Pani Walewska/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Pani Walewska
Podtytuł Powieść historyczna z epoki napoleońskiej
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Ciężką miał podróż nowomianowany pułkownik sztabu cesarskiego. Ciężką, bo kobyła, wyniszczona mocno, ustawała mu tak, że zsiadać musiał i milami prawie ciągnąć ją za sobą, bo dnie krótkie niewoliły do długich postojów a zbrojne gromady włóczęgów nie pozwalały myśleć o puszczaniu się w drogę nocną. Co gorsze, na postojach ledwie że nie na wagę złota mógł Łączyński wyprosić dla siebie łyżkę najnikczemniejszej strawy, a dla kobyły garść słomy wydrzeć z poszycia chaty. — Nadomiar po razy kilka musiał uchodzić przed napastnikami, którzy, choć sami często francuskie uniformy nosili, ani myśleli zważać na pułkownikowskie epolety Łączyńskiego, a raczej tem większą zdradzali ochotę do grabieży, spodziewając się nielada łupu.
Z tych przyczyn, Łączyński już w Malborgu odpiął epolety i między mantelzaki w furaższnury je wcisnął.
Gdy nakoniec na trzeci dzień podróży, około południa ujrzał Łączyński rysującą się w dali gromadę domostw Liebstadtu, odetchnął lżej i poweselał. Chmurne myśli, które był wywiózł z legji uleciały, ciekawość nowej służby, widoku głównej kwatery, owej potężnej kuźni gromów wojennych, opanowała żywą wyobraźnię młodego pułkownika, dreszczem przejęła.
Łączyński aż kraśniał od samego wspomnienia, co go czeka! Może z samym Berthièrem przyjdzie mu rozmawiać, a może przed cesarzem stanąć!... Czy tylko zdoła odpowiadać bez zająknienia, czy nie straci przytomności, czy będzie umiał się wysłowić! Toć przez lat tyle ledwie raz mówił z generałem Moreau! Ordynansował wówczas od Kniaziewicza z Rzymu do Bolonii! Miał jedynie papiery doręczyć, a przecież nogi mu się aż uginały, gdy stanął przed marsową twarzą generała-inspektora armji włoskiej! A Moreau przecież to nie Berthièr i nie cesarz!!... Ba — a tu może jeszcze co dnia przyjdzie oko w oko z cesarzem stawać!!
W Liebstadzie atoli spotkał Łączyńskiego zawód, bo krom bataljonu piechoty, wypoczywającej na legowisku niedawnem głównej kwatery, żywego ducha w całem miasteczku nie było.
Łączyński opowiedział się do dowódcy bataljonu, a wytłumaczywszy się łamaną francuszczyzną skąd i z czem przybywał, został przezeń powiadomionym o wyciągnięciu głównej kwatery do Ostródu.
Pułkownik bez namysłu chciał ruszać dalej, lecz uprzejmy Francuz zatrzymał go przemocą niemal, ugościł obficie, a dopiero gdy Łączyński i kobyła jego dobrze się pokrzepili, na rozstanie się zgodził.
Zastanowiła nieco Łączyńskiego ta wyszukana grzeczność Francuza, lecz na wsiadanem zrozumiał skąd się poczęła, bo dowódca bataljonu z prośbą wystąpił, aby Łączyński w opiekę go wziął i w sztabie wyrobił dlań powrót do korpusu marszałka Davoust, od którego od bitwy pod Auerstaedt jest odciętym i coraz do innej dywizji przyłączanym.
Imć pan Paweł nie bardzo rozumiał, skądby mógł w tym razie dopomóc co Francuzowi, lecz, przekonywany zajadle przez tegoż, że bezwątpienia z łatwością mu to przyjdzie, ustąpił, byle pożegnanie skrócić.
Mrok już zapadał, gdy Łączyński wyjeżdżał z Liebstadtu. Lecz pułkownikowi ani w głowie było dnia czekać. Drogę miał jak strzelił na Morąg i Miłomłyn do samego Ostródu, a i konia dobrze podkarmionego i raptem ośm mil z niewielkim okładem. Nadto, bliskość głównej kwatery zapewniała spokój w drodze tem więcej, że, jak Francuz w Liebstadzie zapewniał, już od Gudstadtu począwszy, ciągną się leża zimowe wielkiej armji, a żandarmerja polowa aż do Elbląga samego patroluje.
Jakoż do Morągu dojechał Łączyński jednym tchem prawie, a stamtąd, po krótkim wypoczynku, przynająwszy sobie na postoju przewodnika, już stępa ku Saalfeldowi wyciągnął.
Przewodnik, wielki, barczysty chłop w baraniej czapie, na oczy nasuniętej, czegoś się mocno pułkownikowi nie podobał. Lecz wyboru nie było, a o odbywaniu dalszej podróży samemu myśleć nie mógł, ile że śnieg szerokimi płatami jął pokrywać czarne koleje gościńca i drogę przed nie znającym okolicy białymi całunami osłaniał.
Łączyński nazbyt przywykł do niebezpieczeństw, aby sobie miał głowę zaprzątać mniej czy więcej niepewną powierzchownością przewodnika.
Karczmarz w Morągu powiedział pułkownikowi, że ma pod ręką człeka, który za pół talarka pruskiego gotów aż do Saalfeldu go przeprowadzić. Łączyński zgodził się bez wahania, i ledwie, że z przewodnikiem swoim oko w oko się spotkał, gdy konia dosiadał.
Przewodnik naprzód z miejsca się wysunął i to tak zamaszyście, że kobyła pułkownika musiała iść żwawego stępa, aby za chłopem nadążyć.
Godzinę blisko wlókł się Łączyński za przewodnikiem wśród głuszy nocnej i śniegiem zaścielonej równi, podziwiając w duchu sprawność, z jaką przewodnik gramolił się z zasp, a daremnie szukając okazji zagadnienia. Przewodnik na chwilę nie ustawał, parł naprzód, potykał się, upadał, a mimo to ani razu nie dał kobyle zrównać się z sobą. Wreszcie snać siły go opadły, bo przystanął raptownie, na kosturze się wsparł i rękawem kożucha czoło spocone jął ocierać.
