Nad Niemnem (wyd. 1899)/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Pod otwarłem oknem, na podługowatym, prostym stole, na kilku książkach w zniszczonej oprawie, stała lampka z wysokim kominkiem; przy glinianym dzbanku i szklance z zielonawego szkła leżał wśród grubych okruch niedojedzony kawał razowego chleba.
— Już kiedy okno otworzył i chleb jadł, to prędko i odżyje, — szepnął Jan.
W głębi izdebki, pod ścianą, okrytą cienkim i chropowatym pokładem wapna, na tapczanie, zasłanym kraciastą, domowego wyrobu kołdrą, Anzelm, w kapocie i butach, na wznak leżał, z jednem ramieniem bezwładnie wzdłuż ciała opuszczonem, a drugiem — zarzuconem na głowę.
Szeroki rękaw kapoty zakrywał całkiem górną część jego twarzy, i widać było z pod niego tylko bladoróżowe, siwiejącym wąsem ocienione usta. Układ tych ust był tak surowy, jakby wnet otworzyć się miały dla wydania słów gromiących, albo gniewnego okrzyku. W górze, nad leżącym w martwej nieruchomości człowiekiem, blado błyskały ramy świętego obrazu i szaro majaczyły wizerunki rycerzy, cierniową koroną zwieńczone.
— Żeby teraz z fuzyi mu nad głową wystrzelić, ani poruszy się, ani przemówi, i żadne proszenie, ani krzyczenie, nic nie pomoże. Sam przez się potem dźwignie się i odżyje...
Odeszli. Z małego ganka, otoczonego gzemsem w grube floresy wyrzeźbionym, widać było ciemnawą sionkę, w której stały żarna, i przez otwarte drzwi, w kuchni czysto wymiecionej, dwie naprzeciw siebie, u białego sosnowego stołu siedzące dziewczyny. W niedzielnych sukniach, bijących w oczy morderową i granatową barwą, w obcisłych stanikach i kolorowych kokardach u szyi, łokciami o stół oparte, pochylały ku sobie głowy owinięte gładko uplecionemi warkoczami, szepcąc o czemś z ożywieniem i bezustanku. Pomiędzy niemi leżał na stole zaledwie rozpoczęty bochen chleba i stał gliniany, czarny garnek, z którego drewnianemi łyżkami czerpały gęsty, biały chłodnik, z mleka, octu i posiekanej boćwiny złożony. Ujrzawszy wchodzącą Justynę, powoli wstały, do progu i »odeszły, a gdy im ona rękę na powitanie podała, Antolka dotknęła jej nieśmiało i z krótkim dygiem, Elżusia zaś ścisnęła ją tak mocno, że aż całem ramieniem zatrzęsła, i wnet powiedziała:
— Panienka znowu do nas przyszła! Bardzo słusznie. Nam bardzo miło panienkę widzieć.
Uśmiech, z którym to mówiła, był przyjacielski i wesoły; ale oczy jej, tak jak u Fabiana, małe i błyszczące, zdawały się ze złościwą trochę ciekawością prześwidrowywać twarz przybyłej, i złośliwie też zerknęły za znikającym we drzwiach świetlicy Janem.
— Proszę usieść — przemówiła młodsza z dziewcząt. — Czy Justynka nie bardzo zmokła, w deszcz z mogiły wracając?
— Oho! — zadziwiła się Elżusia. — Większa poufałość niż znajomość po imieniu panienkę nazywać.
Antolka zawstydziła się i twarz ku ścianie zwróciła.
— Kiedyż prosiła... — szepnęła.
Justyna cienką jej kibić otoczyła ramieniem i w zarumieniony policzek ją pocałowała.
— Suknia mi tylko zmokła, ale chętnie ogrzałabym się przy ogniu...
— To ja zaraz rozpalę!
Skoczyła, kilka polan z sionki przyniosła.
— Poczekaj! — zawoła Justyna i, zlekka ją usunąwszy, sama przed piecem na podłodze przysiadła i ogień rozniecać zaczęła.
— Oj, oj! nie potrafi! — na całe gardło zaśmiała się Elżusia.
— Potrafię! Nie święci garnki lepią! — odpowiedziała Justyna.
— Bardzo słusznie, tylko że panienka nie do tego stworzona! — Ot, widzicie, że już się pali..
Kawał brzozowej kory płonął istotnie w piecu i językami ognia obejmował suche polanka. Popielaty królik zpod pieca wyjrzał. Justyna wzięła go na ręce, i ułaskawione, łagodne stworzenie wnet do piersi jej przylgnęło. Za tym pierwszym ukazał się drugi, trzeci, czwarty, i wszystkie, zwinąwszy się w jeden jedwabisty, pstrokaty kłębek, czarnemi oczami w czerwonych oprawach na nią patrzyły.
— A my o panience tylko-co mówiłyśmy. O wilku mowa, a wilk tu. Bardzo słusznie!
— Ona do Justynki ma wielką prośbę, — kruczkiem drzewo w piecu poprawiając, uśmiechnęła się Antolka.
Eliza łokciem ją trąciła i dłonią chciała zamknąć usta. Ale Antolka, chychocząc i głowę odwracając, rękę jej odepchnęła.
— Ona Justynkę chce na wesele swoje zaprosić. Mówi, że wesele większy dla niej walor będzie miało, jeżeli Justynka i młody pan Korczyński na niem będą. I w oczach ludzkich to jej wielką promocyą zrobi. Młodego pana Korczyńskiego sam Fabian zaprosi, choć długo ani słuchać o tem nie chciał, ale on ambicyant i sam nie żartem żąda panów w chacie swojej przyjmować.
Wesele te odbyć się miało w parę tygodni po żniwach, około Matki Boskiej Zielnej. Fabian przed tygodniem na oględziny domu i gospodarstwa konkurenta jeździł i wszystko dobrze znalazł; — nie zupełnie dobrze, bo w chacie gromada spora, matka, dwóch braci, siostra; ale zato ziemi u nich morgów z piętnaście, inwentarz piękny, bo aż dwadzieścia sztuk bydła, i familia bardzo porządna: matka Giecołdówna z domu, jeden z braci ekonomem u panów różnych służył, a teraz żeni się z Zaniewszczanką, aż tysiąc rubli posagu bierze i zaraz folwark jaki w dzierżawę weźmie.
— A pan młody? — zapytała Justyna.
Dziewczęta zachychotały.
— Taki młodzieńki... — szepnęła Elżusia i rozrzewnienie napełniło jej małe, błyszczące oczka.
— Może więcej nie ma nad dwadzieścia jeden rok, a w sołdaty nie pójdzie, bo dwóch starszych braci już w wojsku służyło, — rozgadała się Antolka. — Ładnieńki sobie, tylko że bardzo maleńki...
— A to-byś chciała, żeby na świecie same takie Herody byli jak twój Michał! — ujęła się Elżusia; — niech będzie sobie maleńki, ale milusieńki...
Znowu rozrzewniła się, aż łzy jej w oczach stanęły, lecz zaraz potem opowiadać zaczęła, że ociec jej sześćset rubli posagu przyrzeka, ale odrazu dać mu nie może, bo pieniędzy niema. Więc połowę da gotówką, a na drugą połowę weksele wyda. Już to z familią narzeczonego umówione.
— Ale wesele to już huczne sprawi: taki ambicyant! — wykrzyknęła Antolka. — Wyprawę śliczną dostanie. Pościeli i bielizny cały kufer złożyła dla niej matka, a ociec jak do miasta jeździł, przywiózł jej kaszmiru na suknię, prawdziwego czarnego kaszmiru, a to już jest najpiękniejsza suknia, jaka na świecie być może. I drugą jeszcze mieć będzie: morderowego koloru, ale tańszą...
O strojach mówić zaczęły. Justyna dopytywała się o cenę sukni, które na sobie miały, kto je szył, czy w święta je tylko noszą, albo czasem i na codzień? Teraz już obie rozgadały się jak czeczotki. Suknie im krawiec szyje, żydek w miasteczku; mają takich po jednej, po dwie najwięcej, i noszą je tylko w święta. Na codzień nie używają innych, tylko tych, które, tką same, a która więcej i ładniej utcze, tej sława i honor. Żadna dziewczyna w okolicy tyle strojów nie ma, co Domuntówna. Bransolety nawet ma, złotne kolczyki i pierścionki, bo i bogata jest, sukcesorką całego dziadowskiego gospodarstwa będąc, i Jankowi nadmiar przypodobać się pragnie. Ale Janek wcale na jej suknie z ogonami i złotne ozdoby nie patrzy; nawet mniej upodobania w niej znajduje, odkąd niemi popisywać się zaczęła. Raz, jak na hurbie (tak się u nich zebranie z tańcami nazywa) w broszce i kolczykach przyszła, a tańcząc bransoletami dzwoniła, cygańskim koniem ją nazwał. Dla tej przyczyny tak ją nazwał, że Cygani zawsze swojego konia we wszelakie błyskotki i dzwonki ubierają.
Przy tem opowiadaniu aż zanosiły się obie od śmiechu. Justyna śmiała się także.
Kiedy Jan, zdjąwszy z siebie przemokłą odzież, w kurcie z domowego sukna, z wywiniętym na nią kołnierzem białej i cienkiej koszuli wszedł do kuchenki, gwarno w niej było i wesoło. Antolka przed chwilą do bokówki była wbiegła i wyniosła z niej tak wielki pęk tkanin, że aż uginała się pod jego ciężarem. Rzuciła go na stół, i teraz wszystkie trzy oglądały te wyroby jej rąk: suknie, dywany, kołdry, mieniące się najróżnorodniejszemi barwami i wzorami — pasiaste, kraciaste, nakrapiane, z czystej i z lnem pomieszanej wełny.
Jan siostry o matkę zapytał; powiedziała mu, że do Starzyn poszła do męża, a jutro raniutko powróci jeszcze na dni kilka, aby im żąć pomagać. W Starzynach grunta nizkie, więc żniwa późniejsze, dlatego może ona przy żniwach dzieciom pomagać, a potem do swoich w porę, doskoczyć. Dwie mile ujdzie dziś w jednę stronę, a dwie jutro z powrotem, i z sierpem na polu stanie, jakby, nie pięćdziesiąt, ale dwadzieścia, lat miała.
— Chwała Bogu za taką starość — zauważył Jan, a z tej racyi jest ona taką, że matka zawsze wesołą była i żadnych aprensyi do serca nie dopuszczała. Ale nie każdy z takim charakterem urodzić się może...
Drzwiczki od przeciwka, w kącie kuchni umieszczone, a tak wązkie, że prawie ich widać nie było, otworzyły się po cichu, i ozwał się zza nieb głos Anzelma:
— Czy mi się tylko tak wydało, czy doprawdy głos panny Justyny usłyszałem?
Justyna żywo ku drzwiczkom podbiegła.
— Przez próg nie witam! Przez próg nie witam! bo niezgoda jaka mogłaby z tego pomiędzy nami wyniknąć... a ja sobie niezgody z panią nie życzę! — z rzadką u niego żywością i żartobliwością zawołał gospodarz domu, i w kapocie, zza której grubego kołnierza widać było koszulę, u szyi tasiemką związaną, wysoki próg przestąpił.
Justyna w obie dłonie rękę jego wzięła i, chwilę milcząc, na niego patrzyła. Więc był to ten sam człowiek, któremu na piaszczystym pagórku Marta niegdyś święcony medalik u szyi zawiesiła, i który potem, z twarzą uczernioną, z potokami wody, ściekającemu z włosów i odzieży... Pierwszy raz zobaczyła go bez czapki. Czoło miał białą i cienką skórą powleczone, wysokie, z mnóztwem zmarszczek, które snopem leżały pomiędzy brwiami i ztamtąd cienkiemi nićmi rozchodziły się po całem czole, aż do przerzedzonych siwiejących włosów.
Antolka podbiegła i w rękę, go pocałowała.
— Jeszcze dziś pierwszy raz stryjka widzę! Dopilnował tej minuty, kiedy po wodę poszłam, i wtedy do kuchni przyszedł, aby sobie kawałek chleba ukroić. Przychodzę do domu: chleb na stole, a drzwi od przeciwka znów zaszczepione, wszystko zaś dla tego, żeby nie widzieć się z nikim...
