Pękły okowy/Część druga/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maciej Wierzbiński
Tytuł Pękły okowy
Wydawca Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Data wyd. 1929
Druk Śląskie Zakłady Graf. i Wydawnicze „POLONIA“ Sp. Akc.
Miejsce wyd. Katowice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

W zgniły dzień listopadowy około pierwszej z południa siedział w knajpie pan Antoni Nawoj z trzema burszami berlińskimi. Mówiąc, że to dzień jego urodzin, wystawnie żyjący komunista zaprosił swych kompanów na flaki i rzetelny poczęstunek. A oni, wprawdzie spóźnili się trochę, bo wpierw musieli asystować przy karmieniu więźnia, lecz potem tem pochopniej pośpieszyli na ten apel „przyjaciela“ i powetowali sobie zwłokę zaraz dużym kieliszkiem gorzałki.
Tymczasem w pobliżu Wieży, nieodstraszeni wilgocią siedli na ławce dwaj mężczyźni: ciężki, granitowy Lis i jeden ze stróżów osoby porucznika Kuny z Mysłowic. Kopcąc fajki, rozmawiali z cicha i strzelali wzrokiem na drzwi do wieży, przed któremi czekała ładna para: przystojny oficer francuski, trzymający tuż przy sobie za obrożę dużego wilka, i zgrabna, elegancko ubrana blondyna.
Nareszcie uchyliły się ciężkie drzwi, ukazała się okrągła, obrosła twarz starego dozorcy, który pobladł na widok francuskiego uniformu, przejmującego każdego Niemca na Śląsku niemałym szacunkiem.
— Niech nas pan zaprowadzi na szczyt Wieży. Chcemy zobaczyć krajobraz okolicy — ozwał się łamaną niemczyzną oficer.
— To... to nie jest Aussichtsturm... Nic prócz Odry nie widać z góry i... dzisiaj taki chmurny dzień — bełkotał blademi wargami wachmistrz, nie ruszając się z miejsca.
— Nie szkodzi. Chcemy zobaczyć okolicę — powtórzył dobitnie oficer i drzwi rozwarły się natychmiast.
Przez długą chwilę odźwierny poszukiwał kluczy w niskiej izbie, zaczem zamroczony ruszył po wysokich kamiennych schodach w górę. Zatrzymał się w pół drogi na szczyt, pchnął omszałe drzwi i wprowadził ich do ponurej celi. Wskazując na nie wiele większe od szczeliny okno bez szyby, rzekł:
— Stąd zobaczą państwo wszystko co z Wieży tej zobaczyć można.
Oni rzucili okiem najpierw dookoła siebie, jakby oczekiwali w ścianie drzwi gdzieś w głąb wiodących, a potem dopiero przez otwór w grubym murze, co nie uszło uwagi dozorcy. A pies, zlekka w łeb trącony, podniósł nieco w górę czarny swój nos.
— Niech nas pan prowadzi wyżej! — polecił mu porucznik do Saint Laurent wojskowym tonem i strach odmalował się na obliczu dozorcy.
— Tam nic niema! — zapewnił wachmistrz stanowczo i poprawił się. — Tam już nic więcej zobaczyć nie można. Jest na dole nieco zbroi...
— Chodźmy!
Porucznik jął raźnie drapać się po krętych schodach aż u ich wylotu stanął pod oknem, z którego zionął przejmujący ziąb, i czekał na pannę Jadwigę i powolnego dozorcę, który widocznie nie miał chęci trudzić się wchodzeniem jeszcze wyżej. Przystanął o kilka stopni poniżej.
I tam, pod dachem były wprawdzie drzwi, lecz z tego co pokazał on tym przybyszom uprzednio, zdawało się wynikać samo przez się, że nie kryje się poza nimi nic innego prócz czterech nagich ścian.
Pod tem wrażeniem był porucznik, bo ozwał się do panny Orzelskiej po francusku:
— Oni zapewne uwięzili go gdzieś w piwnicach. Chodźmy na dół! Zaziębi się pani tutaj.
W tej chwili pies wydał z gardzieli przeciągły pisk, jakby skomlenie czy ziewanie, i szarpnął się pod ręką pana. A zaledwie porucznik puścił go, ozwało się z poza murów radosną nutą wibrujące a z francuska wymówione i akcentowane.
— Bismarck!...
Już przednie łapy wilka wsparły się wysoko na drzwiach i radosne jazgotanie napełniło poddasze. Pies odwracał łeb do pana, drapał pazurami i miotał się niecierpliwie.
— Otworzyć! — huknął porucznik do dozorcy, a panna Jadwiga przybladła i zdawała się tracić przytomność z wzruszenia.
— Czy to ty, Robercie? — zawołał głos z za drzwi.
— Boże! Boże! — odpowiedziała panna Jadwiga.
Więzień całem ciałem runął na drzwi i wyjęknął:
— Jezus, Marja!....
