Pękły okowy/Część druga/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVII.

— Według mego zdania, Wiktor padł ofiarą nie zemsty osobistej, lecz zwyczajnie bojówek, którym niemiecka racja stanu, polityka Berlina czyli poprostu wrocławska centrala plebiscytowa kazała tak czy owak unieszkodliwiać takich jak on zagorzałych Polaków! — twierdził Augustyn Widera, siedząc przy łóżku chorego, przy którem zebrali się wszyscy, i wykładał: — Bo cóż się u nas teraz dzieje? Zycherkę wyrzucono, ale wszelakie gwałty są na porządku dziennym. Przez granicę G. Śląska, głównie na lewym brzegu Odry przechodzą swobodnie bandy rzezimieszków, dla których niema miejsca w więzieniach berlińskich. Czytaliśmy o odkryciu w Pszczynie zapasów broni z Niemiec, a o iluż takich przesyłkach nie wiemy? Mnożą się akty teroru, bezpieczeństwo osobiste zanika u nas całkiem, gdy chodzi o Polaka. Każdy Strosstruppler i nawet nieoficjalny bandyta może w oczach modrej policji obić, obrabować lub zabić Polaka bez przeszkody i obawy. Zdarza się nawet, że obity i obrabowany dostaje się do aresztu zamiast bezkarnego złoczyńcy. Z tego powodu występowałem już kilkakrotnie w Gliwicach w obronie napadniętych i więzionych. Sam przecież do nich należałem.
— W miarę jak zbliża się termin plebiscytu będzie coraz gorzej — ciągnął dalej. Głosowanie ludowe odbywać się będzie wśród piekielnego zamieszania i teroru. Musimy przeto pomyśleć o wysłaniu delegacji do generała Le Ronda, która domagałaby się wzmocnienia wojsk koalicyjnych, zaprowadzenia służby bezpieczeństwa na targach, w kolejach i t. d. oraz przeprowadzenia kontroli napływowych osobników i rozbrojenia bojówek.
— Mam nadzieję, — dorzucił jeszcze Augustyn, zwracając się do dyrektora — że Oberschlesische Volkspartei przyłączy się do tej akcji a wśród delegatów nie zabraknie p. dyrektora Kuhny...
— Mówiono o tem na zebraniu Volkspartei. Trzeba coś przedsięwziąć! — mruczał i kiwał głową dyrektor, a w duszy odżegnywał się od osobistego udziału w delegacji, wszelkie wysuwanie się na front uważając za nierozsądne. Bał się tego jak ognia.
Chociaż pani Matyldzie wydawało się, że życie w pow. Gliwickim stanie na miejscu, skoro wyjedzie z niego kontroler landrata, Augustyn bawił przez dwa dni przy boku Wiktora, zażywając zasłużonych wywczasów i wprowadzając wykolejonego osobistemi przejściami przyjaciela w tok spraw publicznych.
Odkąd wyrósł niemal na głowę powiatu, Augustyn nabrał rezonu i przejął od żony coś z rozsadzającej ją dumy. Przybierał minę dynitarza, drapował się niekiedy w powagę ojca ojczyzny i Wiktor zauważył, że Matylda, i plika akcji kopalnianych, jakie z nią dostał w posagu, a głównie wyniesienie z cienia na stanowisko niemal urzędowe, zepsuły mu trochę dawnego Augustyna, który przemawiał do niego tak silnie swym kryształowym idealizmem duszy. Wsączana w niego ambicyjki i obniżano go duchowo. A w Wiktora oczach nawet trochę ośmieszano.
Więc, gdy Wiktor pozostał z matką sam na sam, zauważył:
— Wydaje mi się, że Matylda przez małżeństwo zgłupiała, a Augustyn głupieje przy niej.
Nie mniej jednak, widząc jak użytecznym dla społeczeństwa był Widera, sam tem więcej wyrywał się do życia. Jedynie lekarz i pieczołowitość dwóch kochających kobiet trzymały go jeszcze w łóżku. Lecz już sprowadził sobie podoficerów mysłowickiej Policji Plebiscytowej, odbył z nimi przegląd spraw służbowych, wydał pewne rozporządzenia, a w dwa dni potem poprowadził ich na ćwiczenia polowe i wyjechał do kwatery już teraz jawnej Organizacji Wojskowej, osłoniętej firmą wychowania fizycznego.
Przy tej sposobności, i to w wesołem towarzystwie powstańców spotkał Wiktor pannę Anetę Grolmanównę, pływającą jak ryba w wodzie w rączych nurtach plebiscytowych. Powitała go ona, jakby wracał z drugiego świata, z koleżeńską a zachęcającą swobodą.
— Znalazła się zguba! A my poczęliśmy już pana Wicia opłakiwać.