— Taka już mnie czasem oblega zgryźliwość, że i najmilszy staje się niemiłym — odpowiedział Anzelm i, mocniej niż zwykle ściskając rękę Justyny, uważnie, prawie badawczo na nią spojrzał.
— Żęła podobno wczoraj na naszem pólku? Dziś na Mogiłę z Jankiem jeździła? a? — uważnego wzroku z niej nie spuszczając, przemówił. Nowiny, prawdziwe no...no...no...winy! — jąkając się dodał jeszcze, i uśmiech przyjazny, prawie radosny, otworzył mu usta i rozszedł się po całej twarzy, aż na wysokie czoło, którego zmarszczki wyciągnęły się jak ukośne promienie. — Proszę do świetlicy, proszę! Kto widział gościa w kuchni przyjmować! Chata nasza nizka, ale nie ciasna, nie ciasna!
Jedną ręką poły kapoty u piersi przytrzymując, drugą na drzwi ukazywał i parę razy jeszcze powtórzył:
— Proszę! proszę do świetlicy! W kuchni znajdowało się troje drzwi, z których jedne, zwykłych rozmiarów, otwierały się do sieni, a dwoje innych, wąziutkich i nizkich, prowadziło do przeciwka i do bokówki. Justyna zawahała się, niepewna w którą stronę iść jej wypada; stary to spostrzegł, ramię jej podał, i przez sień do świetlicy ją wprowadził. Niegdyś, niegdyś widywał on w korczyńskim dworze w ten sposób prowadzące się pary, i sam... od obiadów, od wieczerzy wstając, podawał ramię wysokiej, czarnookiej, wesołej pannie...
Świetlica była izbą nizką, lecz bardzo obszerną, bo więcej niż połowę całego domku zajmującą, z trzema sporemi oknami, z których dwa były otwarte, ze ścianami gładko otynkowanemi, z podłogą ułożoną z prostych sosnowych, lecz gładko wyheblowanych i czystych aż do białości, desek. U nizkiego sufitu, grube, wapnem pobielone belki, krzyżując się z cienkiemi deskami, tworzyły szeregi ciemnych próżni; całą prawie długość jednej ze ścian zajmował piec, do sufitu prawie wysoki, z białych kafli zbudowany, a u dołu mający rząd małych sklepień, z których w zimowe wieczory rozlegać się musiały na całą izbę ćwierkania świerszczy. W kącie, samotna, rozłożysta, ogromna, sto lat może mająca, stała kanapa z olchowego drzewa, na czerwono pomalowana i kraciastą, domowego wyrobu, tkaniną obita. Naprzeciw znajdowało się łóżko z sosnowych, białych desek zbite i dostatnią pościelą wysoko, wysoko usłane. Między oknami komodę olchową, na czerwono pomalowaną, zdobiła szkatułka z czeczotkowego drzewa, z ukośnie stojącem lusterkiem, nieduży czarny krucyfiks, z wiankiem z żółtego rozchodniku okręcony, i mała lampa, z grzybiastym szklanym kloszem. Zresztą, pod ścianami, stały wysokie, zielone albo w kwiaty malowane skrzynie, o bombiastych, żelazem okutych wierzchach, zydle z białych desek, przed niemi olchowe, czerwone stoły i kilka krzeseł, domowej widać roboty, niedawno sporządzonych, bo niepomalowanych, z drewnianemi siedzeniami i tylnemi poręczami, Z giętkiej może grabiny, czy klonu, w wysokie łuki powyginanemi.
Przez drzwi za olbrzymim piecem otwarte ukazywała się bokówka, mała, podługowata izdebka, z jednem znowu, wysoko usłanem, łóżkiem. Antolka tam sypiać musiała, bo wśród mnóztwa świętych obrazków, które nad łóżkiem ścianę okrywały, największemi rozmiarami i najjaskrawszemi barwami jaśniał obraz jej patrona, w wianki na Boże Ciało poświęcone, w palmy przedwielkanocne, w pęki suchych nieśmiertelników i świeżych nogietek ubrany. Przez otwarte okna zapachy kwiatów i ziół, wnikając z ogrodu, napełniały po brzegi całą świetlicę, a wtłaczające się przez nie gałęzie starej gruszy ocieniały ją zieloną, ruchomą firanką.
Anzelm do jednego ze stołów Justynę prowadził.
— Na krześle sieść proszę... wygodniej będzie niż na ławie... proszę na krześle usieść...
I, z żywością ruchów, której-by nikt po nim spodziewać się nie mógł, zgrabnie, dwornie, krzesło dla niej niósł ku stołowi. Elżusia, która za całem towarzystwem wysoki próg świetlicy jak pulchna kluska przeskoczyła, śmiechem teraz, na gospodarza domu patrząc, parsknęła.
— Już chyba skończenie świata nastąpi, kiedy pan Anzelm tak się rozruszał! — zawołała. Takim alegantem okazuje się, jakby nigdy tetrykiem nie był!
— Ot, i z głupia odezwała się! — żartobliwie odparł Anzelm; — bo gdyby mądra była, to-by wiedziała, że kto niedźwiedzia przemoże, za nos go wodzić może. Widać, że mnie panna Justyna tak przemogła.
Potem, sam siadając na zydlu, do Antolki zawołał, aby gościa wieczerzą poczęstowała.
— Sam też — dodał — od wczorajszego wieczora tylko kawałek chleba przełknąłem, a i Jankowi po tej kąpieli, którą na Niemnie dziś wziął, głodno być musi.
Wczoraj jeszcze dowiedział się od synowca, że na Mogiłę z Justyną popłynie, a teraz dwojga młodych zapytywał: jak w czasie burzy wydobyli się z kłopotu, czy bardzo zmokli, ile czasu w borze spędzili? Opowiadał, że kilka razy spotkał się na Mogile z panią Andrzejową, która to miejsce odwiedza czasem, ale bardzo rzadko i niby przypadkiem. Wielką panią jest i wszystkie oczy na siebie ma obrócone: to i trudniej jej takich wypraw dokonywać niż, naprzykład, jemu, który, przez nikogo nie postrzegany, może sobie często pomodlić się i podumać tam, gdzie brat jego wiecznym snem odpoczywa. Dwóch ich tylko było i siostra, która do zaniewickiej okolicy za mąż poszła, zkąd też i matka ich pochodziła; a Jana matka znów Siemiaszczanka z Siemaszek, a tak jej zaś wypadłe, że aż w czterech okolicach życie swoje pędziła: najpierwej w ojczystej, czyli w Siemaszkach, potem w Bohatyrowiczach, gdy za Jerzego wyszła, potem za drugim mężem w Jaśmontach, a na ostatku, za trzecim, w Starzynach.
— Niewiadomo, czy to już ostatni mąż i ostatnie jej osiedlenie, — żartobliwie zauważył. — Bo mnie się zdaje, że gdyby dziś owdowiała, to-by za rok poniosła się jeszcze za czwartego!
Justyna zapytywała go o rozległość i ludność okolic, których nazwy wymienił. Odpowiadał jej chętnie i obszernie; o szczegóły zaś, których nie wiedział, bo przez wiele lat nigdzie nie jeździł, do Jana się odzywał.
— Wszystkich ich pani po troszku na weselu Elżusi zobaczy — rzekł Jan; — bo Fabian pełno ma wszędzie krewnych i znajomych, a zechce pewnie, aby o weselu córki jego cały świat gadał.
Tymczasem Antolka i Elżusia stół szmatą płótna starły i w przeciągu pół godziny zastawiły go wszystkiem zapewne, na co w tej chwili zdobyć się mogła chata Anzelma i Jana. Dokoła wielkiego bochna chleba zjawiła się misa kwaśnego mleka, w połowie z różową śmietaną zmieszanego; potem druga, z położonym na niej plastrem miodu, razem z drewnianą ramką tylko co wyjętego z ula; dwa sery, z których jeden przywiędły, a drugi świeży, i żółte masło na spodku; nakoniec, przez zaczerwienioną od ognia Elżusię przyniesiona, patelnia z dymiącą jajecznicą.
— Już jak ja jajecznicę zrobię — zawołała wesoła dziewczyna, — to, bardzo słusznie! sam ociec czasem pochwali, choć jemu dogodzić tak prawie trudno, jak przez ten dom przeskoczyć.
— Ja myślę, że Elżusia kiedykolwiek i przez dom przeskoczyć potrafi, taki z Elżusi kozak, — zażartował Jan, ale, na miód spojrzawszy, brwi ściągnął.
— A kto do ula chodził? — z gniewem zapytał.
— A któżby, jeżeli nie Antolka? Tylkoż siestra i mogła tak śmiele postąpić, — odsarknęła córka Fabiana.
— A raz na zawsze tego jej wzbroniłem! — zawołał Jan i, po brzegi włosów zarumieniony, ręką w stół uderzył. — Nieświadomy wszystko zepsuć może, a ona kiedy nie uczyła się jak z pszczołami postępować, to niech nosa w nieswoje nie tyka!
Wstawał już, aby do siostry z wymówkami iść, ale z bokówki, cicha i zalękniona, wysunęła się dziewczyna, z ustami skrzywionemi, ręką policzek przyciskając.
— Ą co? ukąsiła? — zawołał Jan.
— Żeby ją cholera... — ze łzami, kręcącemi się w oczach, jęknęła Antolka.
Jan, trochę jeszcze nasępiony, nic już siostrze nie powiedział, a Anzelm zażartował znowu:
— Nie dbaj, że pszczoła kąsa, byłeś miodu dostał! Co tam, że troszkę boli? nim za mąż wyjdziesz — przestanie!
Kiedy chleb w ręku podniósł i kroić go zaczął, na spodzie bochna ukazały się wyraźnie odbicia suchych dębowych liści, któremi gospodynie wkładane do pieca pieczywo od zetknięcia się z gliną i popiołem zabezpieczają.
Na zydlu i krzesłach wszyscy dokoła podługowatego stołu zasiedli, nabierając sobie na gliniane talerze jajecznicy i kwaśnego mleka. Przez parę minut nikt nic nie mówił. Anzelm, Jan i dwie dziewczyny jedli w sposób dość szczególny. Z grubo pokrajanych porcyi chleba małe kąski odłamywali i dwoma palcami do ust je nieśli. Drewniane łyżki trzymali w palcach, zgrabnie, delikatnie, i zawartą w nich żywność powoli w usta wkładali, powoli też i cicho ją przeżuwając, poczem łyżki na stołach kładli i po kilku sekundach dopiero, lub po minucie, znowu delikatnie je ujmowali i powoli do ust nieśli. W tym szczególnym, przesadnie powolnym i delikatnym sposobie jedzenia widać było od dzieciństwa nabieraną, albo i z krwią dziedziczoną, obawę, aby nie okadzać grubiaństwa i żarłoczności. Anzelm przemówił pierwszy. Spojrzał na Justynę i, jakby sobie coś nagle przypominając, zapytał:
— A może-by pani herbaty wypiła? My ją rzadko kiedy pijemy, ale zaraz można zrobić...
W bokówce, na olchowej, czerwonej szafie stał niewielki blaszany samowar, i Antolka już się z krzesła zrywała, aby biedź go nastawiać. Ale właśnie w chwili, w której Anzelm pytanie swoje uczynił, Jan, położywszy łyżkę na stole, ręce na kolana opuścił i z uśmiechem głębokiego zadowolenia patrzył na Justynę, która w porcyi ciemnego chleba, złotawym miodem posmarowanego, ze smakiem zęby zatapiając, także na niego patrzyła. Oboje mieli uśmiechy w oczach, i pytanie Anzelma usłyszeli dopiero wtedy, gdy je powtórzył.
— Zdaje się — powoli zauważył Jan, — że apetytu po spacerze nie braknie, i może obejdzie się bez herbaty...
— Obejdzie się z pewnością! — zaśmiała się Justyna.
— A ja teraz już na siestrę i nie gniewam się, że sama do ula po miód poszła.
