Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom II/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XI.
Jak Remy Le Haudouin w niebytności Bussego, utrzymywał stosunki z domem przy ulicy Ś-go Antoniego.

Państwo de Saint-Luc nie mogli wyjść z podziwienia.
Tajemna rozmowa Bussego z panem de Meridor, zamiar rychłego do Paryża wyjazdu, nakoniec, zajęcie się Bussego kierowaniem interessów, zupełnie dla niego obcych, wszystko to było trudnem do wytłomaczenia.
Co do barona, magiczna potęga tytułu: Jego książęca mość, wywarła na nim wpływ zwyczajny; szlachcic z czasów Henryka III-go, uśmiechał się do tytułów i herbów.
„Jego książęca mość”, to znaczyło dla pana de Meridor, jak równie dla wszystkich, siłę przemożną, to jest: pioruny i burze.
Skoro ranek zaświtał, baron pożegnał swoich gości, których w zamku pomieścił; lecz państwo de Saint-Luc pojmując przykrość swojego położenia, oświadczyli chęć opuszczenia Meridor, skoro to uznają stosownem, i udania się do posiadłości Brissac, sąsiedniej prawie.
Bussy kilka sekund potrzebował na usprawiedliwienie a posiadając tajemnicę, którą w każdej chwili mógł odsłonić, był podobnym do owych czarnoksiężników wschodnich, którzy za jednem poruszeniem laseczki, wywołują łzy, rozjaśniają twarze i uśmiech sprowadzają na usta.
Tych kilku sekund, dostatecznych dla wielkich zmian, użył Bussy na poszepnięcie do ucha parę słów młodej i pięknej pani de Saint-Luc.
Po tych wyrazach, twarz Joanny radośnie zajaśniała, a czoło rozkoszną pokryło się czerwonością.
Widać było perłowe ząbki, wychylające się z pod koralowych ustek, a gdy mąż ciekawy zapytywał ją spojrzeniem, położyła palec na ustach i uciekła jak sarna, przesyłając ręką podziękowanie Bussemu.
Starzec nie uważał tego poruszenia, z okiem wlepionem w rodzinny dom, pieścił machinalnie dwa psy, które nie chciały go opuścić i głosem drżącym wydawał domownikom rozkazy.
Nakoniec, z pomocą masztalerza, wsiadł na wroniego konia ulubionego, na którym niegdyś walczył i ręką pożegnawszy zamek, oddalił się w milczeniu.
Bussy iskrzącemi oczyma patrzył na Joannę i zwracał się często dla pożegnania przyjaciół.
Gdy ich opuszczał już, Joanna rzekła mu cicho:
— Szczególny z ciebie człowiek, panie Bussy; ja przyrzekałam ci wesele w Meridor a ty właśnie sprowadzasz szczęście, które z niego uleciało.
Z Meridor do Paryża daleko, osobliwie dla starego barona, pełnego ran od strzałów i mieczy.
Daleka droga także i dla rumaka nazwane go Jarnac, który na wymówienie tego nazwiska, wznosił łeb z pod gęsiej grzywy i iskrzącemi oczyma potaczał z pod osłabionej powieki.
W drodze Bussy znalazł zajęcie, a tem było pozyskanie serca starca, w którym na wstępie obudził nienawiść.
Poszczęściło mu się zapewne, bo szóstego dnia rano pod Paryżem, pan de Meridrr odezwał się głosem, objawiającym zupełną zmianę.
— Hrabio — rzekł — blisko już do mojego nieszczęścia, a przecież jestem spokojniejszy niż kiedym wyjeżdżał.
— Za dwie godziny — odpowiedział Bussy — ocenisz mnie pan jak na to zasługuję.
Nasi podróżni wjechali do Paryża przez przedmieście Ś-go Marcela; ten odwieczny wjazd, lepszy nad inne, osobliwie w tej epoce gdy ta część miasta, najbrzydsza prawda, ale najbardziej paryzka, składała się z licznych kościołów i nieprzeliczonych domów.
— Zapewne jedziemy do Luwru? — zapytał baron.
