Pani de Monsoreau (Dumas, 1893)/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892-1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IX.
Jak Bussy poszukuje swego marzenia, coraz bardziej przekonany, że jest to rzeczywistość.

Bussy i książę Andegaweński razem powracając, obadwa byli zamyśleni: książę z obawy następstw przemówienia się z królem, Bussy zajęty wspomnieniami świeżych wypadków.
— Nakoniec — mówił do siebie, powracając do pałacu, po wychwaleniu, w rozmowie z królem energii księcia — nakoniec, to pewna, że mię napadnięto i że byłem raniony, bo nawet rana mi dokucza. Potykając się, widziałem mury pałacu Tournelles, i szczerbate baszty Bastylii; na placu przed pałacem Tournelles, pomiędzy ulicami Ś-tej Katarzyny i Ś-go Pawła, napadnięto mnie, gdy jechałem na przedmieście Ś-go Antoniego, po list od królowej Nawarry. Przy bramie potykałem się i gdym się dostał za bramę, widziałem Quelusa bladego, z gorejącymi oczyma. Zemdlałem, i tu się mój sen rozpoczął. Później uczułem zimny powiew wiatru i znalazłem się nad fosą Temple; obok mnie był ksiądz Augustyanin, rzeźnik i jakaś staruszka. Co za przyczyna, że gdy inne sny prędko znikają z pamięci, ten co raz bardziej ryje się w mojej duszy?...
— A!.. — myślał Bussy — to tajemnica...
I zatrzymał się przy bramie swojego hotelu.
— Nie podobna — rzekł — aby sen tak wyraźnie odbił się w pamięci. W tej chwili nawet widzę pokój z obiciem, malowane sklepienie, łóżko z rzeźbami i adamaszkowemi firankami. Widzę portret, widzę kobietę z jasnemi włosam i przekonany jestem, że ta kobieta i portret, to jedno i to samo. Nareszcie widzę poczciwą postać młodego lekarza, którego przyprowadzono z zawiązanemi oczyma. Otóż dosyć wskazówek. Powtórzmy raz jeszcze: obicie, sklepienie, łóżko z rzeźbami, firanki z białego adamaszku, portret, kobieta i lekarz. Dalej!.. muszę coś z tego wynaleźć. A najpierw — myślał Bussy — dla stosownego rozpoczęcia dzieła, weźmy ubiór inny, i udajmy się do Bastylii.
Wskutek tego postanowienia, wcale nierozsądnego, jak na człowieka, który omal nie zginął, Bussy udał się do siebie, kazał opatrzeć ranę, przywdział ogromne buty, przypasał mocną szpadę, owinął się w płaszcz i wsiadłszy w kolaskę, zatrzymał się dopiero przy ulicy Króla Sycylijskiego; tam wysiadł, kazał ludzkim czekać, a sam udał się ulicą Św. Antoniego ku pałacowi Bastylii.
Było koło dziewiątej i właśnie przedzwoniono na gaszenie ognia. Paryż począł być pusty . Dzięki odwilży, którą słońce i cieplejsza atmosfera sprowadziły, plac Bastylii pełen był małych jezior i wybojów.
Bussy szukał, gdzie jego koń upadł; sądził że wynalazł to miejsce, zrobił nawet poruszenie odwrotu i obrony, jakie czynił wczoraj, następnie cofnął się do muru i uważał na każdą bramę, aby poznać tę, za którą się schronił. Niestety! jak na nieszczęście, wiele bram było, a wszystkie do siebie podobne.
— Do pioruna! — mówił do siebie z gniewem — gdyby mi nawet przyszło pukać do każdej bramy, wypytywać wszystkich mieszkańców, rozdać lokajom i starym babom tysiące talarów, to muszę wiedzieć co pragnę. Pięćdziesiąt domów tutaj, zatem po dziesięć na dzień i w pięciu wieczorach dokonam wszystkiego, niech tylko cokolwiek podeschnie.
Zaledwie skończył monolog, gdy ujrzał małe, blade, drżące światełko, które odbijało się w kałużach, jak latarnia morska w oceanie.
Światło postępowało wolno i nierówno, zatrzymując się niekiedy i zbaczając to na prawo, to znów na lewo.
— Szczególniejszy to plac — mówił do siebie — jednak czekajmy.
I żeby wygodniej czekać, obwinął się płaszczem i wcisnął pomiędzy mury. Noc była ciemna, zaledwie na cztery kroki przed sobą widzieć było można.
Światełko postępowało wciąż, robiąc różne ewolucye.