— Dobrze, że opłakiwanie przybrało taką wesołą formę.
— Godną łobuza... — uśmiechnęła się i nie uległo wątpliwości, że lubi tego „łobuza“ i zachęca go do łobuzerstwa.
Lecz Wiktor miał zdawna przekonanie, że względy jej zawdzięczał przedewszystkiem tartakowi swemu i stanowisku ojca. Bo dla panny Anety plebiscyt była to doskonała okazja do połowu męża, przyczem oczywiście poszukiwała grubszej ryby.
— Łobuza? Takie pani ma o mnie wyobrażenie?
— Czy niesłuszne? — śmiała się.
— Może. Kobieta ma zawsze słuszność, bo jeśli jej nie ma, rozsądny mężczyzna mimo to przyznaje jej zupełną słuszność. Kobieta jest nieomylna!
— Jak to pan się zgrabnie wywija, szyjąc przytem kobiecie buty! I ja nie mam mówić, że pan interesujący i niebezpieczny...
— Tak pani o mnie mówi przed ludźmi?
— Czyż to nie pochwała?
— Rzeczywiście, przyznaję i dziękuję za reklamę. Ale... — zastanowił się — gdyby mnie pani reklamowała tak, w ten deseń dalej, to wnet uchodziłbym powszechnie za ładnego ptaszka, za... „numer“.
— Czy pan tak bardzo się obawia opinji?
— Jak teraz wcale nie, bo bądź jak bądź znalazła się zacna a odważna niewiasta, która podjęła się zrobić ze mnie człowieka.
— Tak? — uśmiech panny Anety zgasł.
— Niech pani sobie wyobrazi.
— Kto taki?
— Pani zbyt sprytna, by nie miała się domyślić.
Domyśliła się, a jednocześnie domyśliła, że panna Orzelska powtórzyła mu całą rozmowę z nią w cukierni katowickiej, a on chciał odpłacić jej za to szczutkiem w nos.
I tak było rzeczywiście.
Wracając do domu, Wiktor myślał, że jednak panna Aneta jako intrygantka była niewinna jak dziecko w porównaniu z Emmą.
Dawną a groźną tę miłość przypomniała mu wiadomość, wyczytana w gazecie niemieckiej, o ślubie córki pana Karola Schlichtlinga z baronem von Lotzen, b. rotmistrzem huzarów i właścicielem dóbr rycerskich pod Świdnicą. A zatem opuściła ona G. Śląsk. Może przebolała wszystko i zapomni o nim.
O, niechby zapomniała!...
Jedno pytanie nasuwało się Wiktorowi często, a mianowicie, czy wyszedłszy od niego z Wieży Piastowskiej, Emma opuściła ręce i pozostawiła więźnia losowi czy też, pragnąc pokarać dumnego, odpornego kochanka, podbechtała owego Gronosky‘ego tak, by oddał go pod lufy zbirów.
Zemsta, nic tylko zemsta licowała z tą demoniczną kobietą, u której zimna jak lód głowa panowała nad wszystkiem — kobietą, która nawet w huragan szału zabierała ostrą jak sztylet myśl. Dlatego Wiktor sądził, że nie przestanie go ona ścigać. A, że rodzice i panna Jadwiga powtarzali mu to do znudzenia, otoczył się strażą.
Jakoż w wycieczkach jego poza Mysłowice towarzyszył mu czujny i uzbrojony młokos i nieznacznie, krok w krok za nim idąc, odprowadzał go do domu. W istocie Wiktor mógł się obawiać nietylko zemsty ze strony dawnej, obrażonej kochanki, lecz, jak słusznie twierdził Widera, napaści lada bojówki. Przecież od września do połowy grudnia zamordowano bezkarnie około trzydziestu działaczów polskich... Plebiscyt znaczył się co krok krwawemi śladami i dni upływały w atmosferze dusznej, nieznośnej.
Chociaż tylko na krótko i bez swej panny Jadwigi, wydostał się z niej Wiktor, gdyż wypadło mu „pokazać się“ państwu Orzelskim, ręce ich pięknie ucałować i pogadać o terminie ślubu. Jako wiatyk narzeczona dała mu niemało wskazówek, jak podbić jej rodziców, lecz on mówił jej:
— Zdobyłem taką trudną fortecę jak pani, więc chyba nie poniosę tam klęski.
Tymczasem panna Jadwiga wyjechała do Lublińca, aby tam jeszcze pewien czas pracować wraz ze swą panią Liberkową i panią Niegolewską, zaczem obiecała zamieszkać u pp. Kuhnów. Dyrektor bowiem zgoła nie chciał na to pozwolić, by zimowała w jakim skromnym domku wiejskim. Ofiarował jej na usługi samochód tak, aby praca jej agitacyjna nie cierpiała. W pustym po ślubie córki domu miał w niej wizję młodości.