Zaśmiał się tak, jak śmieją się szczęśliwi, bez widocznej przyczyny, głośno, serdecznie z głową w tył odrzuconą, i bez widocznej także przyczyny siedzącą obok Antolkę po włosach pogładził. Poczem łyżkę ze stołu delikatnie ujął i, mleka nią zaczerpnąwszy, powoli do ust poniósł. Rękę miał dużą, w skórę ciemną i grubą obleczoną, bardzo czystą, o szerokiej dłoni i długich, cienkich palcach.
Dnia tego pan Anzelm był niepospolicie ożywiony, mowny, i każde ciekawe oko długo zatrzymywać-by się mogło na tym ociężałym, schorzałym, piętnem wielkich boleści przytłoczonym człowieku, kiedy dziś, pobudzany jemu tylko znanemi uczuciami, dworną uprzejmość i przyjacielską gościnność okazywał, rozmowę z gościem podtrzymać usiłując. Zobaczywszy na ręku Justyny czerwoną pręgę, zapytał: czy pochodzi ona od sierpa? — a otrzymawszy twierdzącą odpowiedz, długo dziwnie migocącemi oczyma na nią popatrzył.
— Ciężka praca! a? chociaż to wszystko od uzwyczajenia zależy. Nie wiem ja tylko, i wątpliwość mam co do tego, czy osoba tak pięknie na fortepianie grająca do takich grubych robót uzwyczaić się może.
Opowiedział, że nieraz, idąc wybrzeżem rzeki, albo przeprawiając się na jej drugą stronę, słyszał ją wspólnie z ojcem grającą.
— Słodka muzyka — uśmiechnął się — uszy głaszcze i serce przenika. To jest prawda; ale druga znów prawda, że tak prawie po całych dniach w instrument stukać, to może i nie mniejsza fatyga, niż pleć, albo żąć...
Na podwórku rozległo się ryczenie krów; dziewczęta zerwały się z siedzeń i pośpiesznie naczynia ze stołu sprzątać zaczęły, potem Elżusia nie ukazała się już więcej, a Antolkę widać było z dojnicą (skopkiem) w ręku, prędko przez sień na dziedziniec wybiegającą. Słońce zaszło już było od pół godziny; świetlicę napełnił szarawy zmrok. Jan małą lampkę na komodzie zapalił i stryjowi oznajmił, że idzie najrzeć czy parobek w nieobecności jego bydła i koni dopatrzył... Anzelm i Justyna zostali we dwoje.
Niespodzianie dla Anzelma, i może dla samej siebie, Justyna z krzesła swego zsunęła się na zydel i, ku staremu pochylona, ustami do ramienia jego przylgnęła.
Nie dziwił się bardzo, tylko zrazu, jakby przelękniony, w tył nieco uchylić się i kapotą otulić spróbował.
— Nowina! — wyszeptał — no...no...wina!
Ale ona, z czoła i ramion wilgotne jeszcze włosy swe odgarniając i z wyrazem pieszczoty oczy ku niemu wznosząc, zcicha mówiła:
— Wiem, stryjku, wszystko, wszystko wiem...
— A zkąd? Kto mówił? Pewno już Janek językiem nasiekł... Nic ja w tem złego nie widzę, bo jeżeli pani jest tak łaskawa, że z nim w przyjaźni chce pozostawać, to i nie powinien mieć żadnych przed nią skrytości.
Potrząsł głową.
— Ale, żeby ktokolwiek, choćby i on, wszystko to widzieć i przeniknąć mógł, o tem wątpię... Głęboko trzeba kopać, żeby wodę znaleźć, a tembardziej człowieka; żebyś nie wiedzieć ile lat z nim przebywał, jeszcze wszystkich skrytości jego nie rozpoznasz...
Ze wzrokiem, kędyś daleko, za otwarte okno puszczonym, mówił dalej:
— Wszelako zdarza się na świecie. U Boga i mucha, kiedy każę, żołnierzem być musi. Mały ja człowiek jestem, ale na wielkie rzeczy w młodości swojej patrzyłem i w nich maleńki udziałek wziąłem, a z tego i całe późniejsze życie moje wyciekło. Korczyn! oj! i domyślić się teraz nie można, jakie tam wtenczas rozlegały się mowy i postępki... Zdaje się, że wszystko, co ludziom Pan Bóg dał dobrego, poruszyło się wtenczas i zagadało. Brat obejmował brata, nie zważając na to, czy bogatego, albo ubogiego obejmuje; rozumni głupim drogi pokazywali... Nas do tego festynu nietylko dopuszczono, ale i zapraszano, żądając, abyśmy życie narażali, ale tym, co go nie utracą, takie rzeczy pokazując, że, aby je dostać, każdy chętliwie głowę pod niebezpieczeństwa podstawiał... Wiele-bym ja mógł w tej materyi mówić i opowiadać, ale...
Długo wstrząsał głową, patrząc na parę gwiazd, przez gałęzie sapieżanek przebłyskujących.
— Senne widowiska... czasowe mary...
Justyna, blizko do niego przysunięta, z jedną ręką, pieszczotliwym ruchem na jego ramieniu złożoną, na drugiej zaś twarz swą wspierając, w milczeniu słuchała mowy jego powolnej, częstemi milczeniami przerywanej, w części tylko zwróconej ku niej, a daleko więcej do smutnych półgłosem bolesnych myśli i wspomnień podobnej.
— W książce jednej wyczytałem: „Jak muchy padną w boju syny ludzkie...“ Taka to już być musi kondycya nasza, ale serce człowieka podczas za słabe bywa, żeby ją cierpliwie i pokornie przenieść. Widać zamało cierpliwy i pokorny byłem, bo kiedy już te rzeczy obróciły się na złą stronę i zaćma nieprzenikniona świat ogarnęła, zacząłem doświadczać nieścierpliwego żalu i gniewu, sam nie wiedząc nawet przeciw czemu i przeciw komu ten gniew obrócić. Odżałować tego, co przeminęło, nie mogłem, ani też przywyknąć znów do zwyczajnego życia, od którego, jakby na skrzydłach, mnie odniosło. Co dawniej miłe było — obrzydło; co bawiło i radowało — wydało się samą marnością. Pójdę, bywało, z pługiem w pole i tylko wspominam, co w tamtych złotnych domach widziałem i słyszałem; twarze różne, postępki, sprzeczki i zdania wspominam i z pamięci swojej umyślnie je wybieram, podobnie jak skąpiec dukaty za skrzyni wybiera, oglądając je i lubując się niemi. Tak czasem pośród mgły wiosennej i pół dnia na polu przy pługu przestoję, zapominając o robocie, do której wprzódy byłem chętliwy i zdatny. Albo zimową porą do wesołej jakiej świetlicy, bywało, wejdę i patrzę jak ludzie, rychło o wszystkiem zapominający, śpiewają, weselą się, tańczą. „Czy oni powaryowali?“ — myślę sobie, słupem niemym i nieruchliwym w kącie stojąc, — a im więcej oni weselą się, tem widoczniej staje mi przed oczyma ta polana leśna, z tym swoim smętnym pagórkiem i śniegiem, co na nią, w ciemności nocnej, białemi płatami pada. Co nowy taniec zagrają, to ja zaszepcę: „Wieczne odpoczywanie, racz im dać, Panie’.“ Co nową pieśnię kto zawiedzie, to ja znów: „Wieczne odpoczywanie!“ Co głośniejszym śmiechem kto wybuchnie, w mojej głowie rozlega się: „Wieczne odpoczywanie!“ Na weselnych ręką machnę i do chaty pod śniegiem padającym idę, a w chacie... Chryste! miejsce po bracie jednym już i zastygło, żonka jego już po drugich weselnych godach; tylko sierotka mały mnie spotyka i tuli się do opiekuna jedynego, który mu na tym świecie pozostał...
We drzwiach bokówki ozwał się szelest: Jan stał na progu, plecami o drzwi oparty, z ramionami na piersi skrzyżowanemi. W cieniu postać jego rysowała się w liniach prostych i wyniosłych. Cała świetlica pogrążona była w cieniu, bo mała lampa, na olchowej komodzie stojąca, słabe rzucała światło, i tylko wązki jej promień spływał na ciemną kapotę Anzelma i na połyskliwe, rozpuszczone włosy Justyny. Po długiem milczeniu Anzelm półgłosem i powoli znów mówić zaczął:
— Każdemu jednakże strworzeniu dany jest zmysł ratowania się i od ostatniej zguby ubiegania. Tak i ja, w jednem miejscu ratunek dla siebie postrzegając, do niego się udałem. Nie miałem wtenczas więcej nad lat trzydzieści: nie dziwno tedy, że kochanie tyle prawie dla mnie znaczyło, co życie i szczęście. Widać, że przeznaczonem było, aby wszystkie miody i trucizny z Korczyna na mnie ściekły, bo tam mnie objawiły się te widowiska senne, po których pocieszyć się nie mogłem, i tam mi też gwiazda kochania mego zaświeciła. Może niejeden powie, że nadzieję nierozsądną miałem i że za wysoko odważyłem się spojrzeć, ale ja tak nie myślę. Wszak już, mało nie dwa tysiące lat temu, Pan Jezus równość po świecie ogłaszał, i dużo o niej gadania w tym samym Korczynie słyszałem. Choć ta panna do pańskiej familii należała, ale ja też od niewolników rodu swego nie wiodę, a choć ubogi, żonie i dzieciom kawałek chleba dać mogłem, nie gorszy może od tego, który w te czasy niektórzy panowie jadać zaczynali, a może i spokojniejszy, pewniejszy. Do tego, choć z pańskiej familii ona pochodziła, niewielka z niej była pani... niewielka! Cudze suknie na grzbiecie nosiła, wszystkiego od łaski krewnych wyglądała. Czemużby jej, zdaje się, własnego domu, choć nizkiego, i własnej woli, przy mężu kochanym i kochającym, nie chcieć? Wzajemność zaś, wiedziałem, że mam... wiedziałem. Nie na ślepego przecież patrzyła ona swemi cudnemi oczyma, i nie głuchemu takie rzeczy niejeden raz mówiła, które o wzajemności upewniają. Nie chciała. Nie można nawet powiedzieć, aby jej familia wielkie przeszkody stawiła. Wiem, że były tam ze strony krewnych perswazye i pośmiewiska, ale od ołtarza nikt-by gwałtem jej nie odciągał. Sama nie chciała. I widzieć się ze mną nie chciała, aż ją raz w ogrodzie dopilnowałem i, za rękę chwyciwszy, o przyczyny tego dekretu, który na mnie wydawała, zapytałem. Powiedziała przyczyny takie, że tylko na nie plunąć było warto. Perswadować chciałem i przekonywać; ale wyrwała mi się i uciekła... z płaczem ode mnie uciekła. I sama desperowała, a jednakowoż nie chciała... nie chciała...
Od tej pory zaczął się najgorszy czas jego życia. Tylko co był świadkiem przeraźliwej zawodności wielkich walk i nadziei; teraz poznał zmienność kobiecego serca. Wszystko wydało mu się niepewnem, nietrwałem, marnem.
— Taka mnie ogarnęła zwątpiałość, że wszystko, na co tylko spojrzałem, okazywało mi się w postaci znikomej mary. Dziś jest, myślałem sobie, a jutro rozwieje się i zniknie. Posłyszałem raz jak ksiądz w kościele mówił: „Z ziemi-śmy poszli i w ziemię przemienić się mamy“, — i te słowa nigdy już z głowy mojej nie wychodziły. Gorzej od wszystkiego zwątpiałość ta mnie gniotła, bo żadnej już chęci i żadnego zamiaru do serca nie dopuszczała. Kiedy jeszcze cokolwiek robiłem, to tylko o tym biednym sierotce myśląc, żeby przy mnie z głodu nie zdechł; a dla siebie, to-bym już i palcem nie kiwnął, bo ciągle mnie na myśli stało: „Na co? dla jakiej przyczyny o tę marność i doczesność dbać?“ Przed Bogiem się upokarzałem, ale już tylko o zlitowanie dla nieśmiertelnej duszy swej prosząc; o to zaś, co mnie w tem życiu spotka, bynajmniej nie dbałem, pewien będąc, że wszystko na zawsze utraciłem, a gdybym znów nabył, zaraz-bym znów utracił...
