stracenia i że każda boleść starca, jest przekleństwem światu rzuconem.
Tak straszne są cierpienia ojca, opłakującego śmierć dziecięcia, że godzien jest przekleństwa, kto może go pocieszyć, a odwleka tę pociechę.
Schodząc na dziedziniec, pan de Meridor zastał konia, którego dlań Bussy kazał przygotować.
Drugi koń czekał na Bussego.
Wsiedli obadwa i udali się w drogę, w towarzystwie młodego lekarza.
Przybyli na ulicę Ś-go Antoniego z niemałym podziwem pana de Meridor, który od dwudziestu lat nie będąc w Paryżu, znalazł stolicę bardzo zmienioną od czasów króla Henryka II-go.
Pomimo podziwu, baron był coraz smutniejszy i to w miarę zbliżania się do celu podróży.
Jak książę go przyjmie? jaką boleść zgotuje mu to widzenie się?
Następnie, kiedy niekiedy spoglądał na Bussego i zapytywał się, dla czego tak na oślep idzie za człowiekiem nieznanym, należącym do księcia, sprawcy wszystkich jego boleści.
Czyż nie byłoby stosowniej lekceważyć księcia, zamiast towarzyszyć Bussemu, a natomiast udać się wprost do Luwru i rzucić się do nóg królowi?
Co książę może mu powiedzieć? jaką przynieść pociechę?
Czyż on nie należy do tych, którzy ranią, a potem przykładają mające goić plastry, które właśnie więcej jeszcze zakrwawiają serce?
Przybyli na ulicę Ś-go Pawła.
Bussy jak zdolny wódz, kazał jechać naprzód lekarzowi i oświecać drogę.
Remy udał się do Gertrudy i powrócił z doniesieniem; że droga prowadząca do pani de Monsoreau, zupełnie jest bezpieczną.
Narady, jak łatwo się domyśleć, pomiędzy lekarzem a Bussym odbyły się tajemnie.
Baron tymczasem patrzył w około siebie zdumiony.
— Czy to tutaj — mówił do siebie — mieszka książę Andegaweński?
Skromna bowiem powierzchowność domu natchnęła go pewną nieufnością.
— Nie ze wszystKiem — odrzekł Bussy — lecz jeżeli to nie jego mieszkanie, to tu przebywa ukochana przez niego osoba.
Czoło starca zachmurzyło się.
— Panie — rzekł zatrzymując konia — my wieśniacy inaczej wcale żyjemy, lekkie paryzkie obyczaje zatrważają nas, i nie możemy pojąć waszych tajemnic. Sądzę, że jeżeli książę Andegaweński chce się widzieć z baronem de Meridor, może go przyjąć w swoim pałacu, a nie w mieszkaniu kochanki. W końcu — dodał starzec z westchnieniem — będąc uczciwym człowiekiem, dla czego wiedziesz mię do podobnej kobiety? Chyba dla tego, żebyś mię przekonał, że moja Dyana żyłaby jeszcze, gdyby hańbę nad zgon przełożyła.
— Cierpliwości, panie baronie — rzekł Bussy ze szczerym uśmiechem, który najlepszym był środkiem przekonania — nie należy przedwcześnie uprzedzać się. Ręczę słowem honoru, nic tu podobnego nie znajdziesz. Kobieta, którą masz ujrzeć, jest cnotliwą i godną poszanowania.
— Co to za jedna? Jest to... jest to żona jednego z twoich znajomych.
— Czy tak?... a dla czego mówiłeś, że książę ją kochał:
— Bo zawsze mówię prawdę, panie baronie; wejdź, a przekonasz się o wszystkiem.
— Pamiętaj, że kiedym opłakiwał moje dziecię, mówiłeś: „Pociesz się baronie, nieskończone jest boskie miłosierdzie;” mnie zaś obiecywać pociechę, jest to cud przyrzekać.
— Wejdź pan — powtórzył Bussy z tym samym uśmiechem, który czarował starego.
Baron zsiadł z konia.
Gertruda wybiegła do bramy i patrzyła oczyma zdumionemi na lekarza, Bussego, i na starca, tem bardziej, iż pojąć nie mogła, jakim cudem wszyscy trzej zeszli się razem.
— Zawiadom panią de Monsoreau — rzekł hrabia — że Bussy wrócił i żąda z nią mówić. Ale na Boga — dodał cicho — nie mów kto jest ze mną.
— Pani de Monsoreau! — rzekł starzec zdumiony — pani de Monsoreau!
— Bądź łaskaw, panie baronie — rzekł Bussy robiąc miejsce.
Starzec wstępował na schody krokiem niepewnym, a w tem dał się słyszeć głos Dyany.
— Pan de Bussy, Gertrudo, pan de Bussy, proś niech wejdzie.
— Ten głos! — zawołał baron zatrzymując się na schodach — ten głos! A! mój Boże! mój Boże!
— Wejdź panie baronie — rzekł Bussy.