Ponieważ Bussy nie był zabobonny, nie wziął go za owe ogniki, które trwożyły podróżnych w średnich wiekach, ale poprostu za latarkę, zawieszoną u ręki żyjącej istoty.
W rzeczy samej, po kilku chwilach czekania, przypuszczenie sprawdziło się.
O trzydzieści kroków od siebie spostrzegł czarną postać, trzymającą w lewej ręce latarkę. Postać ta z początku zdawała się należeć do zacnego cechu pijaków, bo tylko pijak robiłby podobne w chodzie gzygzaki.
Na razie owa postać pośliznęła się i odgłos stłumiony; któremu towarzyszyło potrząśnienie latarki, dał poznać Bussemu, że nocny podróżny stalszego punktu oparcia szuka.
Już właśnie uczynił poruszenie aby nieść pomoc opóźnionemu pijakowi, gdy ujrzał podnoszącą się latarkę.
— Czekajmy, nowa jak widzę przybędzie nam przygoda, rzekł do siebie.
Ponieważ światło szło w prostym kierunku, Bussy bardziej się do muru przycisnął.
O dziesięć kroków, przy bladem świetle latarki, spostrzegł, że idący mężczyzna miał oczy zawiązane.
— A to szczególne!... — zawołał — samemu i w takiem miejscu grać w ślepą babkę. — Czy ja znowu nie marzę?
Bussy czekał, a mężczyzna zrobił jeszcze pięć czy sześć kroków.
— Boże przepuść, wszak on mówi do siebie. To pewno nie pijak ani waryat, ale jakiś matematyk szukający rozwiązania zagadnienia.
Ostatnie wyrazy, posłyszane przez Bussego na ten wprowadziły go domysł.
„Czterysta ośmdziesiąt osiem, czterysta ośmdziesiąt dziewięć, czterysta dziewięćdziesiąt; ztąd powinno być blisko.”
Tajemniczy człowiek prawą ręką podniósł zasłonę z oczów i będąc wprost domu, począł iść naprzód.
Przysunąwszy się do bramy, patrzył na dom z uwagą.
— Nie — rzekł — to nie tu.
Spuścił zasłonę i znowu liczyć zaczął.
„Czterysta dziewięćdziesiąt jeden, czterysta dziewięćdziesiąt dwa, czterysta dziewięćdziesiąt trzy: ah! chyba skonam! zawołał.”
I znowu podniósł zasłonę, zbliżając się do bramy, w której stał Bussy.
— Hm!... — rzekł, to tu być powinno — a jeśli nie? czy licho nadało wszystkie te bramy do siebie podobne.
— Moja uwaga słuszna — rzekł do siebie Bussy, to pewno matematyk.
Tajemniczy człowiek, znowu spuścił zasłonę i szedł dalej.
„Czterysta dziewięćdziesiąt sześć, czterysta dziewięćdziesiąt siedem, czterysta dziewięćdziesiąt osiem, czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć...
— „Jeśli wprost mnie jest brama, to ta niezawodnie, rzekł poszukujący.
W rzeczy samej była brama i to ta sama, w której stał Bussy.
Skoro więc nieznajomy wzniósł latarkę i podniósł zasłonę, spojrzał twarz w twarz Bussemu.
— I cóż?... — rzekł Bussy.
— A!... — nieznajomy cofnął się.
— Stój!... — zawołał Bussy.
— To niepodobna!... — odparł nieznajomy.
— Czy jesteś pan lekarzem?
— A pan rycerzem?
— Nie inaczej.
— Jezus!
— Lekarzem — mówił dalej Bussy, który wczoraj wieczór opatrywał rannego, ugodzonego w bok...
— Prawy.
— Tak jest: zaraz pana poznałem: masz pan lekką i zręczną rękę.
— A! panie, niespodziewałem się pana spotkać.
— A czego szukałeś?
— Domu.
— Pan domu szukałeś?
— Tak.
— A więc go nie znasz?
— Jak go mam znać, gdy mię doń wprowadzono z zawiązanemi oczyma?
— Z zawiązanemi oczyma?
— Nie inaczej.
— Więc istotnie byłeś w tym domu? W tym, albo w bardzo blizkim, bo właśnie go szukam.
— Dobrze — rzekł Bussy — więc nie marzyłem.
— Jakto pan nie marzyłeś?
— Muszę ci powiedzieć mój przyjacielu, że oprócz pchnięcia w bok, wszystko uważałem za sen.
— Teraz się nie dziwię — rzekł młody lekarz.
— Dla czego?
— Domyślałem się jakiejś tajemnicy.
— Którą ja pragnę wyjaśnić i w czem liczę na twoję pomoc.
— Najchętniej.