Jednak, zbyt młodym był może i zbyt proste, zdrowe życie dotąd prowadził, aby w tem zwątpieniu o trwałości i wartości rzeczy ziemskich zastygnąć mógł i zmartwieć. Owszem, tęsknota ku lepszym dniom i żal po ukochanej kobiecie dręczyły go ciągle.
— Nie zaskórną, ale głęboko w sercu zasadzoną tęskliwość, i boleść czułem. Gdyby człowiek mógł łzami do, „grobu ściec, jużbym wtenczas ściekł pewno. Samego siebie lękać się zacząłem, myśląc, że zwaryuję, albo nieprzyrodzoną śmiercią zginę; bo mi też już gałęzie drzew i głębokości Niemna po głowie chodziły. Wstyd mię zejmował, że mocy nijakiej nad sobą mieć nie mogłem, i Pana Boga na pomoc przyzywałem, i niedobrowolnie łzy ciekli mi z oczu. Czasami dźwignę się już z myśli ponurych i samego siebie nauczam; „Siły do kupy ściśnij, na biedę oczy zmruż i rzuć ją pod nogi; a pocieszenia sobie jakiego szukaj, ażeby woli boskiej nie sprzeciwiać się i marnie nie ginąć“. Zdaje się, że już i wyperswaduję sobie, desperacyą odpędzę i dzień, drugi, jak wszyscy ludzie przeżyję. Nie, do życia ochota nie bierze, i choć tak pracuję, że aż cały oblewam się potem, o miłych nadziejach utraconych i o marności wszystkiego myślę. Raz już nawet zaswatałem się do panny jednej i sam pojechałem do niej. Jadąc, myślałem: „Ożenię się i kwita! Chatę zaludnię, rozwesele się i odżyję.“ Ale kiedym przyjechał i na pannę spojrzał: nie! Szpetna ona nie była, ani głupia, i to mi też tajnem nie było, że miłem okiem na mnie patrzyła. Nie, i nie! Tamta przed oczyma stoi, a przytem do, czego inszego już uzwyczajony, co inszego poznawszy i pojąwszy, ani w jej mowie, ani w obchodzeniu się, ani w zamiarach, które objawiała, smaku żadnego znaleść nie mogłem. Dużałem się tak z samym sobą, jak pływacz z wodą, lat może ze trzy, a smętek zdrowia ubierał i czarne myśli się zjadały, aż bezsilny i z jakiemiś dziwnemi, przechodzącemi i znów powracającemi, boleściami na łoże padłem, dziewięć lat potem przez tę chorobę gnieciony, której doktorowie rady dać nie mogli, i hypochondryą ją nazywali...
Znaczenia nazwy choroby nie rozumiał, ale wytłómaczył mu ją jeden z lekarzy, powiadając, że niemoc to jest więcej duszna, niżeli cieleśna, i że ją też duszne lekarstwa więcej niżeli cielesne ukrócić mogą. Zapewne tem dusznem lekarstwem była wielka chęć dopomożenia synowcowi w dźwignięciu się z ruiny i biedy, a także pociecha, którą mu sprawiał widok dorastającego sieroty po bracie. Dziewczynka też, którą Jan naparł się wziąć od matki, mileńka była, weseleńka i zawczasu już porządek w chacie robić zaczęła, a i bratowa, choć płocha i w romansach niepowściągniona, dzieci swoje często nawiedzała i jego doglądała, wesołą swoją gadatliwością babską śmiesząc czasem i rozrywając.
— U Boga i ubity, kiedy każę, drugi raz ożyć może. I ja też wskrzesłem, choć niezupełnie... niezupełnie. Mnie zdaje się, że u ludzi wiele czujących i raz nadmiar zasmęconych nietylko na ciele, ale i na duszy, robią się takie marszczki, które już nigdy całkiem nie znikną. Tak i ja do tej pory nie mogę już ze wszystkiem do zwyczajnego życia powrócić. Ruchliwości wszelakiej, hałasów, tłumliwych gadań ubiegam, bo śród nich prawie bezprzytomnym się staję. Każdej nieznajomej twarzy ludzkiej najpierw zlęknę się zawsze, nim, pokonawszy siebie, przybliżyć się do niej zdołam. Podczas i boleści mnie napadają: cielesne i duszne. Od zaziębienia, by najmniejszego, w głowie łamania i bólu doświadczam, a kiedy w starych przypomnieniach i zgryzotach pomimowoli utopię się pamięcią, dwa i trzy dni jak martwy leżę, niczyjego widoku znieść nie mogąc i samego siebie prawie nie czując. Ale o to wszystko bynajmniej. Nie duże to dolegliwości, i cierpliwie je przenieść można, spokojność i niejednę przyczynę do uciechy mając...
Cieszyło go teraz wiele rzeczy: domek, na miejscu starego i prawie już walącego się zbudowany; sad, który własnemi rękoma założył; pszczelnik, który Jan umiejętnie pielęgnował i powiększał; dorodny i szanujący go chłopak; łagodna i gospodarna dziewczyna; dobrze przez oboje prowadzone gospodarstwo; zresztą, słońce jasne, kwiaty pachnące, jaskółki gnieżdżące się pod okapem, cichość i spokojność, panujące w zagrodzie, w tej samej zagrodzie, w której żyły dziady i pradziady jego, a on sam urodził się, wyrósł i postarzał: więc nie tylko każdy kącik i każde drzewko, ale każdą jej trawkę i prawie każde ziarnko piasku znał, prawie w przyjaźni i poufałości z niemi żyjąc.
— Te wiatry okrutne, które mnie drogę życia zabiegły, przeszumiały, przeleciały i daleko już ode mnie. Więcej ja teraz dobrych godzin przepędzam niżeli złych, i o to już tylko ubijam się przed Bogiem, aby Jankowi szczęśliwą dole zesłał. Nic też nigdy przeciw jego sercu i żądaniu nie uczynię, a choćbym sam kiedy cokolwiek inszego myślał i żądał, jego myślom i żądaniom wpoprzek nie stanę: owszem, dopomódz w nich postaram się z całej siły i możności. Nie wróg ja jemu, aby mu w czem przeszkody stawić, lub go do czego przymuszać, ale przyrodzony zastępca ojca i, jak ociec, niczego, oprócz tylko jego dobra i szczęścia, nieżądający...
Jan szerokim krokiem przeszedł izbę, pochylił się, stryja w rękę pocałował. Potem, wstrząśnieniem głowy odrzucił z czoła opadłą na nie gęstwinę jasnych włosów.
— Bardzo już państwo zasmucili się oboje. Stryjowi to niezdrowo, a u panny Justyny nawet łezki w oczach widzę. Co tam tak długo rozwodzić się nad staremi czasami!
Słów tych jeszcze nie domówił, gdy pod oknami dał się słyszeć odgłos kroków i wyrazy, dość donośnym, ale dygocącym, głosem wymawiane:
— Ho, ho! znajdę ja go! znajdę bałamutnika tego, zwodziciela, złoczyńcę! Znajdę i ubiję!... tak mi Boże dopomóż, że jak psa ubiję!
Drzwi świetlicy otworzyły się szeroko i naprzód wszedł przez nie trzęsący się staruszek, z kijem w ręku, z twarzą, która ceglastą różowością odbijała od śnieżnej białości włosów i kapoty. Trochę tylko za nim, ramieniem go podtrzymując, ukazała się wysoka, barczysta dziewczyna, dość szczególnie wyglądająca. Na pierwszy rzut oka trudno byłoby poznać w niej tę Jadwiśkę Domuntównę, która, bosa i rozczochrana, w ogromnym fartuchu niosła przez pole zielsko dla krów, w porze żniw żęła aż do skąpania się w strugach potu i, snopy do gumna zwożąc, z męzką siłą i zręcznością kierowała parą koni. Teraz miała na sobie suknię z wełnianej materyi, tak jaskrawo szafirowej, że, patrząc na nią, oczy aż mrużyć się musiały, — z obcisłym stanikiem i bardzo długim ogonem, który ciągnął się za nią we flakowatych, niezgrabnych, od rosy i pyłu zabłoconych zwojach. Na głowie jej piętrzyła się „koafiura“, od sukni jeszcze niezwykłejsza: wysoka, kołysząca się, pomadą nasiąkła, jaskrawemi wstążkami i błyszczącemi szpilkami upstrzona. Błyszcząca, bardzo licha brosza ozdabiała jej stanik; liche także, ale błyszczące, kolczyki i bransolety kołysały się u jej uszu i brzęczały u rąk, wielkich, czerwonych. Potężna jej kibić, wśród pola i w stroju pracownicy wiejskiej przypominająca poetyczną i w sile swej dobroczynną Cererę, w tym stroju, zbyt ciasnym i zbyt długim, wydawała się spętaną i niezgrabną. Twarz jej, pięknie szafirowemi oczyma i kasztanowatemi brwiami przyozdobiona, wśród jaskrawych barw i błyskotek uderzała grubością rysów i burakową czerwonością cery.
— Dobry wieczór! — zawołała w progu; ale gdy spojrzenie jej padło na stojącą obok Jana Justynę, zdawać się mogło, że nagle oniemiała.
Stary Jakób zato, uwolniwszy się od ramienia córki, dygocącym krokiem ku gospodarzowi chaty postępował, srożąc się coraz bardziej.
— Gdzie Pacenko? Niech mnie pan Szymon zaraz powie, gdzie tego krzywdziciela i naigrawcę mojego ukrył?... A jeżeli nie powie, to, jak mi Bóg miły, chatę zrewiduję i sam znajdę... A jak znajdę, to pomstę na nim wywrę, za to, że mi kobietę na całe życie nieszczęśliwą uczynił, a mnie w gańbie pogrążył...
— Znowu dziadunia Pacenką nastraszyli? — patrząc na Jadwigę, zapytał Anzelm.
— A jakże! — odzyskając mowę, zawołała. — Taki był dziś spokojny, grzeczny, rozumny, jak już lepiej i niepotrzeba. Zjadł na kolacyą kwaśnego mleka i mówi: „Jadwiśka, pójdziem sobie którego sąsiada odwiedzić“. Może pana Szymona? — zapytuję, — bo już wiem, że gdyby powiedzieć pana Anzelma, zaraz obruszyłby się i powiedział: „Ja do błaznów nie chodzę..“ On zawsze myśli, że pan Anzelm młodym kawalerem jest, a gospodarzem w chacie nieboszczyk pan Szymon. Poszedł, i pięknie, grzecznie szedł sobie, nawet siłę dobrą mając, bo tylko trochę opierał się na kiju; aż tu jak wyskoczą chłopcy z a płotu, jak krzykną mu w samo ucho: „Pacenko przyjechał i znów babulkę zabierze!“ Aż zatrząsł się cały, i żeby nie ja, na ziemie padłby... I już nijak jego nie wstrzymać, ani wyperswadować... drze się naprzód, tak, że i zawrócić go do chaty nie zdołałam...
Stary tymczasem, kijem wywijając i groźnie pokrzykując, z kąta do kąta dreptał, we wszystkie pilnie zaglądał, ciemną bokówkę nawet obejrzał i, do świetlicy wróciwszy, pod wielką kanapą kijem jakiś czas wodził, aż do pieca przydreptał i chciał zajrzeć w znajdujące się pod nim małe sklepienie. Ale, usiłując pochylić się do samej ziemi, równowagę stracił i całym ciężarem wyschłego, kościstego ciała na podłogę runął. Najbliżej upadającego znajdująca się Justyna, najprędzej znalazła się przy nim i pochylona zręcznym ruchem głowę jego już podnosiła, gdy rubasznem i wyraźnie rozgniewanem ramieniem odtrąconą się uczuła.
— Za pozwoleniem, proszę dziadunia mego nie ruszać... ja już sama dam rady... Już co się tycze dziadunia, to on pewno do mnie należy! — prędko i plączącym się ze wzruszenia językiem zagadała Domuntówna.
Jednocześnie, z niepospolitą siłą, dziadka z ziemi podniosła, popędliwym gestem usuwając Jana, który chciał przyjść jej z pomocą.