Łączyński najechał na przewodnika.
Chłop czapkę poprawił i mruknął pod nosem.
— Za tyla śtreki licho talar sztymuje!
— Zobaczymy, może będzie i cały, jak się sprawisz!
— A może i dziesięć!
— Jakże to?!
— Nijak! — bąknął chłop i ruszył naprzód.
Łączyński nacisnął kobyłę, nie chcąc przerywać nawiązanej rozmowy.
— Wyście skąd?
— Od Jansborku!
— Polak?
Chłop dźwignął ramionami.
— Od Jansborku, co je nade Spirdingem! Przy Pisku!
— Czekajcie, bo nie wiem!
— Jansbork to je amtowy stad, Spirding jezioro, a Pisek rzyka! Co ta komu!
Chłop splunął i mocniej kosturem wywinął.
Łączyński na ów wykład nie wiedział, co odpowiedzieć.
— To chyba na Mazurach!? — dodał po chwili, a nie doczekawszy się odpowiedzi, zagadnął wprost. — A z Morągu do Saalfeldu, ile mil naprawdę?
— Niby z Morugi do Zelwałdu?
— U was każda wieś ma dwie nazwy!
— Niech ma!
— Więc ile mil?
— Francuz nie zajdzie!
— Nie lubicie Francuzów?!
Chłop zębami zgrzytnął.
— Morowego niema na psiarstwo!
— Także wam dokuczyli?!
— Dokuczyli! Chałupę mi obsiedli, łyżki żuru nie zostawili, gadzinę wyszlachtowali, zmajdrowali obejście, że koła w płocie nie masz! Węborek cały nie ostał! A bo mnie tylko, cały becyrk na dziady poszedł!
— Wojna!
— My se tak pedamy! — bąknął chłop i roześmiał się dziko.
— A wojna minie, to dla wszystkich nas lepsze nastaną czasy!
— Jak cię nie zeźre!
— Albo wam pod Prusakiem było lekko!?
— Lekko nie lekko — ta było! Choć mogłeś dychać, a na zimę zaśparować krup! Skórę darli, lecz nie rabowali! A bo?! Może wy do Francuzów?! Co?!
Łączyński na to zapytanie, wymówione z jakimś złowrogiem warknięciem, spojrzał niepewnie ku barczystej postaci chłopa i odrzekł wymijająco.
— Toć widzisz przecież żem swojak!
— Ta może, chocia mi się zdało! Bo i po co wam do Zelwałdu?! Francuzów tam, jak mrowia! A i sam Naparty pod Miłomłynem wachtuje! Gdzie nie potrza leziecie!
— Czasem potrza właśnie!
— Nie moja skóra! Nie moja sprawa! Talara jeno dać musicie, bo śtreki ledwie najdzie!
— Targować się nie będę!
Chłop przystanął, rozejrzał się po przepastnie białej równi i ozwał się po namyśle.
— Od tej wierzbiny zrychtujemy się na prawo! Trza winklować!
— Przecież droga do Saalfeldu jak kamieniem rzucił!
Chłop zęby wyszczerzył.
— Pewnie! Tylko że teraz idziemy nie jak wam potrza!
— Zbłądziliście może?
— Gdzie zaś! W zajeździe tylko pedali, żeście Francuz, tedy was chciałem do Hansa, na jeziorko wycyganić!
— Do jakiego Hansa?
— A no, bo tam wszystkich Francuzów prowadzamy! Sklep jest tęgi! Bez łeb kijem, a potem już sam skiśnie psiawiara!
Łączyńskiego dreszcz przeszedł.
— Mordujecie?
— Ktoby się zaś męczył! Sami się mordują! Co z nimi robić? Amtowy pięć talarków obiecał za każdego Francuza od Napartego! I bez obiecanki samemu pożywić się można i własnej krzywdy choć trochę odebrać!
— Lecz niech wykryją, powieszą bez pardonu!
— Niech sobie! Wieszają i tak!
Łączyńskiemu ręka drgnęła. Bezwiednie prawie za pazuchę sięgnął i za ukryty pistolet ujął, lecz równocześnie przyszło mu na myśl, że na tem pustkowiu wpaść jeno może w ręce gorszych rabusiów. Zdarł więc nieco konia wtył, aby przewodnika mieć przed sobą i oka zeń nie spuszczać.
Chłop tymczasem nie zauważył alteracji pułkownika i rozgadał się na dobre.
— Kogo nie chcieć powieszą! Niby to dobrem słowem pytają, a czy nie szły regimenty, ile śtreki do Dzierżwałdu, a ile do Kuczborka, — a potem na wierzbinę! Obaczysz szpicę taką, to zbieraj nogi, bo się stryka dogadasz! Tfy! Będzie temu dwa dni, jechał ci jeden francuski jeger od Bransberku! Powiadał, że pisanie miał od naszego króla z Kłajpedy do Napartego! Francuz był, chocia i po ludzku śprechował! Ale już ci przestał! Sam chciał, żeby go prowadzić!
— Cóżeście mu uczynili?
— Nic! Hans go sobie wziął, a mnie, aby torbę oddał! Niewiele znalazłem! Tynfów pięć, po złotku rachować, i cztery dydki po trojaku, razem talara nie było! Ale co papierzysków, cała torba! Hans czytał i nic nie wyspekulował, francuskie pisanie! Tedy w Zelwałdzie myślę winkielszrejberowi pokazać, niech obaczy, może się amtowemu zda!
— Macie je ze sobą!?
Chłop uderzył się po kożuchu.
— Co nie mam mieć! A możeście wy znajomy! Bo winkelszrejber to szacher! Memu kumowi za papiery, co sam Naparty sztukował, dwa półzłotki dał, a amtowemu za pięć talarków odprzedał.
— A gdzież wasz amtowy?
— Wszędzie, gdzie potrza tam się najdzie! Francuzy dokazują, a amtowi siedzą sobie i swoje robią! Prawo każe amtowego słuchać!
