Pękły okowy/Część pierwsza/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVIII.

W poczekalni trzeciej klasy dworca Bytomskiego siedziało przy piwie trzech tęgich, pyzatych Niemczaków w kraciastych czapkach, z papierosami w zębach. Wydała ich wojna, wyszkolił w Bawarii Escherich, wydoskonaliła zawierucha na zachodzie Niemiec a wstręt do systematycznej, pokojowej pracy przywiązał do nowego zawodu. Przybyli na obiecaną dla takich szumowin społecznych ziemię, by zakosztować lekkiego chleba, odpaść się, pohulać, pobisurmanić na skórze Ślązaków.
Działo się im doskonale. Tam, gdzie z dwu stron zwożono żywność po cenach niskich, było co jeść a przełożeni ich starali się, by patrjoci tego nowego typu mieli co pić. Pięść dzielna a bezwzględna zapewniła im bytowanie bez troski i bez pracy.
Mimo to młodzi przybysze mieli miny kwaśne.
— Przedstawiałem sobie to inaczej! — mówił jeden z nich. — Nikt nas nie uprzedzał, że będzie tu tak gorąco.
— Będzie jeszcze goręcej. Nie słyszałeś, że na Zielone Świątki gotujemy wielką awanturę?
— A co takiego?
— Atak na Lomnitz. Trzeba uprzątnąć przywódców polskich, skończyć z nimi. Gdy tym polskim psom zabraknie głowy, zwycięstwo będzie zapewnione.
— Hm, ale nie obejdzie się bez zaciętych bojów z tym narodem — zauważył trzeci Orgeszowiec zafrasowany.
— Niewielkie rzeczy. Nie obawiaj się. Są to przeważnie robociarze, którzy nie umieją obchodzić się z bronią.
— Tak sądzisz?
— Nic groźnego! Wystrzelać te polskie psy z ulicy Gliwickiej, a reszta — bagatela.
Pokrzepieni na duchu wychylili piwo.
— Może nie przyjdzie do niczego tak szybko? — pocieszał się jeden z nich. — Bo przecież rząd berliński wzywa G. Śląsk do spokoju?
— Ach, ty ośle, z tego właśnie widać, że gotujemy się do napaści i rzetelnej rozprawy. Rząd nasz tak mówi głośno, aby potem mógł powiedzieć, że to nie jego wina, że nakazywał spokój.
— Ach so... — mruknął pouczony Orgeszowiec i spytał odważnego kamrata:
— Masz flotę?
— Czemu pytasz?
— Mógłbyś postawić wódki.
— Poczekaj do wieczora. Jak dobrze pójdzie, wyprawię wam dzisiaj bibę.
— Za co?
Młokos wydobył z zanadrza kilka niedużych kartek, wyciętych z grubego papieru, z napisem francuskim: Carte d‘identite. (Dowód osobisty).
— Za to! — zawołał śmiejąc się i ciągnął: — Wiecie, co to jest? Otóż francuzy zaprowadzili teraz takie karty legitymacyjne, bo chcą wylewać z G. Śląska przybyszów, co im się nie podobają. Takie legitymacje to coś dla Polaków. Im więcej będą ich mieli, tem więcej wojaków nasprowadzają sobie z Polski.
— A skąd ty masz tyle tych kart?
— O, jakiś ty jołop! Czy to nasi nie potrafią nadrukować takich kart?
Z dalszej rozmowy okazało się, że postanowił on pójść do Komisarjatu Polskiego i ofiarować te legitymacje, za które, jak słyszał od falsyfikatorów, płacono tam hojnie.
Skoro zmierzch zapadł, wsunął się do Hotelu Lomnitz chyłkiem, a dwaj jego towarzysze czekali na narożniku ulicy, by wycyganione od głupich Polaków grosze szumnie przehulać.