— Niech pan Jakób uspokoi się, — przemówił Anzelm. — Pacenki niema; ani tu, ani nigdzie niema, bo on już dawno z tym światem rozstał się.
— Niema? — wspierając się na kiju i jeszcze cały drżący, zapytał starzec; — czy doprawdy niema? czy słowo honoru?
— Słowo honoru! — uroczyście przemówił Anzelm. — Ot, niechaj pan Jakób spokojnie sobie usiędzie i grzecznie z nami pogada...
W tej samej chwili Jan do Justyny szepnął:
— Nadmiar-bym chciał, aby on przy pani opowiedział jednę historyą, o dwunastym roku... która zdarzyła się z jego bratem, kiedy tu Francuzi byli... On dużo ciekawych historyi pamięta...
Anzelm szept synowca może usłyszał, może też wiedział, czem najłatwiej starca zupełnie już uspokoić można, bo, posuwając ku niemu krzesło, przemówił:
— Proszę usieść, bardzo proszę. Ciekawość mnie bierze: czy też pan Jakób pamięta jeszcze tę historyą, co to bratu Franciszku wydarzyła się w dwunastym roku?... A może już o niej zapomniał!
Na pomarszczoną, ceglasto-różową twarz starca spłynęła taka sama łuna odradzającej się i rozczulonej pamięci, jak wtedy, kiedy mu Anzelm wspomniał o grobowcu Jana i Cecylii. Zdawać-by się nawet mogło, że nogi jego nabrały nagle większej mocy i odżyło całe ciało, bo, nie zważając na podawane sobie krzesło, wyprostował się, obie ręce na kiju wsparł, czoło podniósł, ku sufitowi spojrzał.
— A jakże — zaczął, — a jakże! Pamiętam... ho, ho! jak-by to wczoraj zdarzyło się... Najstarszy był... pięciu nas było... ja najmłodszy, a Franuś najstarszy... może mnie dziesięć lat było, a jemu dwadzieścia, kiedy pan Dominik Korczyński, pana Stanisława, teraźniejszego dziedzica Korczyna ociec, do legionów go zwerbował; przy Napoleonie obadwaj wojować poszli... Z pana Dominika dobry był kamrat... dobry... ja o tem wiem... bo prawie we trzydzieści lat potem i sam z nim na wojnę chodziłem... Nad Franiem naszym, starszym będąc, opiekę rozciągał, i przez listy my o jego powodzeniach i promocyach wiedzieli... Aż tu dwunasty rok przyszedł... Francuzi idą! Ociec mówi: „Pewno i Franuś nasz z nimi idzie.“ A matka głową kiwa i odpowiada: „Pewno idzie! Może i do nas zajdzie! Może my jego jeszcze raz przed śmiercią obaczymy!...“ — „Może i obaczymy.“ — mówi ociec... Czekali jego, spodziewali się... Matka najmniejszym czasem w pole na drogę wychodziła, a my, młodsi bracia, tylko co oczu nie powyślepiali, brata oficera wyglądając.
Gdy stary to mówił, Jadwiga nie spuszczała z Justyny oczu, które coraz więcej zapalały się i roziskrzały. Nie dosłyszała tego, co Jan do niej przed chwilą szepnął, ale spostrzegła dobrze, że kiedy się nachylił ku niej, na ustach miał taki uśmiech, jakiego ona nie widziała u niego nigdy, a ciągle patrzył na jej rozpuszczone włosy; zdawać się mogło, że, poprostu, oczu od nich oderwać nie zdoła.. Justyna zaś słuchała go ze wzniesionym ku niemu wzrokiem, z którego biły promienie cichej, jakby nieśmiałej, radości. Z trochę jeszcze dygocącym, ale coraz wzmagającym się i czystszym, głosem opowiadającego starca złączył się gruby szept jego wnuczki. Zdawać się mogło, iż szeptem mówiła dlatego, że trudno jej było wydobyć głos ze wzburzonej piersi, lub też, że sama lękała się tego, co mówiła.
— Aaaa! — nie spuszczając wzroku z Justyny zadziwiła się, — czy to teraz taka moda przyszła, żeby rozpuszczone włosy nosić?... Aaaa! rychło może i taka nadejdzie, żeby panny i gołe, albo w jednych koszulach chodziły!
Justyna, w opowiadanie starca wsłuchana, może złośliwych słów dziewczyny na słyszała, a może też udawała, że ich nie słyszy... Jan na mówiącą gniewne spojrzenie rzucił, ale, przygryzłszy wargi i ramiona u piersi krzyżując, w milczeniu plecami ku niej się zwrócił.
Starzec prawił dalej:
— Tak my, w zaciszku naszym siedząc, wędrownika z dalekich stron po drogach wypatrywali, aż zima naszła, taka okrutna, jakiej nigdy za ludzkiej pamięci nie bywało. Ludzi ledwie kiedy z chaty wychodzących zamrozie po rękach i nogach opadały, a podczas z wielkiego chłodu prawie tchu odwieść nie było można. Śnieg też, często sypiąc, płoty zasypywał i góry, albo, zdaje się, kościoły na polu wystawiał. Jednego razu, samym rankiem, zawołał nas ociec, żeby my czegoś za nim szli w pole... już i nie pamiętam czego... Przez całą noc zawierucha, była taka, że o dwa kroki domu albo drzewa-byś nie rozpoznał. Śniegu moc nasypało. Idziem my w kożuchach przez ogród, w śniegu brnąc, aż na końcu ogrodu ukazuje się nam cościś czarnego, stojącego... ni to goły pień, znagła wyrosły tam, gdzie go wprzódy nie było, ni to drzewniana figura, do płotu plecami przyparta. — „A co tam takiego stoi?“ — mówi ociec. — „Nie wiemy,“ — odpowiadamy. — A matka, za nami idąca, nie wiadomo na co, ot tak, przez to chyba, że już ją ciągiem niespokojność jakaścić w pole i na drogi parła, powiada: — „Może to, nie daj, Boże, człowiek zmarzły!“
Wszyscy my poszli prędzej, tylko matka, nie zdążywszy iść razem z nami, w tyle ostała. Przyszliśmy w to miejsce, pojrzeli, i o mało co ze strachu na ziemię nie popadali — „Toż to człowiek!“ — krzyknął do nas ociec. — A ja, choć najmłodszy, ale najśmielszy, przyskoczyłem i, z blizkości na tego człowieka popatrzywszy, takoż Krzyknąłem: — „Oficer, tatku, oficer!“ — Mundur na sobie ten zmarzły człowiek miał cały w dziurach, a czy obuty był, tego i wiedzieć nie można było, bo śniegu nasypało się jemu aż po kolana, i od kolan dopiero wyrastał on z tego śniegu, zupełnie jak drzewniany, plecami do płotu przyparty, żółty na twarzy gdyby wosk, i tylko długie jasne wąsy na brodę mu spadały, a oczy były jak w głowę, wstawione szyby. Jednę rękę miał opuszczoną, drugą bułkę w ściśniętej garści przy gębie trzymał. Odrazu już my domyślili się, że, uchrony od zamieci i chłodu szukając, po polu wędrował, nigdzie nie trafił, bułkę, co ją pewnie w kieszeni miał, z głodu gryźć począł, i tak go śmierć od mrozu pod samym płotem naszej chaty uchwyciła. Stoim my, patrzym, dziwujem się; ociec żegnać się świętym krzyżem począł.. aż tu i matka nadchodzi. W śniegu brnęła, ale szła; cościś ją do tego miejsca parło... Przyszła, spojrzała, rękoma klasnęła i, okropnym głosem wykrzyknąwszy: — „Jezus, Marya! toż to Franuś!“ — na śnieg padła.... Podtenczas i my wszyscy rozpoznali kim ten zmarzły oficer był..
Prawie jednocześnie, gdy stary słów tych domawiał, na uboczu nieco stojąca dziewczyna głośniej już niż wprzódy i z większcm rozjątrzeniem zaszeptała:
— Wielka rzecz! Każdy, żeby tak włosy swoje rozpuścił, pokazałby, że ich nie mało ma... ale nam, prostym dziewczętom, wstydno byłoby tak chodzić!... Oj, oj, włosów dużo! aby rozumu tyle!
Jan teraz prędko do niej przystąpił.
— Niech panna Jadwiga żadnych przytyków nikomu w chacie naszej nie robi; ja panny Jadwigi pięknie o to proszę, — cicho, ale, z czołem poprzeczną zmarszczką przerzniętem, zaszeptał.
— To i co, że pan Jan mnie prosi? — z iskrzącemi się oczyma, odszepnęła. — Może kiedyściś prośba pana Jana i miała dla mnie walor jaki... ale teraz to już widzę, że trzeba mnie zawczasu na ubocz schodzić, aby, broń Boże, pan Jan, z wielkiemi paniami przestawając, mnie za swoję poddankę nie poczytał...
Posrebrzane, pozłacane i paciorkowe bransolety dzwoniły u jej czerwonych rąk, które gwałtownemi ruchami splatała i rozplatała; we wzburzonym jej głosie zadrżały i na kasztanowatych rzęsach zawisły łzy.
— Dla jakiej przyczyny panna Jadwiga tak złości się i alteruje? A czy panna Jadwiga wie, że złość piękności szkodzi? — z trochą szyderstwa sprzeciwiał się Jan.
Stary Jakób, z wyrazem grozy na podniesionem czole, ze wzniesionym w górę żółtym jak wosk palcem, mówił jeszcze:
— Takim-to on sposobem do swego rodzinnego zaciszka powrócił, i jak wartownik nieporuszony u wrót rodzicielskich stanął... Tak już jego, w drzewnianą figurę przemienionego, my wszyscy z ojcem na rękach swoich do chaty wnieśli, a matka, na tapczanie przy nim położywszy się, jak wilczyca wyła...
Do rozgniewanej wilczycy podobną była dziewczyna, która w tej chwili starca ramienien objęła i, usiłując ku drzwiom go zwrócić, mówiła:
— Chodźmy ztąd, dziaduniu, no! chodźmy! Dość my już tu pobyli i miłych słów nasłuchali się... Tutaj nasza kompania nie potrzebna... Na co nam leźć w oczy gardzicielom, co wcale inszej przyjaźni i sławy żądają! Znajomych nam, chwała Bogu, nie zabraknie...
Policzki jej i nawet czoło zachodziło sinym prawie rumieńcem; z oczu sypały się iskry. Dziadka, który w chwilach przytomności był jej posłuszny jak dziecko, ku drzwiom uprowadzała i jeszcze mówiła:
— Jedno wschodzi, drugie zachodzi! Nas już tu nie potrzebują. Tu już dobre przy lepszem staniało. To i chwała Bogu! Owszem! Aby tylko wszyscy na tym handlu dobrze wyszli, bo wiadoma rzecz, że kto wiele ściga, mało dogoni. Dobranoc państwu! Zdrowia i dobrego weselenia się życzymy!
I gniew nieposkromiony, i ambitna obraza, i łkania z całej siły tłumione — odzywały się w jej głosie. Dziadka do sieni wysunęła, flakowaty, i zabłocony ogon sukni, dla łatwiejszego przejścia przez próg, w garść zebrała i z głośnym stukiem drzwi za sobą i dziadkiem zamknęła.
Bo wyjściu tych dwojga ludzi pozostali przez parę minut nic nie mówili. Jan pierwszy śmiechem parsknął.
— Ot, języczna! — zawołał. — Ależ zła! Ja i nie spodziewał się nawet, żeby aż taka była! Może komu taka szparkość i języczność upodoba się, ale już mnie to — bynajmniej!
Anzelm nie zapytywał o nic i żadnej uwagi synowcowi nie uczynił. Widać było jednak, że zmarkotniał, nad czemś zastanawiał się i czegoś żałował. Ale Jan, po wybuchnięciu śmiechem trochę zmieszany, do ciemnej bokówki wyszedł, a wkrótce, raźnie już do świetlicy wracając, zawołał:
— Może panna Justyna chce zblizka popatrzeć jaka zaraz na Niemnie śliczna iluminacya będzie?
— Jacicę łapią? — zapytał Anzelm.
— A jakże! tylko co z ogniami wypływać zaczęli...