— Ale przede wszystkiem, dwa wyrazy.
— Powiedz je pan.
— Jak się nazywasz?
— Panie przebacz mi — mówił młody lekarz. Wiem, że na podobne pytanie powinienem się wyprostować i powiedzieć: a pan jeżeli łaska? Lecz pan masz szpadę, a ja tylko lancet. Pan wyglądasz na pana, a ja jestem zbłocony jak hultaj. Odpowiadam więc, że się nazywam Remy le Haudouin.
— Bardzo dobrze, dziękuję. Ja jestem hrabia de Clermont pan de Bussy.
— Bussy d’Amboisse, waleczny Bussy?... — zapytał lekarz z widoczną radością. Jakto, pan jesteś ów sławny Bussy?
— Ja sam — skromnie odpowiedział Bussy. Teraz kiedy wiemy nasze nazwiska, racz pan zaspokoić moję ciekawość.
— Rzecz się tak ma — mówił młody lekarz spoglądając na zabłocone suknie — że jak Epaminondas tebanin, trzy dni będę musiał w domu pozostać, mając tylko jedne spodnie i jeden surdut, które są okropnie zabłocone. Ale nie o tem chcesz pewnie wiedzieć mój panie.
— Tak jest, właśnie chciałem się zapytać jak wszedłeś do tego domu.
— Po prostu i tajemniczo zarazem, musiałeś pan widzieć?... — odrzekł młodzieniec.
— Zobaczmy jakto było.
— Przebacz panie hrabio, że dotąd zapomniałem cię tytułować.
— Nic mnie to nic obchodzi.
— Otóż panie hrabio, mieszkam przy ulicy Beautreillis, o pięćset kroków ztąd; jestem biedny chirug. ale upewniam, że zręczny.
— Wiem o tem — odrzekł Bussy.
— Pracowałem wiele — mówił dalej młody lekarz — lecz dotąd mało mam pacyentów. Nazywają mię jak powiedziałem Remy le Haudouin, Remy imię ze chrztu, Haudouin, bom się urodził w Nanteuil le Haudouin. Siedm albo ośm dni temu, pewien jegomość poza arsenałem został okropnie pchnięty nożem; ja zeszyłem mu skórę i uporządkowałem wnętrzności. Temu zapewne przypisać muszę, że wczorajszej nocy fletowy obudził mię głosik.
— Kobiecy! — zawołał Bussy.
— Tak; ale nie uprzedzaj się, panie hrabio, bo chociaż ubogi, umiem poznać, że to był głos służącej.
— I cóż uczyniłeś?
— Wstałem i otworzyłem, lecz zaledwie słowo mogłem wyrzec, małe ale nie delikatne rączki, zawiązały mi oczy.
— Nic nie mówiąc? — zapytał Bussy.
— Tylko tyle: Pójdź pan, oto nagroda, niechciej wiedzieć kto jestem.
— I cóż to była za nagroda?
— Sakiewka pełna pistolów, którą mi do ręki wsunęła.
— I cóż na to odpowiedziałeś?
— Że jestem gotów iść za moją piękną przewodniczką. Nie widziałem, czy piękna, czy brzydka, ale nazwałem ją ładną, bo to nic zapewne nie szkodzi.
— I poszedłeś żadnej nie czyniąc uwagi?
— Czytałem w książkach, że podobne przygody nie są złe dla lekarza. Szedłem więc, jak powiedziałem, w milczeniu i liczyłem kroki.
— Bardzo roztropnie; a więc przy tej bramie stanąłeś?
— Jeśli nie tu, to pewnie nie daleko.
— Czy ona nie zdradziła się czasem i nie wymówiła jakiego imienia?
— Żadnego.
— A czy nie zrobiłeś jakiego znaku na domu?
— Taki, jaki mogłem uczynić gołemi rękami, to jest obmacałem drzwi i wiem, że są z gwoździami, za bramą korytarz i schody.
— Na lewo?
— Nie inaczej. Nawet schody policzyłem.
— Wieleż ich?
— Dwanaście.
— I zaraz wejście?
— Zdaje mi się, że przez korytarz, bo troje drzwi otworzono.
— Dobrze.
— Potem słyszałem głos, zapewne pani, głos bardzo miły i dźwięczny.
— Tak, to jej.
— Zapewne.
— Jestem tego pewny.
— A więc masz pan cos pewnego. Następnie, wprowadzono mię do pokoju, w którym leżałeś i kazano mi zdjąć zasłonę.
— Tak.
— I wtedy pana spostrzegłem.
— Gdzież byłem?
— Leżałeś pan na łóżku.
— Na łóżku adamaszkowem, białem.