W tej chwili, gdy baron drżący spoglądał w około siebie, ze szczytu schodów, w pełnem świetle, ukazała się Dyana, piękniejsza niż kiedykolwiek, nawet uśmiechająca, chociaż nie wiedziała, że ojca ujrzy.
Na ten widok, który baron wziął za złudzenie, wydał krzyk straszny i wzniósłszy ręce do góry, z oczami obląkanemi, przedstawiał obraz przestrachu, tak że Dyana, mająca rzucić się w jego objęcia, stanęła również strwożona i osłupiała.
Baron wyciągnąwszy rękę, napotkał ramię Bussego i wsparł się na niem.
— Dyana żyje! — mówif baron.
— Dyana! moja Dyana, o której mówiono, że umarła!
I silny wojownik, czynny w wojnach obcych i domowych, stary dąb, którym śmierć Dyany zachwiała tylko, ów szermierz mężnie walczący z boleścią, pod ciężarem radości zadrżał i byłby spadł ze schodów, żeby go był Bussy nie wstrzymał.
— Mój Boże, panie Bussy — zawołała Dyana zstępując ze schodów ku baronowi, co się stało mojemu ojcu?
Strwożona naglą bladością i dziwnem wrażeniem, zapytywała więcej spojrzeniem, niż głosem.
— Baron de Meridor sądził, że pani umarła, opłakiwał cię, jak czuły ojciec najlepsze dziecię.
— Jakto! — zawołała Dyana — i nikt go nie wywiódł z błędu?
— Nikt.
— Tak, nikt, nikt — zawołał starzec odzyskując zmysły — nikt, nawet pan de Bussy.
— Niewdzięczny! — rzekł Bussy z wyrazem słodkiego wyrzutu.
— Tak — odpowiedział baron — tak, masz słuszność hrabio, ta chwila wynagradza wszystkie moje boleści. A! moja droga Dyano — mówił dalej przychylając głowę córki do siebie i podając rękę Bussemu.
Nagle wznosząc głowę, jakby bolesna myśl zakrwawiła mu serce, mimo doznanej radości, zawołał:
— Panie de Bussy, miałeś mi pokazać panią de Monsoreau; gdzież ona jest?
— Niestety!... mój ojcze — odezwała się Dyana.
Bussy zebrał wszystkie siły i rzekł:
— Masz ją pan przed sobą, hrabia de Monsoreau jest twoim zięciem.
— Jakto! — jąkał starzec — pan de Monsoreau moim zięciem! i nikt, nawet ty sama Dyano nie doniosłaś mi o tem!
— Lękałam się pisać do ciebie, mój ojcze, aby list nie wpadł w ręce księcia, myślałam, że wiesz o wszystkiem.
— Na cóż — zapytał starzec — te wszystkie dziwne tajemnice!
— A! tak, tak, mój ojcze — zawołała Dyana — dla czego pan de Monsoreau śmierć moję rozgłosił? dla czego ukrywał, że jest moim mężem?
Baron drżący, jakby zajrzał w głębię przepaści, iskrzącemi oczyma badał twarz córki i pomieszano spojrzenia Bussego.
Zwolna, wszyscy weszli do salonu.
— Pan de Monsoreau moim zięciem!... — powtarzał zdumiony baron de Meridor.
— Cóż cię tak dziwi, mój ojcze — odrzekła Dyana tonem wyrzutu — wszak mi go rozkazałeś zaślubić?
— Tak, jeżeli ciebie ocali.
— Więc mię ocalił — rzekła półgłosem Dyana padając na klęcznik, nie od nieszczęścia ale przynajmniej od hańby.
— Dla czegóż mi o twojej śmierci donosił? mnie, który tyle wycierpiałem?... — powtarzał starzec. Dlaczego kazał mi umierać z rozpaczy, skoro jeden wyraz życie mi powrócić był zdolny?
— Niestety! pani — rzekł hrabia, kłaniając się — nie wolno mi badać tajemnic familijnych. Widząc dziwne postępowanie twojego męża, moim obowiązkiem było wyszukać ci obrońcy. Tym obrońcą jest twój ojciec i teraz pozwól, że się oddalę:
— Prawda — odezwał się smutnie starzec — pan de Monsoreau lękały się księcia Andegaweńskiego, a teraz znowu się go pan Bussy obawia.
Dyana rzuciła spojrzenie na młodzieńca, które znaczyło:
— Ty, którego nazywają walecznym, miałżebyś lękać się księcia, równie jak pan de Monsoreau?
Bussy zrozumiał to i uśmiechnął się.
— Panie baronie — rzekł — przebacz mi prośbę jaką do ciebie zaniosę i ty pani, ze względu na moje dobre chęci, miej mię za usprawiedliwionego.
Wszyscy spojrzeli po sobie.
— Panie baronie — odezwał się Bussy — zapytaj pani de Monsoreau...
Ostatni wyraz wymówił dobitnie, a Dyana zbladła.
Bussy spostrzegł to i odmienił zdanie.