Czekali na niego długo. Przepadł w czeluściach gmachu. A gdy wreszcie po upływie pół godziny wynurzył się z bramy na rojną, dobrze oświeconą ulicę, czerwony był jak burak, oszołomiony, ogłupiony i wlókł się krok za krokiem. Zapomniał o koleżkach, o pohulance.
— Masz pieniądze? Zapłacili? — zagadnął go koleżka.
Odważny młodzian smutną miał minę.
— Die verfluchten Hunde!... — ulżył sobie trochę.
Trzeba było wyciągać z niego słowo po słowie, by poznać przebieg tej wyprawy po złote runo.
Przyjęto go w Hotelu Lomnitz uprzejmie, ale z tajemniczą miną. U wejścia do gmachu, gdzie kręcili się ludzie, nie było można przecież rozmawiać swobodnie w takiej sekretnej materji. Więc jakiś grzeczny młody człowiek zaprowadził go do suteryn hotelu i wskazał mu drzwi do mieszkania, jak się zdawało, stróża domowego, mówiąc, że tam Komisarjat załatwia takie transakcje zdala od oczu i uszu ludzkich.
Co działo się z młodym Orgeszowcem od chwili, gdy zamknęły się za nim owe drzwi, opowiadał on bardzo niechętnie, półsłówkami, prosząc o głęboką dyskrecję. Bez ceregieli pochwyciło go dwóch zwalistych chłopów, rozciągnęło na stołku, rzuciło mokry worek na pewną, obnażoną część ciała, której wrodzona wstydliwość nie pozwalała mu wymienić, i wrzepiono mu kilkanaście serdecznych razów, jako zapłatę za tę ofertę. Z zapłaty tej hojnej nie pozostało śladu.
Niebawem nastręczyła się sposobność do wywarcia pomsty na te mury, na jakich, jako na opoce polskości śląskiej, ciążyła nienawiść teutońska. Od pewnego czasu krążyły uporczywe pogłoski o agresywnych planach na Hotel Lomnitz a nadciągający huragan zdały się zapowiadać czaty przybłędnych młokosów, którzy szwendali się po ulicy Gliwickiej z grubemi laskami i buńczucznemi minami.
W południe dnia 28 maja Wydział Wywiadowczy otrzymał wiadomość, że o godzinie siódmej z wieczora należy oczekiwać ataku Orgeszowców i zielonej policji. Miało to wyłonić się ze zatargu przy kiosku z gazetami u wejścia do Hotelu.
Wiktor Kuna posłyszał o tem w kawiarni od porucznika Zgrzebnioka i udał się z nim na zagrożoną placówkę. Zastali tam, oprócz pracującego w swem biurze Korfantego, kapitana Kwasigrocha, restauratora Pełkę, dra Wilimowskiego, red. Tyca, Dropalę, Kornkego i kilku innych, tudzież dziesiątkę gwardzistów hotelowych. Bienia i Glyt rozdali im gumowe batogi. Nie spodziewano się, by szczupłe zapasy granatów ręcznych, karabinów i rewolwerów, złożone w piwnicy, miały być potrzebne. Nawet ta, wyczuwająca doskonale nastroje niemieckie, załoga nie doceniała bezmiaru determinacji i szału prawrogiego żywiołu.
Zamknąwszy podwoje frontowe sztabami, uzbrojeni w rewolwery wojskowe pracownicy Komisarjatu oczekiwali z całym spokojem godziny siódmej.
Na wąskiej a zgiełkliwej ulicy przelewały się tłumy, na nutę świąteczną nastrojone. Miasto pragnęło się zabawić, wszelaka gawiedź płynęła na boisko, gdzie wygrywały katarynki, skrzypiały karusele i liczne stragany jarmarczne nęciły niewybredną ludność. Nic nie zakłóciło pogody tego majowego wieczora.

Wybiła siódma, wpół do ósmej, ósma.
— Nic z tego nie będzie, strachy na Lachy — rzekł do Wiktora p. Gawrych.

— Może odmyślili się?