Gdy pani Agata przystąpiła do urządzania mieszkania dla młodej pary, dyrektor nadspodziewanie hojny, pchał żonę do zbytków. Nie chodziło mu o syna ani nawet o faworytkę, lecz o jej rodziców. Bo wyobrażał sobie państwa Orzelskich, nie bez racji, jako ludzi z wielkiego świata, uposażonych dobrym smakiem i wrażliwych na urządzenie domu, więc bał się, że pokątnie będą kręcić nosem na ognisko domowe Wiktora i swej córki, na wille dyrektora kopalni i wszystko, słowem, że „wynosić się będą nad Górny Śląsk“.
Zapragnął przeto zaimponować im. Byłoby to wszakże odniosło skutek wręcz przeciwny, gdyby pani Agata nie była uzależniała swych decyzji od zdania Jadwigi. Ośmielona przez to dziewczyna zwierzała się jej teraz ze swych dawnych obserwacji:
— Gdybym śmiała pouczać pana dyrektora i robić mu uwagi, byłabym już nieraz skrytykowała to i owo w jego willi.
— Co takiego? Mów śmiało! — zachęcała ją pani dyrektorowa.
— Najpierw wyrzuciłabym z ogrodu owe srebrne i złote kule, sterczące na drzewcach dla ozdoby... czego? Kwiatów, tych pięknych malw, na jakich tle pozwalają sobie błyszczeć nachalnie. Powtóre... dyrektor wkłada tyle zamiłowania i pieniędzy w swój ogród a nie dba o gazony. Wymagają one wprawdzie kilkoletnich zabiegów, ale są czemś dla ogrodu ważniejszem, aniżeli podłoga dla pokoju. Altana...
— Gdybyś to powiedziała dyrektorowi, kazała mu rozstać się z temi kulami, nie darowałby ci tego.
— Nie pisnę ani słowa. Niejedno mama będzie mogła przy sposobności usunąć lub zmienić, i tak zamalować te medaliony z „landszaftami“ na ścianie wnęki, a zarazem ścianę tą purpurową pomalować inaczej. Łatwo, bez wielkich kosztów. Ta willa, tak ładna i wygodna, dałaby się przeobrazić tak, iż podobałaby się każdemu bez zastrzeżeń.
— Moja droga, rozumiesz, że my jesteśmy pod tym względem Niemcy, wraz z tobą wejdzie w naszą rodzinę coś z innej, wytworniejszej kultury i pojęciowości. Dzięki tobie z czasem niejedno zmieni się tu na lepsze. Takich jak ty kobiet będzie nam bardzo potrzeba.
Ucieszona tem zdaniem dziewczyna uścisnęła panią Agatę i poczęła wynurzać się ze swych doświadczeń:
— P. Augustyn mówi o założeniu związku oświatowego. Ogromnie mi się to podobało, bo gdy przyłączą nas do Polski, nie chciałabym siedzieć ze założonemi rękami. Ale nie widzę jeszcze, jak związek taki ma pracować, jakiej chwycić się metody. Z gospodyniami na wsi, z siodłaczkami, z żonami górników nawiązywałam łatwo nić porozumienia i dlatego z przyjemnością zbliżam się do nich, czując jak wiele mogą zrobić tam dobrego. Tymczasem u kobiet z półinteligencji napotykam mur uprzedzenia i nieprzepartej niechęci. Wśród nich nigdy bodaj nie zdziałam nic; pozostanę tam przedmiotem do krytykowania. Wątpię, czy napływowe Polki... potrafią wejść w zażyłe stosunki z tą sfera i wpłynąć na jej spolszczenie.
Rozgadały się na ten temat. Zastał je w saloniku dyrektor, który wrócił do domu chmurny, zafrasowany. W takich razach nikt nie śmiał odzywać się do niego. Ale uprzywilejowana panna Jadwiga dotarła do jego bolączki.
Na zebraniach Związku wielkich przemysłowców nieraz podnoszono kwestję propagandy plebiscytowej i łącznie z tem jeden z wyższych urzędników kopalni Dobrej Nadziei pozwolił sobie przypomnieć dyrektorowi Kuhna „obowiązek“ wprowadzenia w zastępy górników agitatorów niemieckich, jakich przysłało na G. Śląsk najpotężniejsze z tajnych stowarzyszeń, łącznikowe zrzeszenie „Spree“.
Rozpościerało ono swe macki ze wszystkich wielkich miast niemieckich, zajmując się Nadrenją, Szlezwigiem zarówno jak G. Śląskiem. Przeobraziło się z biur demobilizacyjnych pozornie w placówki żywnościowe a w gruncie rzeczy w wojskowe gniazda roboty konspiracyjnej.