— Wiecie wy, dlaczego Francuz Prusaka wojuje?
— Co nie mam wiedzieć! Bo chce cały dobytek zagarnąć, luda bez werbunku i rekrutlisty w kamasze zapędzić, a co baby i dzieciaki głodem zamorzyć, aby dla Francuzów ziemi więcej było! Niedoczekanie!
Na to oświadczenie Łączyński nie wiedział, co odpowiedzieć, rozumiejąc, że lada obroną może zaufanie chłopa stracić i w matnię wpaść.
Chłop zaś dalej pomstował na najazd Francuzów, odgrażał się, a klął siarczyście.
Pułkownik, już nie słuchając prawie wynurzeń chłopa, przemyśliwał nad tem, jakby odeń wydostać papiery, których posiadaniem się chwalił. Bo, że je chłop miał, o tem pułkownik nie wątpił, bo raz po raz dochodziły słuchy o zaginieniu kurjerów i ordynansów, a sztab odebrał coś ze trzy napomnienia by na gońców, co dzielniejszych, a sprawniejszych ludzi wybierał, a nawet gońcom zalecał zgoła ukrywanie się. Juści zapewnienie chłopa, że papiery miały zawierać pismo króla Fryderyka do Napoleona, było samo przez się nieprawdopodobnem, niemniej bezwątpienia papiery musiały być nielada wagi, jeżeli umyślny je wiózł wysłaniec, a nie szły razem z pociągiem wojskowym. Siak czy owak papiery sztabu francuskiego nie powinny były dostać się w ręce Prusaków! W każdej innej okoliczności Łączyński nie zawahałby się strzelić w łeb takiemu przewodnikowi, tu jednak był sam na jego łasce i niełasce, bardziej bowiem niż chłopa musiał strzec się zabłądzenia. Rozsądek nakazywał czekać okazji i pozoru nie dawać.
Przewodnik znał drogę wybornie. Kluczył, wymijał rysujące się bezkształtnie kontury chat, po dwakroć wskazał ze śmiechem Łuczyńskiemu na śniegiem przyprószone, a stężałe na mrozie ciała wisielców, raz rzucił gwałtownie w bok ku zaroślom i, tam zniewoliwszy pułkownika do długiego postoju, zapewnił go wkońcu, że dojrzał zdala oddział kawalerji francuskiej. Tą wiadomością tak się ucieszył Łączyński, że aż podejrzenie chłopa obudził.
— A wy co myślicie w Zelwałdzie?
— Mam sprawę!
— A z kim? Tam z naszych nikogo pewnie?
— Ja też do familji, na Kurpie!
— Na Kurpie! Hm! Kto was wie! Dacie sobie radę w Zelwałdzie — pochwycą do śprechowania! — nacierał przewodnik.
Łączyński, przyciśnięty do muru, skleił na poczekaniu opowieść, że sam z niewoli od Francuzów ucieka, lecz ich mowę zna, więc dogada się i w pole wyprowadzi każdego; bodaj ich zaraz naszli, to byle on pozoru nie dawał, to ich nic złego nie spotka.
Chłop potrząsnął niedowierzająco głową.
— Pedasz wasan bo ich nie znasz! Wasza skóra, nie moja, tylko do Zelwałdu sami se wjedziecie!
— A wy co?!
— Ja tam pójdę, gdzie mi trza! — odparł chłop i umilkł.
Łączyński się stropił. Wiadomość, że chłop chce mu umknąć, zanim w Zelwałdzie mógłby napotkać jakiś oddział francuski, nie pozwalała spodziewać się odebrania mu papierów. Wprawdzie, był na to krótki sposób, miast talara pistolet wyciągnąć i trupem położyć chłopa, lecz pułkownika skrupuły zdjęły. Rabuś to był, wróg śmiertelny, gorszy od otwartego nieprzyjaciela, ale zawsze swojak! Zaślepiony, ciemny, zrozpaczony może własną nędzą, prostak, czujący jeno, że go na głód skazano, na tułaczkę!
Na cichą, choć mizerną dolę tego chłopa zwaliła się fala wojenna ze wszystkiemi okropnościami gwałtu i przemocy. Francuz zjawił mu się z dobytym pałaszem do cięcia, z żagwią w ręku, z chciwością zdobyczy w oczach! Francuz nie zastanawiał się, ani chciał rozważać kim jest ten nędzarz! On przyszedł pruską miażdżyć potęgę — a więc wszystko, co w jej granicach się znajdowało było mu wrogiem, było łupem! Tam, niby, około Warszawy, była jakaś „Pologne“, w której nie wolno było zanadto swywolić, bo to niby przyjacielski kraj, ale tu, pod cmentarzyskami Iławy, na ziemi, która była ościenią pruskiego oporu, jakaż racja do oszczędzania dobytku, do poszanowania wieśniaka?!
Pułkownik własnemi oczyma patrzył na spustoszenia, czynione przez Francuzów na ziemiach dawnego województwa Pomorskiego, Chełmińskiego i Malborskiego, rozumiał nienawiść chłopa, czuł sam, że nie umiałby go nawet nawrócić do Francuzów, bo sam może tę samą miałby chęć odwetu, chęć pomszczenia krzywdy.
Równocześnie jednak poczucie obowiązku, świadomość, że ma przed sobą człowieka, który unosi ze sobą doniosłe może papiery sztabowe, może tajne rozkazy, człowieka, który zbłąkanego kurjera francuskiego bez namysłu na śmierć wydał, nurtowała w nim. Gdybyż ten chłop miał broń i umiał i mógł się bronić, pułkownikby się nie wahał bodaj własnego życia narazić, lecz strzelać do bezbronnego, strzelać, gdy nie miał dotąd odwagi wyznać mu kim jest, gdy z łatwowierności jego skorzystał, wydało mu się nikczemnością, niegodną szarży.
Gdy pułkownik tak się głowił nad wynalezieniem sposobu zawładnięcia papierami, chłop przystanął raptownie i ręką na dal wskazał.