— Zamiast uderzyć na nas, zwrócili ostrze przeciwko Francuzom — ozwał się p. Przybyłka.
Kuchcik, na przeszpiegi wysłany, przyniósł wiadomość, że te orchole zaczepiają żołnierzy francuskich, lżą chodzące z nimi dziewczęta. Przyszło w kilku miejscach do bijatyk, a nawet strzelaniny.
— Po jakiego djabla siedzieć tu i wędzić się w tem dusznem powietrzu. Chodź, wyjdziemy na miasto! — zwrócił się Gawrych do Wiktora. — Już wpół do dziewiątej. Dadzą nam święty spokój. Zobaczymy, co się święci na mieście.
Wyszli wraz z kilku urzędnikami Komisarjatu i, porwani prądem zciżbionych przechodniów, ruszyli szybko w stronę poczty, gdzie zbierał się nieprzeliczony motłoch, wygrażający Francuzom, których pluton pełnił tam wartę. Nie zorjentowali się jeszcze, na co się tam zanosi, gdy raptem doleciał ich uszu, skędyś, z labiryntu ulic, jakie przeszli, huk strzałów karabinowych.
— Może Francuzi rozpoczynają nocne ćwiczenia? — bąknął Gawrych, wcale nie pewien, czy się nie myli.
— A jeżeli to atak na Lomnitz?! Spieszmy z powrotem! — zawołał Wiktor, gdy kilkotysięczny tłum, przed nimi napierający na pocztę, posunął się gwałtownym odruchem naprzód. Zaczem z przed gmachu ryknął jakiś głos i w minutę potem zagrzmiała salwa. Nie przebrzmiała jeszcze a raz jeszcze zagrzechotały karabiny.
Motłoch zakołysał się, chaos, rwetes i panika wkradły się w niego. Rozlatywano się na wszystkie strony. Lekko ranni pełzali pod mury, kryli się w bramy, kilka brył ludzkich czerniło się na bruku.
Nie zatrzymując się przy tym obrazie, Gawrych i Kuna podążyli ku ulicy Gliwickiej.
— Psia krew, jak my się dostaniemy tam do wnętrza?
— Chyba od ulicy Długiej.
W istocie nie mogło być mowy o wejściu do Hotelu z frontu, gdyż wśród piekielnego wrzasku tysiączne bandy Orgeszowców szturmowały do dębowej bramy. Trzaskały granaty, z przeciwległych domów bryzgały kule w okna Lomnitzu, szczęk tłuczonych szyb mieszał się z hukiem broni palnej i wyciem pijanej tłuszczy.
Cofnąwszy się przeto, dwaj wojacy pobiegli w uliczkę Długą, na tyły hotelu.
Pusto było tam i przedziwnie cicho. Ale snać i tam przeszła stopa pruska. Brama w murze, dziedziniec hotelowy oskrzydlającym, nosiła ślady granatów i jedno z dużych, wysokich okien sali restauracyjnej było doszczętnie wyrwane.
Nie rzekłszy słowa, Wiktor jak kot zwinny, począł gramolić się na szczyt bramy.
— O, pierona, nasi mogą nas tu przywitać kulką, — zauważył słusznie Gawrych, idąc w jego ślady.
Nie udało mu się wszakże przedostać na dziedziniec. Wiktor, zrzuciwszy z głowy kapelusz, by dać się poznać zbrojnym stróżom Lomnitzu, stojącym przypuszczalnie przy oknach, i uniknąć ich kuli, skoczył jak chart i szczęśliwie wspiął się przez wydarte okno do wnętrza hotelu.
Tymczasem wiszącego na bramie Gawrycha przytrzymali za nogi Orgeszowcy. Ściągnęli go i dostało mu się siarczyście, nim odprowadzono go do pobliskiego więzienia.
Wtargnęły po raz wtóry w uliczkę wielotysiączne zastępy. Bojówki, zarówno jak policja “Schupo“ i sprowadzeni na ten dzień żołnierze Reichswehry przystąpili do ponownego ataku na redutę, bronioną przez szczupłą garstkę Polaków.