Głównie z ramienia wrocławskiej „Spree“ szły na G. Śląsk drużyny osobników zbrodniczych i figur najciemniejszych, oraz zapasy amunicji i broni, ukrywane w więzieniach, gmachach rządowych lub pałacach magnatów. Agitatorów tejże Spree, przeznaczonych do bałamucenia robotników, odpychania ich od Polski i kaptowania dla Niemiec, zobowiązali się przyjmować do kopalni, hut i fabryk dyrektorowie tych zakładów i p. Kuhna stał w obliczu „obowiązku“ wydalenia tylu a tylu Górnoślązaków i zastąpienia ich agitatorami z Niemiec.
Zwlekał z tem długo, aż wreszcie poczuł nóż na gardle. Jeżeli bowiem urzędnik jego z pewnym naciskiem podniósł tę sprawę, trzeba było przypuszczać, że za nim stoją inni dyrektorowie kopalni, ich związek tudzież wszyscy finansowo zainteresowani w kopalni Dobrej Nadziei.
Gdy rączką panny Jadwigi przypierany dyrektor wykrztusił, wymruczał to wszystko przed nią, dziewczyna, zawsze stanowcza i bezwzględna, gdy chodziło o sprawę polską, zawołała:
— Ależ p. dyrektor nie może pozbawiać pracy Górnoślązaków, wyrzucać ich na bruk i żywić przybłędów niemieckich, przykładać rękę do fermentu, do roboty niemieckiej. Jako Górnoślązak... — jechała dalej, wiedząc, w jaką uderzać strunę.
— Ja, ja, mein Kind... — wzdychał strapiony p. Wilhelm i tłumaczył jej, że sprawa to wcale nie prosta, że nie stosując się do tego, stałby się w oczach wielkiego przemysłu zdrajcą-Polakiem. To zaś mogłoby kosztować go drogo, nawet stanowiskiem przyszłoby mu może zapłacić za to. Dość źle, że miał syna Polaka i córkę wydał za Polaka, gdyby na domiar sam ściągnął na siebie straszną skazę polskości... Nie, o tem nie można było pomyśleć.
Chociaż p. Kuhna nigdy nie odznaczał się szczególnemi względami dla robotników w swej kopalni, teraz buntowało się w nim coś na myśl, że ma pozbawiać chleba ludzi w pierwszym rzędzie do tego chleba uprawnionych. Górnoślązaków, jak on sam. A wypadałoby mu wyrzucać głównie takich, którzy tak lub owak ujawnili sympatje polskie. Nigdy zaś nie pochwalał polityki, zmierzającej do proletaryzacji żywiołu polskiego. Nadto w ostatnich czasach nasiąkł bezwiednie innym duchem tak, iż sądził, że Niemcy już zadługo monopolizowali skarby górnośląskiej ziemi.
Panna Jadwiga rozumiała, że należy on do nieznanej światu narodowości górnośląskiej i takim zejdzie do grobu, więc grała na jego czułej strunie i wkońcu rzekła z namaszczeniem:
— Wiem, że p. dyrektor nie wyrządzi swym ziomkom najmniejszej krzywdy...
On zerknął na nią przez okulary serdecznie i musnął dłonią jej jasną głowę, od czasu, gdy została narzeczoną Wiktora, pozwalając sobie na drobne poufałości w stosunku do lubej dziewczyny. Z nią jedną liczył się i ona jedna wywierała nań pewien wpływ.
Nazajutrz przy śniadaniu ozwał się do niej krótko:
— Powiedz Wiktorowi, że będzie musiał postarać się o pracę dla robotników, wydalonych z kopalni Dobrej Nadziei. Wynikną z tego dla niego koszty, ale ja mu to zwrócę i nagrodzę.
Gdy panna Jadwiga powtórzyła to narzeczonemu, uśmiechnął się serdecznie:
— Do tego doszło, że ojciec z nami konspiruje. Tego się nigdy nie spodziewałem. Ale to plebiscyt, a więc czasy, w których dzieją się nadzwyczajne rzeczy. Spełnię jego polecenie, nawet z naddatkiem, bo owym agitatorom z Niemiec wkrótce tak uprzykrzymy tu pobyt, że pójdą sobie skąd przyszli. Teraz oni są „laestige Auslaender“. Gdyby nie dali się wyrugować, puścimy na nich — Lisa.
Wiktor mówił teraz w liczbie mnogiej, gdyż krótko po nowym roku miał połączyć się ślubem z panną Orzelską a w myślach stanowił z nią już nierozerwalną jedność.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.