— Panie — odpowiedział Bussy — najprzód zaprowadzę cię do mojego pałacu, abyś nieco odpoczął i przebrał się, stosownie do godności osoby, której mam cię przedstawić.
Baron umilkł; Bussy skierował drogę przez ulicę Grenelle Saint-Honoré.
Ludzie hrabiego nie oczekiwali go jeszcze, albo raczej oczekiwać przestali.
Wyszedł bowiem z domu w nocy przez małe drzwi, od których on tylko klucz posiadał, sam sobie osiodłał konia i wyjechał widząc się tylko z Remy le Haudouin.
Łatwo pojąć, że jego nieodgadnione zniknięcie, przygody doznane w zeszłym tygodniu, zwyczajne spotkania, którym nawet rany nie przeszkadzały, natchnęły domowników myślą, że ich pan wpadł w jakąś zasadzkę, ze los mu zawsze przyjazny odwrócił się i że poległ może od szpady, albo szturmaka.
Kiedy najlepsi przyjaciele i wierni słudzy Bussego odprawiali nowenny na intencyę jego powrotu, w:ęcej pozytywni szukali ciała jego po piwnicach, kanałach, rzece i fosie Bastylii.
Jeden tylko człowiek, gdy go pytano o Bussego, odpowiadał:
— Zdrów jest i cały.
Lecz gdyby go chciano pytać o więcej, nicby nieodpowiedział.
Tym człowiekiem, tak pewnym życia swojego pana, był Remy le Haudouin, który od rana do wieczora włóczył się po mieście, często wychodził z pałacu, nawet w nocy, a ilekroć powracał, zwątpiałym domownikom przynosił nieco radości.
Właśnie powracając z jednej z tajemniczych swoich wycieczek, posłyszał na dziedzińcu wesołą wrzawę i ujrzał tłum służących, otaczających pana i dobijających się o szczęście odebrania od niego wierzchowca.
Bussy mówił:
— Jesteście uradowani z mojego przybycia, dziękuję wam przyjaciele. Jak uważam, zapytujecie oczyma, czy to ja sam czy tylko mój cień. Patrzcie, patrzcie, dotykajcie mnie nawet. Moje dzieci, pomóżcie temu panu zsiąść z konia i pamiętajcie, że on jest przedmiotem szczególniejszego mojego uszanowania.
Bussy umyślnie zwrócił uwagę służących na starca, albowiem z początku nań nie zważali, sądząc z jego skromnych i nie modnych sukni, ze starego konia, który nie mógł wytrzymać porównania z wierzchowcami Bussego, i brali go za jakiegoś prowincjonalnego masztalerza, którego, jakby z drugiego świata, pan ich lubiący przygody, z sobą przyprowadza.
Po tych wyrazach, obstąpili barona. Haudouin śmiejąc się, patrzył z daleka na wszystko; potrzeba było całej powagi Bussego, aby radosny uśmiech spędzić z wesołej twarzy młodego lekarza.
— Prędzej, pokój dla tego pana — zawołał Bussy.
— Jaki?... — zapytało na raz pięć, albo sześć głosów.
— Najlepszy, mój własny.
Podał rękę starcowi, aby wejść na schody i aby go przyjąć jak tylko można najgodniej.
Pan de Meridor pozwalał się wieść prawie bezwłasnowolnie.
Przyniesiono baronowi puhar złocony, w który Bussy chciał nalać wina na powitanie.
— Dziękuję, dziękuję — rzekł starzec — idźmy prędzej, tam gdzie iść mamy.
— Jak tylko można najprędzej pójdziemy, bo nie tylko pan, ale i ja znajdę tam szczęście moje.
— Co mówisz? przyznam się hrabio, używasz języka, którego ja nie rozumiem.
— Mówię, że miłosierna Opatrzność chowa w swojem łonie nieodgadnione pociechy i że zbliżamy się do chwili, która nam jej skarby otworzy.
Baron z podziwieniem spojrzał na Bussego, który ręką dawszy znak, jakby chciał powiedzieć: zaraz powrócę, wyszedł z uśmiechem na ustach.