— Widzicie ten zagajnik — za nim Zelwałd prosto!
— Z godzina drogi!
— Może i lepiej... tylko...
— Tylko co?!
— Kto ich wie psiawiarów, może się tam i czają!
— Francuzi myślicie?! — dodał Łączyński, ledwie kryjąc ukontentowanie.
— Pewnie! A jeżeli nie Francuzy, to także nie sporo, zanim wyśprechujesz, mogą zadławić!...
— Jakże więc!
— Nic, aby wasan, jakby przyszło, niech z konia i za mną, w bok! A za zagajnikiem to i tak was puszczę! Sami traficie! Niebo się cknie na brzask, chmurzyska już posiniały! Widzi mi się! Kiedy siedzą w Zelwałdzie, rychtyg, wachtują, w zagajniku, żeby kozak nie zajrzał im po omacku! A patrzcie no od się! Furgony! Furgony! Wlecze się ich co niemiara!
Łączyński spojrzał w stronę, wskazaną przez chłopa, gdy w tej samej chwili padł w dali strzał karabinowy, na który odpowiedziało natychmiast kilkanaście innych.
— Utarczka się zaczyna!
Chłop przystanął, przeczekał chwilę, a gdy strzały się nie powtarzały, mruknął szyderczo.
— Pukają dla postrachu! Trza wziąć mocniej k’sobie! Byle wasan z konia zdążył, albo lepiej odrazu zsiąść, piechtą przykrzej, lecz bezpieczniej!
— Zostanę jeszcze, chyba, że wypadnie!
— Wola wasza! Ale mój talarek, teraz kto wie! Potem was nie znajdę!
Łączyński sięgnął pod płaszcz, do kieszeni, i rzucił pieniądz chłopu, ten złapał go w powietrzu.
— Wasan po ludzku to i ja po ludzku! Trza śmigać do zagajnika! Konia pilnujcie, bo oparzeliska!
Przewodnik wprost na zaspę skręcił, zakotłował się w śniegu i jął pomykać polem tak zręcznie, że pułkownik ledwie mógł mu dotrzymać na potykającej się o bruzdy i przegony kobyle.
Pod zagajnikiem chłop zwolnił chodu i do konia znów się przybliżył.
— Aby przez ten zagajnik przeprowadzę! Kusy, a nie zmiarkowalibyście śtreki, bo się kręci, jak opętana! A potem już sami jedźcie i spekulujcie, bo jak ze mną, to na piechtę i gdzie się da!
Łączyński w milczeniu przyjął tę zapowiedź, sam nie wiedząc, jakby lepiej było, bo jeżeli w Zelwałdzie ma być na łasce maruderów, to bezpieczniej z chłopem, a jeżeli Francuzi go zajmują, to szkoda konia a bardziej papierów.
W zagajniku głusza powitała pułkownika.
— Pusto! — szepnął Łączyński.
— Kto go wie! — odrzekł chłop i jął nadsłuchiwać, wreszcie ruszył po namyśle naprzód, rozchylając przed koniem zarośla. Naraz, o kilkanaście kroków przed chłopem, zarysował się cień człowieka. Chłop skulił się, przytrzymał konia za uzdę i przestrzegł cicho.
— Są! Z konia i za mną!
Pułkownik chciał spełnić rozkaz i już pochylił się do zsiadania, gdy w tem z tyłu rozległo się gromkie, a znane Łączyńskiemu zawołanie.
Qui vive!?
— W nogi! — bąknął chłop. — W kocioł nas biorą!
Łączyński chwycił go za ramię.
— Właź na siodło! Żywo! Umkniemy! Moja głowa! Właź!
Chłop silnie trzymany przez pułkownika, stracił rezon.
Qui vive — rozległo się powtórne zapytanie groźniejsze.
Les amis! — odpowiedział Łączyński.
Nous allons voir! Ne bougez pas! — rozkazał surowo ten sam głos.
— Puszczajcie! — mruczał chłop.
— Głupiś! Damy sobie radę!
Chłop zaparł się, aby ujść z uchwytu Łączyńskiego, lecz było zapóźno. Sześciu ludzi otoczyło go, sześciu innych dopadło pułkownika.
— Wy skąd, dokąd! — zaczął badać po francusku niecierpliwie jeden z cieniów.
— Pułkownik sztabu jego cesarskiej mości!
— Co — jak?!
— Prowadźcie mnie do dowódzcy oddziału! Wszak żandarmerja polowa?!
— Tak! Ale bo pan pułkownik daruje! Noc! Eskortować musimy!
— Tego właśnie chcę! Ale i proszę, abyście mego towarzysza mieli na oku, bo gotów umknąć.
Prowadzący patrol na to niespodziewane zakończenie wzruszył ramionami.
— Ani tamten, ani ten! Bez hasła na kordonie nie ma oficera, choćby pan był marszałkiem, pójdziesz pod konwojem, jak i tamten! Proszę z konia!
Łączyński bez namysłu zsiadł z konia i stanął obok chłopa między żołnierzami.
Ruszono natychmiast. W drodze chłop szedł z głową zwieszoną ponuro. Łączyńskiemu żal go się zrobiło.
— Cóżeś tak skwaśniał!?
— Będą dławili!
— Powiedziałem ci, że moja głowa!
— Naśwargotaliście nie wiedzieć co i prowadzą!
— Nic! Mów tylko, żeś u mnie na służbie!
— Przecież Francuzy i same Napartowe! O, jak się im harcapy bimbają po kołnierzach.
— Zobaczysz — jeszcze mi się pokłonią!
— Cie! — bąknął niedowierzająco chłop. — Łatwo wam powiadać, a jak przy mnie te papiery znajdą, będzie dosyć!
— Oddaj mi te papiery! Prędzej, póki jesteśmy w zagajniku!
— Toć wasana wtedy!
— Dawaj, prędzej! — nalegał pułkownik. — Mój kłopot! Umiem z nimi!