Trwało wiele za długo, nim dozorca pod nakazem odnalazł klucz drżącemi palcami, nim klucz zgrzytnął w zamku, zaczem porwała uszczęśliwioną trójkę obłędna radość. Z ramion przyjaciela Wiktor, zagubiony skarb dostał się w drżący uścisk swej dziewczyny i w błogostan cudnego ukojenia. W czasie, gdy zapatrzony w widmo śmierci, gotował się wewnętrznie do ostatniej rozprawy, stał się cud, zjawiły się wolność i słońce. A wyzwolenie przyniosła mu ona.
— To pani? Pani moja!... — bełkotał, niemal bezprzytomny, i cała gama radosnych uczuć szarpała jego pierś.
Pies brał w tym festynie żywy udział, szczekał, darł się gwałtownie.
Niebawem Wiktor na wolności ściskał grubą łapę Lisa, który mamrotał:
— Ten przeklęty Nawoj dokaże wszystkiego. Djabeł nie człowiek.
Lis odprowadził ich do przygodnej kwatery porucznika de Saint Laurent a potem udał się do knajpy, gdzie zastał komunistę wśród Orgeszowców i butelek. Nachylił się do ucha Nawoja i szepnął mu:
— Gemacht...
Łypnął niebieskiemi oczkami na gęby burszów i zdjęła go markotność, albowiem uważał, że ta trójka łapaczów po sprawiedliwości powinna była skończyć w jego szponach. Nie przeszkodziło mu to wszakże pić z nimi na umór.
Orgeszowcy i stary dozorca zawdzięczali swe życie pannie Jadwidze. Zakazała ona bowiem wyraźnie wszelakich gwałtów, zwłaszcza, że rozumiała, iż zabójstwo kilku Niemców niemal przed oczami Komisji Międzysojuszniczej i urzędów niemieckich dostarczyłoby Niemcom pożądanego materjału przeciwko Polakom. Sprawa uprowadzenia Wiktora Kuny, przeinaczona stosownie do uznania niemieckiego komisarjatu plebiscytowego, stałaby się gradem kamieni i odbiła o uszy Rady Ambasadorów.
Gdy zmierzch zapadł, panna Jadwiga uwoziła wyzwolonego więźnia samochodem do Mysłowic, gdzie z bijącem sercem oczekiwali go uprzedzeni już o wszystkiem rodzice.
Wiktor, zrazu ogromnie podniecony, spoczywał na poduszkach samochodu jakby do dna wyczerpany i, gdy panna Jadwiga wypytywała go jeszcze o przebieg jego katastrofy i o dni więzienne, zbywał ją półsłówkami. Nie chciał powracać myślami do tych przeżyć strasznych; pragnął zapomnieć o tem, o wszystkiem i spocząć w błogiem rozmarzeniu. Trzymał jej rączkę w swej dłoni, czuł przy boku swoje ukochanie, swoją przystań szczęścia a świat ginął w bezbarwnej. mgławicowej oddali.
Najchętniej byłby milczał. Aby coś mówić, pytał ją o ślub siostry, o pobyt w Warszawie. Ale i to nawet, jak rodzice jej zapatrują się na ich miłość i przyszłość, zdawało się nie zajmować go w tej chwili wcale. Wyrzucał słowa bezmyślnie.
Panna Jadwiga położyła dłoń na jego skronie. W oczach miał gorączkę, głowa jego płonęła i zapadał w stan bliski maligny. Więc przykryła go swą dachą pod brodę, usłała jego głowę na piersi i otuliła go ramionami jakby dziecię.
— Chory?... Boli, co?...
— ... Dobrze mi — odszepnął niby we śnie, a bił od niego żar.
Przez dwie doby grzązł i kołatał się w tumanie gorączki. Budząc się z głębin snu, wodził obłędnemi oczyma po stroskanych twarzach matki i panny Jadwigi. Lekarz kiwał nad nim głową, zachodziła bowiem obawa, czy nie wywiąże się z tego zapalenie płuc, oskrzeli lub inna poważna choroba. Długie bytowanie w wilgotnej klatce, po której pokutował ciągle a swobodnie zimny wiatr, a głównie ostatnia w niej noc musiały wstrząsnąć nawet silnym i odpornym organizmem i powalić na łoże junaka, znękanego moralnie.
Niemniej od żony strapiony był stanem faworyta dyrektor i paliła go żądza odkrycia sprawców tej djabelskiej sztuczki. Postanowił przeto hojnie za wszystko wynagrodzonemu Nawojowi, o którego sprycie miał teraz nadzwyczajne wyobrażenie, powierzyć misję rozwikłania zagadki, otaczającej tę sprawę.
Tymczasem trzeciego dnia rano Wiktor odzyskał pełną przytomność i począł rozglądać się w pokoju jakby był spadł z księżyca. Ujrzał matkę, uśpioną w fotelu i czekał, aż ocknie się z lekkiego snu.
