Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Oddaj mi te papiery! Prędzej, póki jesteśmy w zagajniku!
— Toć wasana wtedy!
— Dawaj, prędzej! — nalegał pułkownik. — Mój kłopot! Umiem z nimi!
Chłop wzdragał się, rozumiejąc, iż towarzysz niechybnie stryk zakłada na szyję, lecz w końcu ustąpił, dobył z pod kożucha zwój papierów i wsunął go nieznacznie do ręki Łączyńskiego.
— Hej! Co tam za konszachty! Baczność! — ozwał się raptownie prowadzący patrol. — Bo każę strzelać!
— Nie tak ostro, panie oficerze, żebyś nie żałował!
— A pan nie gwałć przepisów, które w takim razie znać powinieneś! Nie wolno rozmawiać! Jesteś zatrzymanym na kordonie głównej kwatery!
— Pan zaś jesteś gburem!
— Ani słowa więcej!
— Dowiesz się pan o tem samem od swego zwierzchnika!
Po tej utarczce, konwój zaległa cisza.
Łączyński nie chciał narażać się więcej, na strofowanie i ledwie kilka słów z chłopem zamienił, prowadzący zaś patrol uszy w kołnierz od płaszcza zasunął, aby znów uniknąć zatargu może i z prawdziwym sztabowcem.
Pułkownik nadto był tak zadowolony z pomyślnego dlań obrotu wyprawy i ze spotkania z patrolem, który go do Saalfeldu wiódł i dał mu sposobność odebrania chłopu papierów, że nawet do przesadzonej służbistości oficera urazy nie żywił.
Po godzinie męczącej drogi, konwój zatrzymał się przy pierwszej warcie obozującego tu regimentu strzelców, oddał więźniów, a sam cofnął się ku zagajnikowi. Więźniów otoczył nowy konwój, przeprowadził przez obóz i oddał z kolei warcie następnej. Podróż taka była nużącą, bo oddawanie i przyjmowanie więźniów miało aryngę raportów i komend,