Chłop wzdragał się, rozumiejąc, iż towarzysz niechybnie stryk zakłada na szyję, lecz w końcu ustąpił, dobył z pod kożucha zwój papierów i wsunął go nieznacznie do ręki Łączyńskiego.
— Hej! Co tam za konszachty! Baczność! — ozwał się raptownie prowadzący patrol. — Bo każę strzelać!
— Nie tak ostro, panie oficerze, żebyś nie żałował!
— A pan nie gwałć przepisów, które w takim razie znać powinieneś! Nie wolno rozmawiać! Jesteś zatrzymanym na kordonie głównej kwatery!
— Pan zaś jesteś gburem!
— Ani słowa więcej!
— Dowiesz się pan o tem samem od swego zwierzchnika!
Po tej utarczce, konwój zaległa cisza.
Łączyński nie chciał narażać się więcej, na strofowanie i ledwie kilka słów z chłopem zamienił, prowadzący zaś patrol uszy w kołnierz od płaszcza zasunął, aby znów uniknąć zatargu może i z prawdziwym sztabowcem.
Pułkownik nadto był tak zadowolony z pomyślnego dlań obrotu wyprawy i ze spotkania z patrolem, który go do Saalfeldu wiódł i dał mu sposobność odebrania chłopu papierów, że nawet do przesadzonej służbistości oficera urazy nie żywił.
Po godzinie męczącej drogi, konwój zatrzymał się przy pierwszej warcie obozującego tu regimentu strzelców, oddał więźniów, a sam cofnął się ku zagajnikowi. Więźniów otoczył nowy konwój, przeprowadził przez obóz i oddał z kolei warcie następnej. Podróż taka była nużącą, bo oddawanie i przyjmowanie więźniów miało aryngę raportów i komend, co zajmowało wiele czasu, tak, że już się na dobre rozwidniło, gdy Łączyński z przewodnikiem znaleźli się w Saalfeldzie. Tu atoli, po krótkich indagacjach, które wobec nałożonych przez imć pana Pawła epoletów, miały raczej charakter prezentacji i wojskowych honorów, pułkownik został wezwany do kwaterującego w Saalfeldzie szefa sztabu trzeciego korpusu armji, generała Hervé.
Łączyński nie bez pomieszania przestępował próg generalskiej kwatery takiego potentata w armji, jak Hervé, szefa sztabu Davousta, lecz uprzejme, koleżeńskie prawie powitanie generała rozproszyło onieśmielenie.
Hervé z całym zapałem, chcącego się przypodobać, Francuza, zasypał pułkownika pytaniami, komplementami prawie, witał w nim dzielnego oficera, o którego zdolnościach słyszał, chwalił legję, unosił się nad szczegółami bitwy pod Tczewem, z lada jednosylabowej odpowiedzi Łęczyńskiego całe racje wyprowadzał, wreszcie zakończył rzecz zaprosinami na śniadanie i zaofiarowaniem pojazdu swego do Ostródu.
Pułkownik próbował się wymówić od śniadania, tłumacząc się brakiem munduru wielkiego i tym swoim wyszarzanym, spełzłym, a i łatanym uniformem. Generał atoli nie ustąpił.
— Wojna, pułkowniku! Właśnie rad będę, gdy mi między moich strojnisiów, a elegantów sztabowych wniesiesz ten zaszczytny poszarpany uniform! Pan właśnie jesteś wzorem, jak miłujący służbę oficer powinienby wyglądać! Taki mundur to najżywszy dokument rzetelnej zasługi!
Żołnierska szczerość generała do reszty opanowała pułkownika.
— Nie wiem, jak mam dziękować generale!
— A to dobre! Moja podzięka, że nie odmawiasz, pułkowniku! Tymczasem rozgość się. Dam ci „compatrjotę“ na przewodnika! Może znasz adjutanta Simonosky?
— Nie przypominam!
— Dobry chłopiec. On i Romeuf wezmą cię w opiekę! Proszę tędy!
Generał podszedł ku drzwiom na lewo, lecz, jakby tknięty nową myślą, zatrzymał się.
— Wszak pan, pułkowniku, jesteś bratem rodzonym pani Walewskiej?
— Pani Walewskiej...
— No tak, mówiono mi właśnie, że pan jesteś jej rodzonym bratem!
— Moja siostra, generale, wyszła istotnie za Walewskiego... ale nie wiem, o której pani Walewskiej...
Generał zafrasował się.
— Ach, no! Sapristi! O pani Walewskiej, o pańskiej siostrze, bezwątpienia! Miałem zaszczyt być jej przedstawionym w Warszawie! Byłem oczarowany! Nie znam równie pięknej, równie ujmującej, równie dystyngowanej osoby, jak pani Walewska!
Łączyński ledwie mógł się powstrzymać od uśmiechu na to nagłe wyznanie.
— Ależ, panie generale, miło te słowa słyszeć, lecz to pomyłka! Moja siostra nie bywa nigdzie! Poprostu pewna różnica wieku między nią a mężem, dawnym szambelanem, mającym swe urojenia...
Hervé roześmiał się dobrodusznie.
— Więc właśnie taż sama! Marja, żona, bardzo... dawnego szambelana, to jest człowieka wcale nie pierwszej młodości! Oczarowany, olśniony byłem i jestem! Gdybyś, pułkowniku, miał sposobność, racz mnie przypomnieć jej pamięci!
— Bardzo będę rad, choć teraz panie generale, mimo całej ochoty zobaczenia się z siostrą...
— Ach! Naturalnie! Naturalnie, rozumiem! — podchwycił domyślnie generał. — W każdym razie polecam moją prośbę. Proszę pamiętać! A teraz o dwunastej czekam!
Hervé, potem zapewnieniu się, wprowadził pułkownika do komnaty zajmowanej przez adjutantów sztabu, przedstawił mu ich i gościnności polecił.
Łączyński znalazł się w gronie wytwornych oficerów, przesadzających się w uprzejmościach dla niego, oficerów którzy, choć niżsi od niego rangą, mieli jakiś dar łączenia służbowego uszanowania z salonową swobodą, i poczuł się w nie swojej skórze, zgoła w innym świecie, obcym, nieznanym mu dotąd. Gdy przeto młody kapitan Romeuf zapytał go, czyby może nie chciał wypocząć w jego kwaterze, Łączyński skwapliwie propozycję przyjął i udał się za kapitanem.