Runęła wnet brama i dzicz, wichurą szału niesiona, wdarła się w pomroki dziedzińca, oświetlonego padającą z okien Lomnitzu poświatą.
Przywitał ją tam głos upomnienia. W oknie klatki schodowej czerniła się sylwetka Komisarza Plebiscytowego. Wzywał szarańczę do rejterady i groził, lecz nadaremnie. Szydercze chichoty i wrzaski były odpowiedzią i na czele napastników stojący Niemczak krzyczał wyzywająco:
— Lass doch schiessen du Hund! (Więc każ strzelać, ty psie!)
Jeszcze Korfanty dał im chwilę do zreflektowania się.
— Raz — dwa — trzy...
Padła komenda i zagrały karabiny. Krzyżak z nóg zcięty padł plackiem na bruk, padli inni i tłum jął szybko rejterować. Aliści nie miał drogi ujścia, gdyż napierające z tyłu tysiące bojowników stanowiły zaporę. Odrzuciły go wstecz i wtłoczyły z powrotem w dziedziniec, który znów zaludnił się tysiącem sylwetek. Dzikie wycie rozjuszonej zgrai, jakby stada szakalów napełniało noc zgrozą. Raz jeszcze rozległ się z okna Lomnitzu głos Korfantego, głos przestrogi i znów kule polskie przeszyły powietrze, zwaliły z nóg garść lancknechtów.
Mimo to dziedziniec wypełniał się po brzegi i granaty ręczne jęły bombardować okna restauracyjne. Czatowali przy nich nieustraszeni wojacy, tudzież ośmnastoletni kuchcik. Drżąc febrycznie żądzą rycerską, urodzony ten żołnierzyk, streścił się w źrenicach i raz wraz strzelał w coraz bliższą, natarczywszą chmarę bisurmanów.
Położenie przedstawiało się coraz poważniej. Jakoż ten i ów z załogi Lomnitzu, tchórzem podszyty, chował się w mysią jamę a lokator czwartego piętra wlazł pod łóżko i zaszył się w piernaty przed kulami, bzykającemi li tylko około parterowych okien. Strach odebrał mu rozsądek. A garść mężnych obrońców trwała na posterunku, broniła hordzie przystępu, nie pamiętając o sobie.
Postawiwszy stół sztorcem na podłodze przy narożniku okna, Wiktor przykucnął za tą słabą tarczą i, ile razy śmiałek wspinał się na gzyms wybitego okna, strącał go kulą. Tak złamano rozpęd tłuszczy, która cofnąwszy się, ograniczyła się na bezowocnem ostrzeliwaniu okien.
Nastąpiło pewne odprężenie i nasunęła się kwestja, jakby dać znać załodze francuskiej, skonsygnowanej w koszarach zamiejskich, o opresji Komisarjatu i wezwać pomocy. Telefon okazał się głuchym na dzwonienie polskiej placówki plebiscytowej, więc oblężeni Polacy nie byliby tego dokazali, gdyby kapitan Kwasigroch nie był brawurowo wydostał się na miasto. Przeszedłszy po dachach sąsiednich kamienic do rogu ulicy, spuścił się tam po rynnie i pośpieszył po odsiecz.
Zbliżyła się północ, gdy przypuszczono z dziedzińca nowy szturm. Jeszcze gwałtowniejszy. Nastał moment krytyczny, w którym odwaga obrońców nie mogła już zażegnać niebezpieczeństwa. Bo przez paszczęki okien wrzucono dwie beczki benzyny do sali, i chociaż Wiktor Kuna, Tyc, Bienia i inni bez przerwy rąbali z karabinów w mrowie bandytów, chociaż wyrostek kuchennego fachu za ich przykładem strzelał, rzucał się w najwięcej odsłonięte miejsca z pianą na wargach, w istny szał wojacki wpadając, chociaż zapał tej termofilskiej garści Ślązaków był nie wyczerpany i niejeden ranny napastnik staczał się, niby manekin z parapetów okien na dziedziniec, buchnęły nagle beczki ogromnym płomieniem i obłok dymów zalał, opanował całą salę.