— Już mnie i do domu pora! — wstając, rzekła Justyna.
— Ja panią odprowadzę, bo na dworze zupełnie ciemno...
— Pójdę z państwem i ja, — powoli wymówił Anzelm; powoli z zydla wstał i Antolce, która z dzbankiem pełnym mleka do świetlicy weszła, powiedział, aby mu czapkę z bokówki przyniosła.
— Stryjka spacer po nocy sfatyguje, — zauważył Jan.
— Nie bój się. Choć i po nocy, kiedy zechcę, jeszcze prędzej od ciebie iść potrafię, — zażartował Anzelm.
W świetlicy zrobiło się trochę ruchu. Za Antolką wszedł Michał w kanarkowem ubraniu, uświetnionem jeszcze z powodu niedzieli szafirowym, w kształcie motyla zawiązanym, krawatem. Nie dokazywał jak wczoraj, ale, owszem, z powagą ukłonił się i, wszystkim: „Dobry wieczór państwu!“ powiedziawszy, z jedną ręką u zaostrzonego wąsika, a drugą na kłębie złożoną, w kącie izby stanął i ciekawie na Justynę popatrzył.
Antolka z dzbanka do flaszki ciepłe jeszcze mleko nalewała.
— Może Justynka świeżego mleka wypije? proszę, bardzo proszę! — zapraszała.
Anzelm, wielką baranią czapkę na głowę kładąc, powolnym szeptem do synowca mówił:
— Czy sfatyguję się, czy nie, a żeby panna z twojej przyczyny na języki padła, nie przystanę. Już nie dobrze, że na Mogiłę popłynąć nie mogłem, a nocne spacery we dwoje odbywać i jej za dobroć złością płacić nijak nie wypada...
Jan objął go nagle, okręcił się z nim w kółko i z głośnym śmiechem w oba policzki go pocałował.
— Każdy młody głupi! — otulając się kapotą i trochę na synowca rozgniewany, sarknął Anzelm.
Wieczór był ciemny, bo strzępiaste, wieloramienne, do rozwiewających się dymów podobne obłoki tu i owdzie zasłaniały niebo i gwiazdy.
— Jeżeli pani chce dobrze widzieć, to trzeba aż pod topolę zejść, — ozwał się Jan.
Justyna prędko zbiegła; Jan stryjowi zstępować z góry pomagał.
Z pod topoli widać było długi szlak Niemna, z jednej strony, naprzeciw Korczyńskiego dworu, za wysoki brzeg skręcający, z drugiej niknący w przestrzeni za dalekiemi piaskami. Justyna czwarty już raz dnia tego widziała Niemen w coraz-to innej postaci. Naprzód ciężkiemi chmurami był podszyty, a z powierzchnią wybuchającą promienistemi ognikami świateł i skrzydłami jaskółek muskaną; potem wzburzony, ponury, wzdęte fale i białe piany toczący, z wlokącemi się w deszczowej zawiei żółtemi płyty i chyżo mknącem stadem czarnych czółen; potem jeszcze, po burzy, najczystszym błękitem i złotem płynący, w złote dymy ubrany, z poważnym nad sobą chórem śnieżnych wron morskich i płochliwą gromadą atłasowych rybitew; teraz, pozornie nieruchomy, stał się on w dole wstęgą, na dwa podłużne pasma przeciętą: głęboko czarne pod długim cieniem boru, a z drugiej strony ciemno-stalowe.
W tym pasie roztopionej stali nie błyskały odbicia gwiazd, dymnemi strzępiastemi obłokami przysłaniane, ale natomiast ślizgały się po nim blade połyski i wypływać nań poczęły czerwone, jaskrawe, zdaleka kształt okrągły mające ognie. Z pod stóp wysokiej góry wysuwały się one na różnych punktach, aż zrzadka uszykowanym szeregiem rzekę usiały. Gdy płynąć zaczęły, rozpoznać było można, że były to płomienie, rozniecone na drobnych czółnach i przez siedzących przy nich ludzi wciąż podsycane. Sunęło się ich ze dwadzieścia. W głębokim dole, po nieruchomej z pozoru rzece płynęły bardzo powoli; powoli też ich odbicia kołysały się w ciemnej toni, a w blasku ich zaczerwienione profile ludzkich postaci i twarzy, z wypukłością rzeźby i zarazem widmową tajemniczością, odrzynały się od ciemnego tła nocy i przestrzeni.
Lecz najdziwniejszem i prawie fantastycznie wyglądającem zjawiskiem była jakaś mgła gęsta, która niepojętem mnóztwcm drobnych, jakby śniegowych, płatków osypywała czółna i siedzących w nich ludzi, często blask ogniów białą niby parą przyćmiewając. W powietrzu jej nie było, nie było też na przestrzeniach rozdzielających czółna; nie wiedzieć zkąd się brała. Jednak wkrótce widocznem się stało, że składały ją niezliczone roje śnieżnych, malutkich motyli, które na skrzydłach, jakby z krepy utkanych, wylatywały z wody. Może było ich tyle, ile ziarn piasku na dnie Niemna, w którego głębiach zrodzone, opuszczały swój żywioł rodzinny, aby z żądzą niepowściągnioną i nieścignioną chyżością w padać w blask i upał płomieni. Podstępni rybacy, z żywemi ruchami ramion, cicho, szybko, zgarniali do worów tę skrzydlatą zamieć, która ich głowy, odzież, czółna okrywała białością śniegu.
Cicho, bardzo powoli, bez najlżejszego odgłosu, który-by trwożliwe stworzenia wodne mógł spłoszyć i odstręczyć, nawet bez plusku wioseł, czerwone ognie i siedzące przy nich zaczerwienione profile ludzkie płynęły zdala od siebie, w ciemnej przestrzeni, po ciemnym szlaku rzeki, aż całą jego widzialną długość zajęły. Cicho było wszędzie: pod niebem, w powietrzu, na ziemi i na wodzie; tylko w górze, gdzieś nad drzewami, wysoko wzbite i w ciemności niewidzialne, brzęczały roje nadniemenskich muszek, to brzęczenie monotonne, nieustanne, metaliczne; zdawać się że wydawała je z siebie struna rozciągnięta i drżąca pomiędzy usianą płomienistemu punktami ciemną wstęgą rzeki a niebem, pod którem wisiały obłoki, do rozwiewających się dymów lub do podartej krepy podobne.
Troje ludzi u połowy góry pod topolą stojących w jednem z czółen poznało Witolda. Pierwszy spostrzegł go Jan.
— Ot i pan Witold z Kazinkiem, Walentego synem, płynie! — zawołał.
Nie z Julkiem tym razem, ale z innym jakimś rybakiem, Witold płynął istotnie, cały śnieżną mgłą jacicy osypany, w milczeniu i pilnie, tę samę robotę co i towarzysz jego spełniając. Delikatny profil jego wyraziście zarysowywał się na tle ognia, naprzeciw grubszej, lecz także młodej i kształtnej, twarzy towarzysza.
— Syn pana Korczyńskiego tutaj i siostrzenica jego z nami — zcicha rzekł Anzelm. — Nowina... no... wi... na!... Już i nie spodziewałem się nowin takich o...glą...dać! — cicho i mocno jąkając się, dodał.
Niewiele przed północą Justyna bocznemi drzwiami weszła do Korczyńskiego domu, i zaraz w garderobie, w której się znalazła, usłyszała bardzo wyraźnie z sypialni pani Emilii dochodzącą głośne czytanie Teresy. Przez dwoje drzwi nawpół otwartych widać nawet było część pokoju w błękitne sprzęty ubranego i oblanego błękitnem światłem, w którem rozlegał się, zbyt pieszczotliwy, ale przyjemnie brzmiący i biegle po francuzku czytający, głos kobiecy:
— „Znalazłszy się przed królem, zrobiłam dyg aż do ziemi głęboki, i długo nie śmiałam spojrzeć na uwielbione oblicze wielkiego Ludwika! Kiedy nakoniec wzrok podniosłam, zobaczyłam przed sobą wszystkie wielkości i chwały Francyi, otaczające monarchę, tak jak gwiazdy otaczają słońce. Był tam wielki Kondeusz, był książę de Luynes, byli książęta Montmorency, Saint-Simon, Broglie, hrabia de la Rochefoucauld, margrabia Créquy i inni, a wszyscy oczy mieli utkwione we mnie, i we wszystkich tych oczach wyraźnie wyczytałam podziw i uwielbienie, któremi ich piękność moja przejmowała. To potwierdzenie świadectwa, które tyle razy wydawało mi moje zwierciadło, ośmieliło mię do ogarnięcia spojrzeniem twarzy królewskiej. Jakiż był mój zachwyt, gdy i jej także uśmiech, uśmiech króla-słońca, powiedział mi, że na niebie jego dworu wkrótce zaświecę gwiazdą pierwszej wielkości! Doświadczałam uczuć boskich; myślałam, że wstępuję do raju wielkości, blasku, elegancyi i rozkoszy...“
— Moja Tereniu, — przerwał czytanie drugi głos kobiecy, słaby i łagodny, — czy możesz sobie wyobrazić podobnie piękną, podobnie promienną egzystencyą?
— Ach! takiego życia nawet wyobrazić sobie nie podobna! — westchnęła Teresa.
— Być gwiazdą pierwszej wielkości na dworze wielkiego króla... bawić się, jaśnieć...
— Być kochaną! — przerwała Teresa.
— O, tak! i przez kogo! przez takiego margrabiego de Créquy!... Jakaż musiała być miłość tych wykwintnych, pięknych, poetycznych ludzi!
— Ach! takiego szczęścia wyobrazić sobie nawet niepodobna! — W takich warunkach ja także byłabym zdrową, wesołą, zadowoloną; mogłabym tańczyć, nietylko chodzić, — pełną piersią oddychać, słowem, żyć! Prawda, Tereniu?
— O!
— Jakże nierówno pomiędzy ludźmi rozdzielone jest szczęście! — raz jeszcze westchnęła pani Emilia, i zapewne łza spłynąć musiała po jej chudym i białym jak lilia policzku, bo słyszeć się dały perswazye Teresy.
— Niech tylko najdroższa pani nie denerwuje się, nie płacze, bo znowu atak być może... Moja najmilsza pani, proszę zapanować nad sobą i nerwy oszczędzać... może już kula dusi?...
Tego więc wieczora pani Emilia i jego towarzyszka, zamiast po rozłogach kuli ziemskiej, podróżowały po przestrzeni czasu, zatapiając się w czytaniu pamiętników jednej ze sławnych w wieku XVII-ym wielkich dam francuzkiego dworu.
Justyna weszła do ciemnej sali jadalnej, w której głębi, przez drzwi szeroko otwarte, widać było gabinet pana domu, obficie oświecony dużą lampą na biurku stojącą. Przy biurku siedział Benedykt Korczyński i w rozwartej przed sobą księdze rachunkowej kreślił długie kolumny cyfr i notatek. W świetle lampy wysoka i gruba jego postać, z długiemi wąsami, ciemną twarzą i gęstemi, rozrzuconemi włosami, uwypuklała się ciężko i ponuro. Było coś smutnego i bardzo poważnego w tym człowieku, pracującym samotnie o północy, w głębi wielkiego starego domu. Wydawał się tak w pracy pogrążonym, że żadna myśl jej obca, żadna troska, niemająca związku z wychodzącemi mu z pod pióra notatkami i cyframi, dosięgnąć-by go nie mogły. Jednak, usłyszawszy w sąsiedniej ciemnej sali odgłos stąpania, żywym ruchem głowę z nad księgi rachunkowej podniósł:
— Witold? — głośno zawołał.
Justyna w progu oświetlonego gabinetu stanęła.
— A! to ty! — wymówił takim tonem, jakby tylko co był się ucieszył, a teraz uczucia zawodu doświadczył.
Powiódł ręką po drgających od zmęczenia powiekach.
— Nie wiesz czasem gdzie... Witold?
Powiedziała, że tylko-co widziała go przepływającego po Niemnie z rybakami, którzy jacicę łowią.
— A! — rzekł krótko, i znów się pochylił nad księgą rachunkową.
Justyna zbliżyła się ku niemu.