Romeuf zajmował w sąsiednim zaraz domu czysty, a nawet pretensjonalnie urządzony pokój, wypełniony najprzeróżniejszymi drobiazgami świadczącymi, że adjutant na chwilę nie zapomniał o przyzwyczajeniach eleganta paryskiego.
— Nie wiem, panie pułkowniku, czy aby pan znajdzie wszystko, co potrzeba!
— Ależ, kapitanie! Toż gotowalnia prawie!...
— W łaskawych oczach! Pan pozwoli przyślę mu naszego Jacques’a! Wcale nienajgorszy fryzjer! Sztab drugiej dywizji ma lepszego.
— Dziękuję! Prosiłbym tylko o zawezwanie mego sługi z mantelzakami!... Ale, a nadto o przepustkę dla niego, bo chcę go do legji odesłać!...
Romeuf bezzwłocznie uczynił zadość życzeniu Łączyńskiego, przepustkę mu dostarczył, przewodnika sprowadził i dyskretnie usunął się na bok, zapowiadając swoje przybycie przed śniadaniem.
Łączyński, pozostawszy sam, odetchnął, a spojrzał ku chmurnie poglądającu przewodnikowi, ozwał się ochoczo.
— No, cóż stary?! Widzicie, nie zjedli was Francuzi!
— Jeszcze nie!
— I nie zjedzą! Tybyś chciał stąd czemprędzej umykać!?
— Czy dadzą!
— Myślisz! Masz tu przepustkę! Możesz ruszać zaraz i dokąd chcesz! Pokażesz jeno tę kartkę, słowa ci nie powiedzą! A tu... drugi talar na drogę.
Chłop poczerwieniał.
— Bóg zapłać! Musi wasan tęgi sposób mieć na tych psiawiarów!
— Żadnego! O jednem tylko pamiętaj, żeś prowadził oficera francuskiego i swojaka! Zastanów się! Mógłbym zrobić użytek z tego, coś mi powiedział, nie czynię tego, bo widzę, żeś w błędzie tylko.
Chłop pobladł i jął ku drzwiom zezować.
— Krzywda cię spotkała, lecz cóż, wojna! Ruszaj z Bogiem!
Chłop na to zakończenie mruknął coś pod nosem i wysunął się z komnaty.
Łączyński zabrał się do porządkowania swej odzieży, mycia się, dla przystojniejszego wystąpienia na śniadaniu u generała.
Wyczyścił więc starannie swój porucznikowski jeszcze mundur, krzyż legji umocował, buty wychędożył, rzemienie wygładził, głownię pałasza do lustru doprowadził, zaczem przejrzawszy się w zwierciadle, uśmiechnął się z zadowoleniem. Takim się już dawno nie widział, conajmniej od czasu, gdy z generałem Kniaziewiczem sztandary do Paryża odwoził.
Pułkownik, napatrzywszy się samemu sobie, zabrał się do śpiesznego pakowania żołnierskiej chudoby, aby nie dać jej oglądać adjutantowi, który pewnie zgorszyłby się, obaczywszy te szmaty i łachmany, nazywające się bielizną pułkownika sztabu cesarskiego.
Przy porządkowaniu mantelzaków wpadły Łączyńskiemu w rękę papiery odebrane od chłopa.
Pułkownik rozwinął je i zaczął niedbale przeglądać, myśląc, iż najwłaściwiej będzie generałowi Hervé doręczyć cały ten zwój, z oświadczeniem, że go poprostu na drodze znalazł. W miarę atoli czytania papierów, gdy Łączyński opanował nieco formułę intytulacji, zdjęła go wątpliwość. Papiery nosiły nadpisy generała Bertranda, a wszystkie adresowane były do kancelarji cesarskiej, a jeden był wprost raportem do cesarza!
Łączyńskiego zdjęła ciekawość. Skupił uwagę i z upodobaniem odczytywał dalej, ledwie że co drugie zdanie rozumiejąc z tych politycznych, a kunsztownie stylizowanych pism. Raport zajmował go najwięcej, choć wydał się Łączyńskiemu dziwacznym wprost, ile że był datowany w Kłajpedzie, w kwaterze głównej króla Fryderyka Wilhelma!
Nad tą osobliwością pułkownik nie zastanawiał się długo. Chęć poznania raportu paliła go. Generał Bertrand pisał do cesarza!
Raport zaczynał się od uwagi o zimnem i nader etykietalnem przyjęciu, doznanem na dworze królewskim. Dalej rysował krótkimi zdaniami obraz zalęknienia, przejmujący cały orszak Fryderyka, zrozpaczenie królowej, życie obozowe, które pędzić musi rodzina królewska i przygnębienie, panujące śród niedobitków pruskiej armji. A po tych wyjaśnieniach dopiero Bertrand zdawał sprawę z poselstwa. Więc donosił, że, pomimo długich rozpraw i przedstawień, prowadzonych z samym królem, tenże bardzo wstrzemięźliwie przyjmuje propozycje zawarcia pokoju na warunkach zwrócenia mu całego, nieistniejącego właściwie, państwa po Elbę wzamian na zerwanie wszelkich rokowań z cesarzem Aleksandrem. Że nawet oświadczenie Napoleona że, wbrew mniemaniu gabinetu pruskiego, do dawnych polskich ziem odkąd je poznał, nie przywiązuje najmniejszej wagi, nie sprawiło spodziewanego wrażenia. Że król wyraził chęć wysłania do głównej kwatery francuskiej generała von Kleista, lecz, zdaje się to być raczej chęcią zyskania na czasie, niż intencją podtrzymania układów. Że przeciwnie, Fryderyk wszelkich usiłowań dokłada do zawarcia najściślejszego sojuszu z cesarzem Aleksandrem i do wciągnięcia Austrji do nowej koalicji. Że od Goetzena, posła pruskiego w Wiedniu, odebrano w Kłajpedzie bardzo pomyślne listy, według których minister Stadjon w zasadzie nie uchyla się od przystąpienia do związku przeciw Francji, a to uznając niebezpieczeństwo, grożące jej wewnętrznemu spokojowi wobec wywołanego przez Francuzów zbrojenia się Polaków, i nadto, że sam arcyksiążę Karol, przez usta zaufanego generała Grünega, jaknajwyższe związkowi zapowiedział poparcie. Że, nakoniec, Bertrand musi poczytywać swą misję za skończoną i prosić albo o nowe pełnomocnictwa, albo o rozkaz wyjazdu z Kłajpedy.
