Przejdź do zawartości

Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




XVIII.

W poczekalni trzeciej klasy dworca Bytomskiego siedziało przy piwie trzech tęgich, pyzatych Niemczaków w kraciastych czapkach, z papierosami w zębach. Wydała ich wojna, wyszkolił w Bawarii Escherich, wydoskonaliła zawierucha na zachodzie Niemiec a wstręt do systematycznej, pokojowej pracy przywiązał do nowego zawodu. Przybyli na obiecaną dla takich szumowin społecznych ziemię, by zakosztować lekkiego chleba, odpaść się, pohulać, pobisurmanić na skórze Ślązaków.
Działo się im doskonale. Tam, gdzie z dwu stron zwożono żywność po cenach niskich, było co jeść a przełożeni ich starali się, by patrjoci tego nowego typu mieli co pić. Pięść dzielna a bezwzględna zapewniła im bytowanie bez troski i bez pracy.
Mimo to młodzi przybysze mieli miny kwaśne.
— Przedstawiałem sobie to inaczej! — mówił jeden z nich. — Nikt nas nie uprzedzał, że będzie tu tak gorąco.
— Będzie jeszcze goręcej. Nie słyszałeś, że na Zielone Świątki gotujemy wielką awanturę?
— A co takiego?
— Atak na Lomnitz. Trzeba uprzątnąć przywódców polskich, skończyć z nimi. Gdy tym polskim psom zabraknie głowy, zwycięstwo będzie zapewnione.
— Hm, ale nie obejdzie się bez zaciętych bojów z tym narodem — zauważył trzeci Orgeszowiec zafrasowany.