Jak spodziewał się tego, zastał młodego lekarza przy drzwiach; wziął go za rękę i poprowadził do oddzielnego gabinetu.
— I cóż mój Hipokratesie — rzekł — daleko jesteśmy?
— W czem?
— Co do ulicy świętego Antoniego.
— W tym względzie, jestem w punkcie bardzo interesującym.
Bussy odetchnął.
— Czy mąż powrócił? zapytał.
— Powrócił, lecz bezskutecznie. Ja myślę, że w tem wszystkiem potrzeba do rozwiązania dramatu, ojca, którego chyba sam Bóg jak im cudownym ześle sposobem.
— A ty zkąd wiesz o tem?
— Mości hrabio — rzekł Haudouin ze zwyczajną wesołością — ponieważ w czasie twojej nieobecności nie miałem komu służyć, starałem się na swoję korzyść wolny czas obrócić.
— Opowiedz mi co uczyniłeś, mój drogi?
— Najchętniej. Po wyjeździe pana hrabiego przeniosłem pieniądze, książki i szpadę do mieszkania, najętego na rogu ulicy świętego Antoniego i świętej Katarzyny.
— Wybornie.
— Ztamtąd mogłem widzieć cały dom, któryśmy wynaleźli, ale to od piwnic, aż do kominów.
— Cóż dalej?
— Sprowadziwszy się, zasiadłem w oknie.
— Bardzo rozumnie.
— Jednak była w tem niedogodność.
— Jaka?
— Że można było mię widzieć, przynajmniej dostrzedz cień mężczyzny, ustawicznie, w jednym patrzącego kierunku, a ztąd posądzenia, że jestem szpiegiem, kochankiem, albo obłąkanym.
— Słuszna uwaga; cóż więc uczyniłeś.
— O! panie hrabio, na wszystko są środki. — Jakiż więc wynalazłeś?
— Zakochałem się.
— Co?... — zagadnął Bussy nie pojmując na co lekarzowi miłość przydaćby się mogła.
— Jak miałem, honor panu hrabiemu powiedzieć, zakochałem się, a do tego szalenie.
— W kim takim?
— W Gertrudzie.
— W Gertrudzie, służącej pani de Monsoreau?
— Nieinaczej, w Gertrudzie, służącej pani de Monsoreau. Alboż to ja szlachcic, abym się w paniach kochał; jestem ubogim lekarzem, nie mam pacycntów i z jednego, którym mię Pan Bóg obdarzył nie myślę wielkich ciągnąć korzyści, a potrzeba robić doświadczenia „in anima vili“, jak nas uczyli w Sorbonie.
— Biedny Kemy, wierzaj mi, umiem oceniać twoje poświęcenie.
— Mości hrabio, mimo wszystkiego, nie ma mię co żałować. Gertruda jest smacznym kąskiem, c dwa cale wyższa odemnie, a taka silna, że mię za kołnierz w górę podniesie, oprócz tego, ma jeden nieoceniony talent.
— Jaki? c— Cudownie opowiada.
— Czy doprawdy?
— Nieinaczej, przez nią wiesz wszystko, co się u jej pani dzieje. A co panie hrabio, ja myślałem, że ci będzie przyjemnie wiedzieć o wszystkiem.
— Haudouin, wybornym jesteś chłopcem, którego traf, albo Opatrzność, na mojej postawiła drodze. A więc dobrze jesteś z Gertrudą?
— „Puella me delligit” — odpowiedział Haudouin kołysząc się z radości.
— I bywasz w domu?
— Byłem wczoraj o samej północy; wszedłem na palcach, przez ową bramę, którą pewnie hrabio pamiętasz.
— Jakżeś tego szczęścia dostąpił?
— Bardzo prostym sposobem; zaraz opowiem.
— Słucham.
— Nazajutrz po twoim hrabio wyjeździe, kiedy sprowadziłem się do świeżo najętego mieszkania, zaczekałem przed bramą, aby pani moich przyszłych myśli wyszła za kupnem żywności, co uskutecznia około ósmej, albo dziewiątej rano. Jak tylko ukazała się o dziesięć minut na dziesiątą, opuściłem stanowisko i udałem się za nią.