— Tak.
— W pokoju z obiciem?
— Tak samo.
— Z malowanem sklepieniem?
— Tak, prócz tego, pomiędzy oknami był...
— Portret?
— Prześliczny.
— Kobiety najwięcej mającej lat dziewiętnaście.
— Tak.
— Blondynki?
— Zupełnie tak.
— Pięknej, jak anioł.
— Jeszcze piękniejszej.
— Brawo! no i cóż dalej robiłeś? — zapytał Bussy.
— Opatrzyłem ranę.
— I wybornie, na honor.
— Jak tylko mogłem najlepiej.
— Cudownie, powtarzam ci cudownie, bo dzisiaj rano się prawie zasklepiła.
— Dzięki mojemu balsamowi, nie zawiódł mię... Wieleż to razy, nie mając rannych, kaleczyłem sobie skórę i przyłożywszy balsam, goiłem we dwóch dniach.
— Mój drogi panie Remy — mówił Bussy — zdajesz się wybornym chłopcem i jakąś skłonność dla ciebie uczuwam. Ale później o tem; mów dalej.
— Potem, pan omdlałeś i głos pytał się o ciebie.
— Zkąd się pytał?
— Z bocznego pokoju.
— Aleś samej pani nie widział?
— Zupełnie nie.
— A co jej odpowiedziałeś?
— Że rana nie jest groźną i że za dwadzieścia cztery godzin i znaku jej nie będzie.
— Musiała być zadowolona?
— Powiedz pan, uradowana; bo zawołała: A! Boże, jakie szczęście!
— Ona to powiedziała? Mój drogi Remy, ja cię zrobię szczęśliwym, Ale cóż dalej?
— Kiedy wszystko skończyłem, glos tej pani odezwał się: panie Remy.
— — Wiedziała twoje imię?
— Zapewne z owej przygody, którą panu opowiadałem.
— Zapewne.
— Mówiła mi: Bądź zawsze człowiekiem honoru i nie narażaj biednej kobiety, która się poświęca dla ludzkości; zawiąż sobie oczy i pozwól, że cię wyprowadzą.
— Przyrzekłeś?
— Dałem słowo.
— Dotrzymałeś.
— Jak pan widzisz; wszak szukam domu.
— Kiedy tak — mówił Bussy — kocham cię, uściśnij moję rękę. Jestem ja ci wiele dłużny, panie Remy.
— Dłużny?
— Tak jest i odpłacę... Jak dawno jesteś w Paryżu? Powiedz mi wszystko szczerze.
— Kilka lat; co zaś robię? sam nie wiem, bo nie mam praktyki.
— No, ja ci ją nastręczę; czy chcesz być u mnie? Wierzaj mi, sławnym jestem operatorem i żaden prawie dzień nie minie, abym skóry komu nie przedziurawił. No, czy chcesz łatać dziury, które mnie zrobią i które ja innym porobię?...
— A!.. panie hrabio.. ja...
— Jesteś człowiekiem, jakiego mi potrzeba. Rękę masz lekką, jak kobieta, a twój balsam...
— Panie...
— Pójdziesz do mnie... będziesz miał pokój i ludzi na usługi. Przyjmij, bo na honor odmowa mię zaboli. Prócz tego, kuracya nie skończona i jeden plaster jeszcze trzeba położyć.
— Panie hrabio!.. — mówił młody lekarz ~ jestem tak uradowany, że nie umiem w tej chwili złożyć ci podziękowań. Wszak będę miał pacyentów?...
— Mówiłem ci, że cię biorę dla siebie i moich przyjaciół. Teraz nic sobie nie przypominasz?...
— Nic.
— Ale pomóż mojej pamięci.
— Jakto?...
— Ty, który jesteś tak uważnym, że liczysz kroki, macasz mury i rozróżniasz głosy, powiedz mi jak się to stało, żem się przebudził nad fosą Temple?...
— Pan?...
— Tak, ja.
— Czyś pomagał do tego przeniesienia?...
— Bynajmniej... Nawet byłbym się temu sprzeciwił, gdyby się mnie radzono.
— Ginę w domysłach. Czy nie byłbyś łaskaw jeszcze ze mną poszukać?...
— Wszystko uczynię co pan każesz, lecz boję się, aby to nie było daremnem, bo te bramy tak do siebie podobne...
— A więc w dzień...
— W dzień znowu będziemy widziani.
— Więc trzeba się dowiadywać.
— Dowiemy się.
— I dojdziemy do celu. Wierzaj mi, Remy, Jest nas dwóch i rzeczywistość mamy przed sobą, a to rzecz do ujęcia...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.