— Dobranoc, wuju, — rzekła zcicha i dłużej, serdeczniej niż zwykle, rękę jego ucałowała.
Po głowie jej kręciły się słowa: „Nie krzyknął, nie zapłakał, tylko przed oknem stanął i, w nocne ciemności patrząc, takim głosem, jaki u konających bywa, kilkakrotnie imienia boskiego wezwał“. Całując go w rękę, w twarz mu patrzyła. Boże! ileż zmarszczek, ileż zmarszczek tę twarz okrywało! Tworzyły one grube fałdy i cienkie promienie na czole, na policzkach, dokoła wypukłych oczu z piwną, posępną źrenicą. Która z tych zmarszczek była mogiłą obu jego braci? w których pogrzebane leżą ideały i zapały jego młodości? które wyrył czas, przez dwadzieścia kilka lat długo, ciężko, ołowianemi kroplami na głowę mu ściekający?
— Dobranoc, dobranoc! — z roztargnieniem odpowiedział, i szorstkiemi wąsami czoła jej dotknął. — O nic jej nie zapytał. Nigdy domowych nie zapytywał o nic, co się do nich samych ściągało. Wiecznie zajęty, zafrasowany, zamyślony, na wszystko, co z gospodarstwem i interesami związku nie miało, zdawał się być obojętnym, a zapewne takim też był istotnie. Jednak, gdy odeszła, znów podniósł głowę, odrzucił pióro i długi wąs gwałtownym ruchem w dół pociągnął. Coś w nim wrzało żalem, gniewem, niepokojem.
— Z rybakami po Niemnie pływa... błazen! — gniewnie i prawie głośno sarknął. — Nigdy go w domu niema... nigdy przy mnie... nigdy tak jak dawniej... zły chłopak... bez serca... egoista!
Koniec wąsa do ust włożył, szklanym wzrokiem zapatrzył się w przestrzeń i ze zdumieniem, cicho, kilka razy wymówił:
— Co mu się stało? co mu... co mu?... co mu się stało?
Wszedłszy na schody, do górnej części domu prowadzące, Justyna uchyliła pocichu drzwi pokoju swego ojca. Rozlegające się w ciemności przeciągłe głośne chrapanie oznajmiało o głębokiem i spokojnem uśpieniu Orzelskiego. Otworzyła naprzeciw znajdujące się drzwi i znalazła się w pokoju swoim i Marty, oświetlonym lampką palącą się na stole.
— Aha! jesteś! przecież wróciłaś! O północy panienka ze spacerów wraca! Winszuję, ale nie zazdroszczę! Mnie lepiej w łóżku leżeć. Starość i młodość! Wieczna historya!
Słowami temi powitał ją gruby i trochę ochrypły głos, z kąta dość obszernego pokoju wychodzący. W kącie pokoju stało łóżko, na którem, watową kołdrą owinięta i w całej długości swej wyciągnięta, z twarzą ku sufitowi zwróconą, leżała Marta. W półcieniu sztywne jej ciało podobne było do spowitej mumii; żółta twarz majaczyła śród bieli poduszek i oczy jak czarne paciorki błyszczały.
Justyna w milczeniu zbliżyła się do komody, nad którą wysiało przybite do ściany lusterko, i powoli suknię zdejmować i włosy splatać zaczęła.
Marta mówiła ciągle:
— Zkądże to bogi prowadzą? A miotły żadnej z sobą nie przyniosłaś? Widziałam ja dziś, widziałam, jak stroiłaś się w muślinową sukienkę i z pół godziny włoski sobie przed lusterkiem układałaś. Byłam pewna, że spodziewasz się wizyty bogatego konkurenta. Ot, biały kruk znalazł się — słowo honoru! Biedną dziewczynę, nie tak to wysoko edukowaną i nie tak to nadzwyczajnie piękną, wprost z rezydencyi u krewnych, za żonę chce wziąć i wielką panią zrobić! „No, no! — myślę sobie — nic dziwnego, że sama nie wiesz jak do niego przyozdobić się i ustroić!“ Aż tu wzięła, poszła i na pół dnia zginęła. Gdzie ty ginęłaś? Czy znów tam?... I poco to? Wieczne głupstwo! A żeby Różyc przyjechał, ha? Dwóm bogom nie można służyć... albo książę... no, nie książę, ale w porównaniu z tobą więcej niż książę, królewicz, — albo chłop. Po chłopskie miotły chodząc, królewicza stracić możesz, i lament będzie! i zrobisz się do cholery podobna, jak ja, albo do synogarlicy, wiecznie szyję po cukier wyciągającej, jak Teresa! Wieczny śmiech — słowo honoru! Cha, cha, cha!
Zaśmiała się, zakaszlała, i zaraz znowu mówić zaczęła. Oprócz zwyczajnej żywności i popędliwości czuć było w jej słowach niezwykły niepokój. Nogami pod kołdrą czasem poruszała, i oczy jej w półcieniu coraz żywiej połyskiwały.
— Cóż tam słychać?... ha, co ty tam robisz? o czem rozmawiasz? Alboż ty umiesz z nimi rozmawiać? Oni tam nic o francuzkich romansach, ani o sonatach i uwerturach nie słyszeli, a przytem wyrazów takich śmiesznych używają: smętek, przeddziady, złotny, siestra... pamiętam... pamiętam! Niegdyś tak byłam do ich mówienia przywykła, że i sama, bywało, omylę się czasem i powiem: przeddziad, albo złotny, a potem aż palę się od wstydu. No, aż cię korci, tak chcesz dowiedzieć się: czy królewicz dziś przyjeżdżał? Bądź spokojna: nie przyjeżdżał. Kirłowa tylko, zaraz po twojem wyjściu, przyjechała. Emilka przysłała po mnie, abym ją przyjęła, bo sama spodziewała się migreny i już nawet poziewać zaczynała... W gruncie rzeczy, nietyle z powodu migreny Kirłowej przyjąć nie chciała, ile dlatego, że leniła się rozmawiać. A Teresa znów mówiła, że jakąś bardzo ciekawą książkę dziś czytają. Wieczne głupstwo! Dość, że z Kirłową godzin ze dwie przesiedziałam, choć mnie aż z kanapy podnosiło, bo bułki dziś piekłam. Od pierwszego momentu o ciebie pytać się zaczęła: gdzie ty? co robisz? jak teraz wyglądasz? czy poweselałaś? Potem delikatnie naprowadziła rozmowę na Zygmusia i pocichu mnie zapytała: czy ty już w nim aby troszkę zakochaną nie jesteś? Aż nareszcie i o kuzynku gadać zaczęła: jakie mu jeszcze majątki i bogactwa zostały, jaki on dobry, jaki nieszczęśliwy! Zapytałam się: dlaczego taki nieszczęśliwy? — „Ot, mówi, żałuje, że młodość, zdrowie i tyle majątku zmarnował, a przytem...“ I cościś mnie takiego powiedziała, że nie zrozumiałam... „Największe jego nieszczęście“ — zaczęła i, zaczerwieniwszy się, jak to ona czerwieni się zawsze, w język się ukąsiła. Mnie ciekawość wzięła; dopytywać się zaczęłam: jakie to nieszczęście? Ze spuszczonemi oczyma, jak truśka, mruknęła: „Morfina!“ I niczego już więcej dopytać się u niej nie mogłam. O tem już tylko mówiła, że pragnęłaby bardzo, aby się ożenił i w Wołłowszczyźnie stale osiadł, bo to jedno jeszcze mogłoby go ze wszystkich jego nieszczęść wyleczyć. Trzeba tylko, ażeby ożenił się z kobietą dobrą, rozsądną, poważną i taką,, która mu się bardzo podoba. Ta kobieta byłaby z nim szczęśliwą, bo dobry jest, rozumny, szlachetny, i tyle tylko jego winy, że, będąc bogatym, za wiele sobie pozwalał. On sam to już zrozumiał i żenić się postanowił... Słyszysz, Justynko? Już postanowił, a ona zdaje się, dlatego tylko dziś tu przyjechała, aby wyrozumieć, co ty o tem myślisz i jak postanowisz?... Na swachę wykierowała się; ale nic w tem dziwnego niema: chce kuzynka od baletnic, bankructwa i jakiejś tam morfiny wyratować, a on podobno dobry dla niej i trochę jej nawet świadczy... Widzisz, co ja tobie naopowiadałam! Może zła koleżanka ze mnie? Teraz możesz spokojnie położyć się i o panowaniu marzyć. Nie rozumiem tylko, słowo honoru, dlaczego dziś w domu nie siedziałaś i na królewicza nie czekałaś? Papcio cały dzień sam grał, a nad wieczór zachciało mu się z akompaniamentem pograć... Jakiegoś nowego nokturna, czy dyabła, nauczył się i ciebie nauczyć chciał... Po całym domu córeczki szukał: a córeczka jak w wodę wpadła. Gdzie ty przepadałaś? Pewno sama jedna, jak mara, nie włóczysz się po polach i lasach! Nim królewicza do reszty złapiesz, pasterza sobie jakiegoś wynalazłaś. No, przemów-że choć słowo! Czy oniemiałaś? Ja do niej gadam i gadam, wszystkie nowiny, które ją interesować mogą, opowiedziałam, od gadania aż ochrypłam: a ona nic powiedzieć mi nie chce... skryta, harda... niedobra dziewczyna... słowo honoru, niedobra! Uf!
Łatwo odgadnąć był© można, że pragnęła, aby ta, do której przemawiała tak długo, odpłaciła jej wzajemnem opowiedzeniem czegoś, co ją zajmowało, zaciekawiało gorąco, namiętnie. Namiętnym blaskiem gorzały teraz w półcieniu jej czarne oczy; ręce zpod kołdry wydobyła i czyniła niemi niespokojne, prawie gwałtowne ruchy. W głosie, jakim ostatnie wyrazy wymówiła, brzmiał żal do towarzyszki.
— Skryta, harda, niedobra! — powtórzyła.
Zakaszlała, umilkła i, z oczami w sufit wlepionemi, nieruchomo znowu leżała.
Justyna, z warkoczem już splecionym i z tyłu głowy zwiniętym, w białym luźnym kaftanie, bosa, do łóżka już podeszła i przy niem uklękła. Rękę jej dużą, kościstą w swoje ręce biorąc, blizko ku niej schylona, cicho zapytała:
— Ciotko, dlaczego ty żoną jego zostać nie chciałaś?
— A co? — wzdrygnęła się stara panna i całem, ciężkiem, ciałem ku pytającej się zwróciła.
— Co? dlaczego ja... jego żoną?... — głośnym i trochę świszczącym szeptem mówić zaczęła, — jego?... czyją? czy ty go naprawdę widujesz... znasz?... Czy to on sam tobie mówił... o mnie mówił... wspominał... naprawdę wspominał?
— Wspominał, mówił ile przecierpiał, i teraz jeszcze nie stał się zupełnie takim, jak wszyscy...
— Przecierpiał! a jaż nie przecierpiałam? Niezupełnie tak jak wszyscy... a jaż taka? Wieczny smutek... wiecz-ny smu-tek...
Długie westchnienie szeroką pierś jej podniosło; ozwała się w niem chrypka, do jękliwego szmeru podobna.
— Dlaczegóż? dlaczegóż więc? dlaczego? — rękę jej coraz mocniej w dłoniach cisnąc, z gorączkowym prawie pośpiechem, zapytywała Justyna.
Rozgorzałe oczy Marty tkwiły w jej twarzy, jakby przeszyć ją chciały i dostać się aż do mózgu, aż do najskrytszych myśli.
— Nie powiedział przyczyn? Wszystko powiedział, a przyczyn nie powiedział? Co?
— Nie powiedział.
Długo milczała; potem, spokojniej nieco niż wprzódy, od klęczącej przy niej dziewczyny wzrok odwracając, mówić zaczęła:
— A ty chcesz wiedzieć? chcesz? przez ciekawość? Zawsze to rzecz ciekawa: dlaczego panna kawalerowi, choćby takiemu, harbuza dała? Pewno myślisz, że o czemś ciekawem posłyszysz? Jakaś osobliwa historya... przymus... przeszkody... awantury... tragedye! Otóż mylisz się. Niczego osobliwego, romansowego, jak na teatrze odegranego, nie było. Była to sobie rzecz ordynarna, prozaiczna, taka, co wszędzie rośnie, i tam nawet, gdzie jej nie posieją. Było to wieczne głupstwo... moje własne głupstwo... widzisz jak prozaicznie...