Łączyński z zapartym oddechem czytał ten raport. Pułkownikowi w głowie się mieszało od nieubłaganej prawdy, bijącej z tego historycznego dokumentu. Jakaś zasłona rozdarła się przed nim i ukazała mu zgoła inny świat, świat, o którego istnieniu wiedział, lecz który uważał za coś, co musiało drżeć przed bojowym sygnałem bonapartowych zastępów.
Pułkownik po raporcie jął pozostałe papiery baczniej rozpatrywać, lecz były to przeważnie dopełnienia, objaśnienia raportu głównego: — więc odpis listu Goetzena z Wiednia, więc kopja odręcznego pisma króla Fryderyka, błagającego o ratunek cesarza Aleksandra i zapewniającego, że Franciszek austrjacki rozpoczął koncentrację wojska w Czechach i na Morawach, a dalej skrót memorjału, złożonego dywanowi tureckiemu przez Stürmera, austrjackiego agenta w Stambule w sprawie wciągnięcia i Turcji do wystąpienia przeciw Napoleonowi, a przynajmniej pozyskania jej neutralności, a nareszcie krótkie notatki, obliczające niedobitków pruskiej armji.
Łączyński odłożył papiery próbując ogarnąć doniosłość zawartych w nich wiadomości, lecz daremnie. Wszystkie te niezliczone cieniowania wyszukanego stylu, napomknienia, wyraziste podkreślenia były dlań zawiłością nie do rozstrzygnięcia, nie do zbadania.
Łączyński na dyplomacji się nie rozumiał. Lata całe za Napoleonem szedł i tak doszedł za nim nad Wartę. A jeżeli po reformacji legjonów, po traktacie lunewilskim i jego szarpały gorycze i nim wstrząsnęła nieufność do intencyj Bonapartego, to przecież teraz każdem tchnieniem, życiem rad był nieufność tę odkupić.
Tymczasem, gdy tak głęboko był przekonanym, że przecież nie po to Prusaków wojował, aby ziemi odebranej im ustąpić, aby i tu nie miała zajaśnieć w całej pełni gwiazda wielkiego mocarza, naraz stanęła przed nim ponura, nieubłagana prawda! Pułkownik ją aż nadto pojął!
Papiery te powiedziały mu aż nadto, boć zawierały kwintesencję napoleońskiej dyplomacji, bo w tych kilku słowach „nie przywiązuje żadnej wagi“ ozwała się w nim cała ironja życia, całe szyderstwo światła, rozpraszającego fantastyczne linje mroków, cała tragedja zawołań, dla których ginęły tysiące, cały fałsz odezw i gabinetowych wieści, proklamacyj, półsłówek, nawet zaręczeń.
Żołnierzem był Łączyński, żołnierzem był. I nie tym żołnierzem-zawadjaką, co zakosztowawszy bojowego hazardu, niby zaprawiony do polowania wyżeł na widok strzelby myśliwskiej, tak on na odgłos pobudki staje w szeregu i wojować idzie, nie szukając i nie chcąc znać innej racji nad wojowanie. I nie tym żołnierzem, który przy kufie wina werbunkowego po pijanemu się zaprzedał i miast cieślą lub kowalem zostać, jął się żołnierskiego rzemiosła. I nie tym żołnierzem był Łączyński, którego rozpis amtu dymowym rachunkiem ogarnął, a pan, ziewając nad urzędowym papierem, w „kamasze“ wyznaczył. I nie tym jeszcze żołnierzem, co skuszony gromkiem wezwaniem wodza, dlatego niknie w mrowiu armji, aby tem łatwiej znaleźć sposobność do wyniesienia, do wzbicia się ponad równię tłumu.
Łączyński był żołnierzem wiary w omamienie, żołnierzem wiary w gromkie hasła rewolucji francuskiej, wiary w Napoleona, żołnierzem błysku nadziei.
Ta nadzieja w nim trwała, niekiedy tlała tylko, lecz była wciąż, aż buchnęła płomieniem, a teraz jęła gasnąć.
Wejście Romeufa wyprowadziło pułkownika z osłupienia, w które był zapadł.
— Czy nie przeszkadzam panu pułkownikowi?
— Ach, nie, proszę!
— Widzę, że pan zajęty?...
Łączyński zwinął pośpiesznie papiery i schował w zanadrze munduru.
— Właśnie zbliża się pora śniadania! — kończył Romeuf. — A na dobitek kolega Simonosky prosił mnie o wyjednanie mu pozwolenia być przedstawionym panu pułkownikowi!
— Owszem, nie mam nic przeciwko temu!
Romeuf z ukłonem cofnął się ku drzwiom, otworzył je i, wpuściwszy młodego kapitana sztabu, zaprezentował:
— Pan Józef Simonosky, adjulant jego ekscelencji, marszałka Davoust.
— Szymanowski! — poprawił adjutant.
— Rad jestem poznać!
— Uważałem sobie za obowiązek prosić o zaszczyt przedstawienia! — odrzekł po polsku Szymanowski. — Tyle razy słyszałem nazwisko pana pułkownika...
Łączyński spojrzał ze zdumieniem na jasną, szczerą twarz Szymanowskiego.
— Doprawdy! Toć chyba musimy mieć wspólnych znajomych!
— Nie o tem myślę, panie pułkowniku!