Zagłada zajrzała w oczy Polaków i tysiące Hunnów, w poczuciu zwodniczego tryumfu, ryknęły: Deutschland, Deutschland, ueber alles!... Podjęły to zastępy bojowców i gawiedzi w uliczce, na t. zw. bulwarze, na froncie Lomnitzu i dalej rozwydrzona niemczyzna wyła z radości, jakby obróciwszy placówkę polską w perzynę, skończyła z Komisarjatem, wygrała sprawę z Polakami.
„Siegreich wollen wir Polen schlagen!...“ — tryumfował Prusak.
A tymczasem smrodliwy tuman dymów wpadł do sieni hotelu, wzniósł się na piętra, wdzierał w kurytarze...
W biurze Korfantego zapytano się: co teraz? Wyjść, uciekać zawczasu z płonącego stosu czy spalić się wraz z całym gmachem niby kupa chróstów?
— Wody! Wody!!! — rozległ się dymem dławiony zew Wiktora i dzielny junak pchał wszystkich do nowej roboty.
Natychmiast utworzyła się straż pożarna. Profesor i żołnierz, komisarz i kuchcik, wszyscy jak jeden mąż znosili na wyścigi wiadra i chlustali wodą w pełzające po sali płomienie.
Niemcy niczego nie dokazali okrom zniszczenia okien i mebli, bo horda Wandalów musiała sama ustępować przed falą płomieni na dziedziniec. Gdy jeden z Orgeszów zapuścił się po przez chwilowo przerzedzone gazy do sieni, żwawy a zażarty kuchcik grzmotnął go kolbą i wygnał poturbowanego.
Zalano ogień i obrońcy rwali się znów do broni, gdy tłuszcza napastników zachwiała się i poczęła rejterować, rozsypywać się coraz szybciej z przyczyny zrazu niepojętej.
Uchodząc, zbierano trupy i licznych rannych pod osłoną nocy, składano na nosze, by wywieźć ich poza obręb terenu plebiscytowego.
Tymczasem na pobliskich ulicach ukazało się wojsko francuskie, obsadzało je posterunkami i kulomiotami i ostrzegało sygnałami wojskowemi tłum niemiecki.
Padło przytem kilka strzałów, nim bojówki śladem swych sympatyków znikły w ciemnicy przyległych ulic. Zaczem rozesłano patrole na miasto i obsadzono gmach Lomnitzu, gdzie powitały przyjaciół okrzyki: Vive la France!
Po godzinach opresji, grozy, rozhoworu i dramatycznego napięcia nastąpiła reakcja nerwowa i zapanował rozgwar karnawałowy. Wszyscy wyszli bez szwanku, wszyscy radowali się, że ta reduta polskości nie ucierpiała poważnie, że odbił się o nią huragan furji germańskiej i nazajutrz tętnić będzie dalszą pracą dla wielkiej sprawy.
Pojawiło się z piwnicy wino, trysnęła wesołość, rozwiązały się języki, zwłaszcza tych, co podczas akcji obronnej chowali się bohatersko po kątach. Teraz ogarnął ich spóźniony zapał, rozpierał, ponosił.
A Wiktor, rzuciwszy się w fotel, ocierał twarz, umorusaną od dymów, i mruczał swój refren:
— To, psiakrew, zwie się... plebiscyt!
Pojawił się kuchcik. Na widok zucha Korfanty krzyknął, niech żyje! Porwano go między siebie, nalewano mu wina i rycerski karlik przeżywał chwile uznania i chwały.
— Niech żyje!!! — wołano, podrzucając go w górę. — Niech żyje i bije orcholów! Wiwat!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.