— Czy cię poznała?...
— Tak dobrze, że krzyknęła i uciekła.
— Wtedy?...
— Wtedy pobiegłem za nią, i chociaż prędko uciekała, dogoniłem; wyobraź sobie, panie hrabio, kobiety zawsze dziwaczne.
— Jezus!.. — wykrzyknęła.
— Maryo Panno — dodałem.
To zapewne dobrze ją uprzedziło bo można było inaczej odpowiedzieć.
— Lekarz!... — rzekła.
— Piękna gosposia!.. — odpowiedziałem.
Uśmiechnęła się i odrzekła po chwili:
— Pan jesteś w błędzie, bo ja go nic znam wcale.
— Ale ja znam panią — odpowiedziałem — bo od trzech dni tylko dla ciebie żyję, tak dalece, ze nie mieszkam już przy ulicy Beautreillis, ale przy ulicy Ś-go Antoniego i rogu ulicy Ś-tej Katarzyny, a zmieniłem mieszkanie tylko dlatego, abym cię widział wchodzącą i wychodzącą; jeżeli piękna panienko będziesz miała kogo do opatrzenia, to udaj się do nowego mojego mieszkania.
— Ciszej!... — rzekła.
— A!.. widzisz!.. — odpowiedziałem.
— Tym oto sposobem zabrałem znajomość.
— Jak daleko znajomość posunąłeś?...
— Jak kochanek tylko może... z Gertrudą wszystko jest względne; lecz tem jestem uszczęśliwiony, że mogę działać w interesie pana hrabiego.
— Może się czego domyśla?...
— Bynajmniej; nawet nie mówiłem o panu. Alboż biedny Remy le Haudouin, zna takich panów, jak hrabia de Bussy? Wcale nie; ja badałem ją w sposób zupełnie obojętny:
— Czy wasz młody pan zdrowszy?...
— Jaki młody pan?...
— Ten kawaler, którego u was opatrywałem.
— To wcale nie mój pan — odpowiedziała.
— Leżał na łóżku twojej pani, więc sądziłem...
— Ah!... ten młody człowiek — odrzekła z westchnieniem — on nie jest żadnym pani krewnym i tylko raz potem był w naszym domu.
— I nie wiecie nawet jego nazwiska? — zapytałem.
— Takiego nazwiska nie zapomina się...
— Jakże się więc nazywa?...
— Czy nie słyszałeś kiedy o panu de Bussy?
— Co u licha! — odpowiedziałem — Bussy, waleczny Bussy.
— Ten sam, pewnie ten sam.
— Zapewnie twoja pani?...
— Moja pani zamężna.
— Zamężna i pewnie cnotliwa małżonku, jednak myśli niekiedy o owym młodzieńcu, osobliwie dlatego, że był raniony, interesujący i spoczywał na jej łóżku.
— Mówiąc szczerze — odrzekła Gertruda — moja pani myśli o nim niekiedy. Żywy rumieniec wystąpił na twarz Bussego.
— Mówimy o nim niekiedy — dodała Gertruda — osobliwie, gdy jesteśmy same.
— Wyborna dziewczyna! — zawołał hrabia.
— Cóż mówicie o nim? — zapytałem.
— Ja opowiadam pani, jak jest walecznym — odpowiedziała — bo w całym Paryżu to utrzymują; nawet nauczyłam panią piosneczki, która bardzo jest w modzie.
— Ah!... znam ją, czy nie ta?....

Kto szuka przygody?

To d’Amboise młody.
Kto czuły i wierny?

Ah! to Bussy dzielny.
— Ta sama! — zawołała Gertruda. — Moja pani ustawicznie ją śpiewa.

Bussy uścisnął rękę młodego lekarza a przyjemne drżenie wstrząsnęło nim całym.
— Czy wszystko już? — zapytał Bussy — człowiek w żądzach jest nienasyconym.
— Fanie hrabio, ja wszystkiego się dowiem; ale cóż u licha! trudno wymagać wiele na jeden dzień, albo raczej, na jednę noc.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.