— Zapytaj twojej córki, czy jest zadowolona ze związku, który jej poleciłeś, na który ona sama zezwoliła.
Dyana złożyła ręce i łkać poczęła.
Tyle odpowiedzieć mogła Bussemu.
Żadna odpowiedź nie mogła być wyraźniejszą.
Oczy starego barona napełniły się łzami, poznał albowiem, że za porywcza przychylność dla pana de Monsoreau, córce jego zgotowała nieszczęście.
— Teraz — mówił Bussy — powiedz baronie, czy bez podstępów i gwałtu oddałbyś dobrowolnie rękę córki panu de Monsoreau?
— Tak, jeżeliby ją ocalił.
— W rzeczy samej, ocalił ją. Kiedy tak nie powinienem pytać, czy masz chęć dotrzymania słowa?
— Dotrzymać słowa jest obowiązkiem każdego, mianowicie szlachcica i sam to hrabio czujesz najlepiej. Pan de Monsoreau ocalił życie mojej córki, ona więc do niego należy.
— A!... — mówiła Dyana — czemużem nie umarła!
— Pani — przerwał Bussy — miałem słuszność powiedzieć, że nie mam tu nic do czynienia. Baron przeznacza cię panu de Monsoreau a ty sama zezwoliłaś na to, pod warunkiem ujrzenia ojca.
— A! nie rozdzieraj mi pan serca — zawołała pani de Monsoreau zbliżając się do hrabiego — mój ojciec nie wie, że ja się lękam tego człowieka; mój ojciec nie wie, że ja go nienawidzę; mój ojciec chce w nim widzieć mojego obrońcę, a ja w nim przenikam kata.
— Dyano, Dyano — mówił baron — on ciebie ocalił.
— Tak — wykrzyknął Bussy — przestępując granice, w których go delikatność do tej chwili zatrzymywała; tak lecz jeżeli niebezpieczeństwo mniejsze było jak sądzisz, jeżeli niebezpieczeństwo było zmyślonem? Panie baronie, jest w tem wszystkiem tajemnica, którą pewnie wyjaśnię. Biorę Boga na świadka, że gdybym był na miejscu pana de Monsoreau, gdybym twoją niewinną ocalił córkę, nie żądałbym tak drogiego okupu.
— On ją kochał — odpowiedział pan de Meridor, a zakochanym wiele przebaczyć należy.
— A ja!... — zawołał Bussy — a ja!
Zmieszany pomimowolnem zapomnieniem się, Bussy błyskawicą oczów zakończył zdanie.
Dyana pojęła je zupełnie, a może lepiej niżby je całe wymówił.
— A więc — rzekła rumieniąc się — pan mię pojąłeś, nieprawdaż? Tak więc mój przyjacielu, mój bracie, wszak tych dwóch tytułów żądałeś odemnie, powiedz mi, co możesz dla mnie uczynić?
— Ale książę Andegaweński — mówił starzec lękający się piorunu, który mógł wypaść z dłoni jego książęcej mości.
— Nie jestem z liczby tych, którzy się lękają gniewu książąt — odparł młodzieniec — albo jestem w błędzie, albo daremną, jest twoja trwoga. Baronie, pojednam cię z księciem, który cię będzie bronił przeciwko panu de Monsoreau, sprawcy wszystkiego złego.
— Lecz skoro książę się dowie, że Dyana żyje, wszystko stracone — zrobił uwagę starzec.
— Jak widzę — rzekł Bussy — cokolwiek mówię, pan baron zawsze przekłada pana de Monsoreau. Nie mówmy więcej o tem, odrzuć pan moję ofiarę i odrzuć pomoc, jaką ci przynieść chciałem, a rzuć się w objęcia człowieka, który zasługuje na twoje zaufanie. Wypełniłem moję powinność i nic więcej nie mam do działania. Żegnam pana, bądź zdrowa pani, oddalam się, już nie ujrzysz mię więcej.
— A!... — wykrzyknęła Dyana, chwytając za rękę młodzieńca — czyś pan widział moje zachowanie? czyś widział chęć moję należenia do niego? Błagam cię na kolanach, nie opuszczaj mię!...
Bussy uścisnął piękną rękę Dyany i cały jego gniew przeminął, jak topnieje śnieg na szczycie góry, od promieni słońca wiosennego.
— Skoro taka wola twoja, pani — rzekł, przyjmuję posłannictwo i za trzy dni, bo prędzej mi niepodobna, albowiem książę jest w Chartres, na polowaniu z królem, ujrzysz mię znowu, albo niegodnym będę nazwiska, jakie noszę.
A zbliżając się do Dyany, rzekł cicho, patrząc na nią płomiennie:
— Zatem wspólnie działamy przeciwko panu de Monsoreau; pamiętaj, że nie on powrócił cię ojcu i że nie jesteś obowiązaną dotrzymywać słowa.
Uścisnąwszy raz jeszcze rękę barona, wybiegł z pokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.