Zaśmiała się.
— Przyczyny... — powtórzyła, — przyczyny... przyczyny!... Dwie były: raz, że królewna okrutnie bała się ludzkiego śmiechu; powtóre, że bardzo też zlękła się ciężkiej pracy. Ot, i wszystko. Zabraniać... nie zabraniali, bo nikt też i prawa do tego nie miał: sierotą byłam i dwadzieścia kilka lat miałam. Ale wyśmiewali, żartowali, kpili! Dopóki na świecie gotowało się jak w garnku i ludzie z pozapalanemi na karkach głowami chodzili, dopóty o równości mowa była; obejmowali się, ściskali, bratali, pan chłopa w karecie swojej woził i pięknie prosił: „Kochaj ty mnie choć troszkę i nazywaj po imieniu, Wasylku, czy tam Jurasiu, albo Anzelmku!“ Ale kiedy pożar zgasł, na zgliszczach znowu pokazały się góry i doliny, jak dawniej, jak dawniej... góry i doliny! A ty, Wasylku, albo Anzelmku, nie waż się z doliny na góry wchodzić! A ty, królewno, jeżeli z góry na dolinę zstąpisz, to my cię ani bić, ani prześladować nie będziemy, bo za rozumni jesteśmy na to i za delikatni, ale wyśmiejemy cię, tak wyśmiejemy, że aż kolki nas w bokach zeprą!“ Ot, jak było. Nie przeszkadzali, nie prześladowali, tylko wyśmiewali: „Ot, ślicznego konkurenta Marteczka sobie zdobyła!“ Darzeccy wyśmiewali; ten błazen Kirło kpił; nawet pani Andrzejowa uśmiechała się na samo wspomnienie, że ja-bym mogła wyjść za takiego człowieka, co własnemi rękoma orze. Ten błazen Kirło aż się zanosił od śmiechu: „Co tam orze! orać to jeszcze pięknie, poetycznie; ale on sam gnój na pole wywozi i pewno od tego bardzo śmierdzi!“ I każdy, kto tylko o tym konkurencie posłyszał, aż kładł się od śmiechu. A ja, wiesz? jak w ogniu, paliłam się we wstydzie. Bywało tak, że nocami płaczę z tęsknoty po nim i z wyobrażenia, jaka-bym z nim szczęśliwa była; jak bóbr płaczę, a w dzień, przed krewnymi i znajomymi, słowo honoru! zapieram się jego jak Piotr Chrystusa, i... wiesz? wieczna podłość! sama, sama z takiego konkurenta śmieję się, więcej jeszcze niż oni... Czasem łzy gradem spadają mi po twarzy, a oni myślą, że to od śmiechu... Jeden Benedykt nie wyśmiewał, bo mu i nie do śmiechu wtedy było, i może nie tak prędko jak inni zapomniał o tem, że brat tego, którego tak wyśmiewali, do jednej mogiły położył się z jego bratem. Ale on znów z innej beczki zaczynał. Perswadował: „Praca ciężka. Będziesz musiała sama pleć, żąć, krowy doić, gotować, prać...“ całą litanią wypowiadał tego wszystkiego, co ja robić będę musiała. „Nie wytrzymasz, zdrowie stracisz, zgrubiejesz, schłopiejesz!“ To mnie najwięcej odstręczyło, jeszcze więcej niż drwiny i wyśmiewania. W samej rzeczy, jakimże to sposobem, ja miałabym pleć, żąć, krowy doić, prać?... Zamęczę się, pewno zamęczę się, nie wytrzymam, przytem i schłopieję! Zkąd to moje królestwo pochodziło? Dyabli chyba o tem wiedzą, bo nic nie miałam, w dziurawych trzewikach czasem chodziłam; edukacyą jakąś tam dano, ale bardzo, bardzo nieosobliwą, a pracowałam w Korczynie od najmłodszych lat zawsze, i nie żart, bo całym domem, folwarkiem, ogrodem zarządzałam, szyjąc przytem ubranie dla siebie i dla innych, dla siebie to tylko, które w prezentach od krewnych dostawałam. Ale z obywatelskiej familii pochodziłam, krewni moi majątki mieli... Więc tedy i królewna... Naprawdę, takiej pracy, jaką-bym tam miała, przelękłam się... Co tam! zapomnę, odtęsknię się, odżałuję! A Darzecka trzepała: „Zdarzy ci się pewno ktoś inny, stosowniejszy, ja cię sama wyswatam’“ — Nie zdarzył się, nie wyswatała, bo prędko zaczęła własne córki swatać, a czy ja odżałowałam i zapomniałam, o tem już tylko mnie i Panu Bogu wiadomo. Dość, że za chłopa nie wyszłam, nie żęłam, nie pełłam i krów nie doiłam... bo co się tycze gotowania i prania, to zdarzało się, zdarzało... Korczyn z wielkiego królestwa zrobił się małem, i wypadało w nim nieraz ręce przy robocie namozolić... Ale nie żęłam i nie pełłam... a to wiele znaczy... dla tego wyrzec się wiele warto... to już i za wszystko wynagradza: i za kochanie, i za dach własny, i za te dzieciaki, które-by może pieszczotami życie słodziły, i za to, że człowiek, nim postarzał, do cholery podobnym się zrobił, — za wszystko wynagradza... Za wszystko nagrodę w sobie znajduję w tem, że nie żęłam, nie pełłam i nie schłopiałam... To też kontenta jestem, bardzo kontenta, i całe życie w wielkiem ukontentowaniu przebyłam... A przytem sława i honor mnie należy za to, że ot, wyratowałam się od wstydu i od poniżenia... sława i honor mnie należy... wieczny honor... wieczny honor!
— Ciotko! ciotko! biedna, biedna ciotko! — rękę rozgorączkowanej i coraz spieszniej oddychającej kobiety w dłoniach swych tuląc, szeptała Justyna.
Ale ona, zwracając ku niej żółtą twarz, na której policzki wybiły się dwie ogniste plamy rumieńców, prędkim, świszczącym szeptem pytać zaczęła:
— Coż tam z nim? jak on wygląda? czy zupełnie wyzdrowiał? Podobno z synowcem w zgodzie żyje?
Długo obie, z twarzami ku sobie przybliżonemi, szeptem z sobą rozmawiały.
— Dom nowy zbudował? Jakże tam we środku? Świetlica duża? czysto? porządnie?
A gdy Justyna na wszystkie już pytania odpowiedziała, Marta zapytywała znowu:
— Wspomina? jak wspomina?
Czasem zamyślały się obie i chwilę milczały. Potem słychać było znowu szept pytający:
— Wspomina? czy często wspomina?
Przyjaźnie, łagodnie, zcicha, klęcząca przy łóżku, kwitnąca młodością i siłą kobieta opowiadała drugiej, — tej poranionej, zestarzałej, gorzkiej i gniewliwej, — jak i kiedy o niej mówił, opowiadał, wspominał.
Po wklęsłych, zwiędłych ustach Marty, przewijać się zaczął uśmiech, uspakajały się wzburzone jej rysy, powieki opadały na ukojone, przygasłe źrenice.
— Wspomina! — szepnęła raz jeszcze i uciszyła się zupełnie.
Nie usnęła, ale cicho i nieruchomie leżała; tylko w jej piersi, wzruszeniem i długiem mówieniem wzmożona, grała, jęczała, szemrała chrypka.
Justyna wstała, chwilę jeszcze na nieruchomie leżącą kobietę popatrzyła, aż pochyliła się i długo, cicho pocałowała ją w usta. Potem odeszła, lampę zagasiła i, u zamkniętego okna usiadłszy, patrzyła na błękitnawe świtanie, wśród którego drzewa, niby zaczarowane straże, stały w nieruchomości kamiennej, białe obłoki krepowym welonem zasłaniały niebo, a na Niemnie blado-srebrnym gdzieniegdzie pluskały ryby, w wielkie koła rozbijając zwierciadlaną powierzchnię wody, lub wyrzucając nad nią krótkotrwałe, nizkie fontanny.
Wkrótce, z nad boru, we wschodniej stronie nieba, wychylił się różowy rąbek jutrzenki, po gałęziach drzew przebiegły szeleszczące dreszcze, ciszę zmąciło przeciągłe, donośne pianie koguta, które rozległo się blizko domu, potem powtórzyło się dalej i znowu dalej, coraz dalej, a zarazem słabiej. Jak czujni wartownicy, na rozległej przestrzeni rozstawieni i kolejno sobie hasło podający, tak ptaki te, wśród powszechnego uśpienia powtarzały jeden za drugim, wschód dnia zwiastujące, tryumfalne krzyki.
Justyna, w coraz rozszerzającą się i gorętszą wstęgę jutrzenki wpatrzona, uchem chwytała kogucie pianie, które teraz słabym odgłosem dochodziło z okolicy, z najbliższych zrazu jej domów, potem z dalszych, nakoniec, zaledwie dosłyszalne, z bardzo daleka, może aż z nad parowu Jana i Cecylii. Zaniknęła oczy i głowę złożyła na wspartem o okno ramieniu.
Marzyła, czy śniła? Widziała przed sobą wyraźnie, żywo, prawie jaskrawo, zagrodę blaskiem jutrzenki zaróżowioną, operloną poranną rosą, i stąpającego po nizkiej trawie dziedzińca młodego pięknego chłopca. Do stajni poszedł, wrota jej otworzył, wóz drabiniasty wyciągać z niej zaczął. Młodziutka, bosa, dziewczynka, z wiadrami na ramionach, pod szeregiem starych lip przebiegała, ku rzece dążąc; stary człowiek w grubej kapocie, z promienistym snopem zmarszczek na wysokiem czole, otwierał okno z przeciwka i blade źrenice ku porannemu niebu podnosił. Lecz któż to jeszcze wyszedł na ganek domu i stoi pod jego gzemsem, w grube floresy wyrzeźbionym? To ona sama... ona... w krótkiej, kraciastej spódnicy, z kosą spuszczoną na luźny kaftan, z twarzą szczęśliwą, jak szczęście tego pięknego chłopca, który ku niej oczy zwrócił, z sierpem w ręku...
Marzyła czy śniła? Wydało jej się znowu, że zmrok panował na świecie, przezroczysty, ale bez dnia i słońca, a ona górą płynęła i szeroki widnokrąg obejmowała wzrokiem, tak szeroki, że widziała wyraźnie dwór korczyński, i okolicę, i w gęstej zieleni ukryty grobowiec legendowej pary, a u drugiego końca widnokręgu, smutną pustynię piasków, za nią zaś, w zamkniętem kole wzgórzystości leśnych, samotną, wielką mogiłę. Wszystko to pogrążone było w przezroczystym zmroku; a ona, płynąc górą, trzymała w ręku lampę... lampę tę samą, która wczorajszego wieczora na olchowej komodzie Anzelma płonęła. Widać ztamtąd ją wzięła i teraz podnosiła wysoko, a promienie jej, skąpe wprawdzie, słabe, padały jednak na dachy domowstw, złote nici rzucały na spajającą zagrody sieć płotów i ścieżek, dostawały się z jednej strony aż na prastary grobowiec, z drugiej na opuszczoną mogiłę, wszystkie te punkta oświetlając i niby je wiążąc, łącząc, jak ogniwa jednego łańcucha.
Marzyła czy śniła? Na włosach, na twarzy, na ustach uczuła ciepłe, długie pocałunki. Były to promienie słońca, które, wytryskując zza różowego pasa jutrzenki, rozdarły białą krepę obłoków i końce strzał swoich spuściły na drzewa, na trawę, na wodę, na rozszczebiotane nagle ptaki — i na nią. Lecz sen czy marzenie niosły jej te pocałunki, były one, nie od gwiazdy dnia, ale od kogoś innego, innego... bo twarz jej spłonęła rumieńcem i uśmiech upojenia roztworzył ponsowe usta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.