Matka rozpromieniała, gdy spotkało ją spojrzenie, w którem czytała zdrowie, i nie posiadała się z radości, gdy zapewnił ją, że „wypoczął sobie za wszystkie czasy i wstanie wkrótce“.
— Gdzie panna Jadwiga? — spytał ją zaraz.
— Śpi. Czuwała przy tobie do późnej godziny z pielęgniarką.
— Gdzie śpi?
— W dawnym pokoju Matyldy.
— Kiedy tu przyjdzie?
— Zapewne za godzinę! — uśmiechnęła się pani Agata.
— Niech mi mama poda lusterko!
Przeglądał się, mył, golił, czesał się w łóżku, obsługiwany przez uszczęśliwioną matkę, która potem wyszła, by przygotować dlań śniadanie oraz oznajmić mężowi i pannie Jadwidze dobrą nowinę.
Rozjaśniły się w domu wszystkie oblicza i Froncek zastanawiał się czy nie wypadałoby mu zatrąbić w ogrodzie fanfarę. Postanowił odłożyć to do chwili, gdy dyrektor wydali się z willi.
A panna Jadwiga ukazała się choremu w wiośnianym nastroju, w nowej, warszawskiej sukience, w jakiej spodziewała się powitać go miesiąc temu w Katowicach. On zaś miał takie wrażenie, jakby nie był wcale widział jej w Opolu. Nie opuszczał jej wzrokiem ani na chwilę.
— Teraz będziemy pana najpierw pielęgnować a potem strzec jak oka w głowie — mówiła słodko panna Jadwiga, wpatrzona w śmiało narysowaną, śniadą jego twarz wychudzoną, bladością podszytą a przykuwającą oko swym wyrazem rycerskim. — Sprzysięgły się na pana jakieś moce tajemnicze. Kto?
— Dla mnie samego wszystko to jest jeszcze niejasne. Widziała pani Nawoja? Co on o tem sądzi?
— W końcu dowiedział się od tych trzech siepaczów, że sprowadził ich do Opola i opłacał jakiś urzędnik. Ktoby to mógł być?
— Nie mogę się wyzbyć przekonania, że na dnie tej sprawy kryje się mój brat.
— I ja to samo ciągle sobie myślałam.
— To wyjdzie na jaw prędzej, czy później.
— Ah, Boże, żeby to na tem się skończyło! Ja tak o pana się boję!
Ujęła jego rękę oburącz, z troską w spojrzeniu i przycisnęła ją do piersi, pochyliwszy się torsem do chorego, który odruchem tym rozczulony, spozierał przez chwilę w bladą jej twarzyczkę, a potem począł drżącym głosem:
— Złota moja panno Jadwiniu, nie ufała mi pani... Niesłusznie. Uległa pani wpływom chwilowym, wrażeniu, jakie zrobił na nią gościnny występ Emmy... To jedno pragnę pani powiedzieć teraz, że gdybym żył z panią sto lat i przez sto lat gromadził u jej nóg dowody wiernej miłości, niczem byłoby to wszystko wobec dowodu najwyższej miłości jaki przed samym sobą... (no, i nie tylko przed sobą) złożyłem w tem więzieniu... Gdy pani stała u drzwi mej celi, niosąc mi wybawienie, wolność, oczekiwałem śmierci za to, że panią kocham tak niezłomnie...
— A cóż stało się takiego w tem więzieniu??
— To co mówię brzmi tajemniczo. Skoro przyjdę do sił, opowiem wszystko. Zaprawdę działy się tam dziwne rzeczy... Tymczasem oczekuję, że pani będzie mi wierzyć na słowo. Tak, panno Jadwiniu, przed swym wyjazdem, chociaż bez istotnej przyczyny, nie pokładała pani we mnie należytej ufności. Teraz, lubo nie znając jeszcze tego dowodu miłości, jaki pani dałem, musi mi pani wierzyć ślepo, bez granic, jak ja pani.
Odetchnął głęboko i spytał:
— Czy mi pani tak wierzy?
Jadwinia przytuliła policzek do jego ręki, spoczywającej na kołdrze, przemieniła się w kotkę, przepraszała go pokorną pieszczotą, mówiąc słodko:
— Wierzę!
— Ślepo, zupełnie?
— Ślepo! Już w Warszawie, zastanowiwszy się, pojęłam, że nie powinnam była pana dręczyć. I siebie samej. A gdy teraz wiozłam pana takiego chorego, w gorączce i oplotłam go ramionami, czułam, że pan jest mój... że powołaniem mojem jest żyć dla dobra i szczęścia tego mego rycerza, co tak bardzo zasłużył na najwyższą miłość.
— O, pani nie można zanadto kochać!... Będzie nasz ślub?
— Będzie!
— Kiedy?
— Kiedy on zechce! — wyszeptała swym przemiłym głosem.
Wiktor rzucił się na posłaniu, jakby chciał wzbić się w niebiosa, pochwycił się za głowę i spoczął ubezwładniony szczęściem.
Ozdrowiał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maciej Wierzbiński.