— Inaczej brać tego nie mogę! — odrzekł oschle Łączyński i w dalszym ciągu zwrócił przedmiot rozmowy na służbę adjutancką Szymanowskiego i Romeufa i na ostatnie wypadki.
Szymanowski i Romeuf z całą gotowością i pewnością siebie podjęli temat, imponując pułkownikowi znawstwem położenia, prostując delikatnie jego błędne domysły, a racząc mnóstwem nowin aż do ostatniej potyczki pod Zecherem. A nadto, używając zawsze wyrażeń tak śmiałych, tak gęsto i bezceremonjalnie sadząc nazwiskami marszałków i generałów, że aż to pułkownika niemile dotknęło.
— Więc jego ekscelencja, dowódca trzeciego korpusu bawi jeszcze w Warszawie?
— Ba, ba! — odparł ze śmiechem Romeuf. Żeby to! Mamy go pod bokiem, w Allensteinie! I w dodatku nie w humorze, bo prawdziwa madame Davoust zapowiedziała nam swój przyjazd!
— Jakto, prawdziwa!
— Boć mamy dwie marszałkowe! — objaśnił Romeuf. — Jedną, małżonkę od wielkich recepcyj, damę dworu, tęskniącą stale w Paryżu, a drugą, najmilszą w świecie osóbkę, znakomicie znoszącą namiotowe życie...
— Śmiałe pan czynisz zestawienie!
— Ależ, panie pułkowniku, właśnie kolega Romeuf bardzo dowcipnie podkreśla szczególniejszą okoliczność, otóż ta druga, weselsza pani Davoust, jest uderzająco podobną do prawdziwej, z tą, naturalnie, różnicą, że jest w tym samym typie pięknością.
— Słowem — zakończył filuternie Romeuf — Pani marszałkowa numer pierwszy zjeżdża, więc pani marszałkowa numer drugi musi ustąpić!
— Snać panowie do adjutanckich czynności zaliczacie także i rozsiewanie plotek o swoim zwierzchniku?
Kapitanowie spojrzeli po sobie znacząco i przybrali wymuszenie urzędowe postawy.
— Proszę mi darować tę uwagę, lecz jam nie przywykł do podobnych rozmów!
— Panie pułkowniku — rzekł niedbale Romeuf — śmiem zapewnić, że gdyby jego ekscelencja marszałek był obecnym, ani słowa z tego, co rzekłem, nie potrzebowałbym zmienić!
To lekkie przemówienie się pułkownika z adjutantami ochłodziło rozmowę. Kapitanowie unikali żywszych wyrażeń, a Łączyński był zły sam na siebie, że niepotrzebnie wyrwał się z napomnieniem. Lecz całą niewłaściwość swego wystąpienia zrozumiał imć pan Paweł dopiero na śniadaniu u generała Hervé, gdzie nadewszystko Romeuf swobodą obejścia i niczem nie krępowaną żartobliwością wobec generała, dał poznać Łączyńskiemu, jak dalece stanowisko adjutanta sztabu nie miało w sobie nic z dyscypliny, z karnego uszanowania. Romeuf dowcipkował, Hervé pomagał mu dzielnie i ledwie czasem, kiedy adjutantowi wyrwała się zbyt ostra aluzja, groził mu pobłażliwie palcem.
Ta atmosfera odurzyła Łączyńskiego, lecz była zarazem jeszcze jednem więcej rozczarowaniem, bo burzyła jego wielkie wyobrażenia o sztabie, o Hervém, o Davouscie.
Z prawdziwą ulgą powitał pułkownik koniec śniadania, podziękował generałowi za uprzejmość, i, sam nie wiedząc dlaczego, postanowił nie zwierzać mu się ze znalezienia papierów Bertranda.
Hervé nie pożałował Łęczyńskiemu pochlebnych słów, sam rozporządził się co do pojazdu i wreszcie do drzwi odprowadził.
Romeuf z Szymanowskim asystowali Łęczyńskiemu aż do ulokowania się w pojeździe. Pułkownika ujęła ta grzeczność.
— Jestem panom niezmiernie obowiązany! Nie wiem jak mam dziękować! Nadto, pozwolicie mi się usprawiedliwić szczerze, po żołniersku! Uczyniłem wam wymówkę! Lecz, cóż chcecie, lata całe za obóz bataljonu się nie wyjrzało, więc takie linjowe prostactwo wyjdzie czasem niby szydło z worka!
— Panie pułkowniku! Z całem uszanowaniem przyjęliśmy jego słowa! — odrzekł z ukłonem Romeuf. — Każde napomnienie pochodzące z ust tak zasłużonego oficera, jak pan, panie pułkowniku, jest nadto cennem!
— No, no! Mój kapitanie, nie odpowiem ci nawet, bo ci sprostać nie umiem w galanterji! Lecz gdybym wam mógł w czem kiedy służyć, liczcie na mnie! Liczcie!
— Najmocniej obowiązany panu pułkownikowi.
— I ja również! — podchwycił Szymanowski.
— Nie zaniecham tej zaszczytnej sposobności, panie pułkowniku! A już i teraz poważę się z łaskawości jego skorzystać...
— Proszę cię, kapitanie!
— W Warszawie miałem szczęście być prezentowanym pani Walewskiej, otóż za szczęście sobie poczytam, jeżeli pan pułkownik przypomni mnie jej pamięci!
— Pani Walewskiej!? — powtórzył Łączyński.
— Tak jest, siostrze pana pułkownika! Miałem szczęście w Warszawie! Kapitan Flahaut był łaskaw, na balu u księcia Borghese!
— Owszem, zapewne! — bąknął Łączyński, którego to nowe przypomnienie siostry czegoś niemile dotknęło.
Romeuf zasypał pułkownika nowemi dziękczynieniami.
Łączyński odpowiedział dosyć zimno na uścisk dłoni Romeufa, skinął ręką na pożegnanie Szymanowskiemu i zawołał na woźnicę.
Para tęgich ogierów ruszyła z kopyta, uwożąc pułkownika do głównej kwatery cesarskiej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.