Nad Niemnem (wyd. 1899)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Czółno, wysłane gałęźmi srebrnej topoli, Jan silnie od brzegu odepchnął, a potem sam w nie wskoczył. Z wiosłem w ręku, z czołem nawpół tylko daszkiem czapki osłonionem, w krótkiej, kolan niesięgającej, siermiędze, zielonemi taśmami przyozdobionej, z uśmiechem towarzyszki swojej zapytał:
— Czy wygodnie?
— Wybornie — odpowiedziała.
Zielone i wonne posłanie z liści było istotnie wygodnem; przykrywała je do połowy jej biała suknia. Kilka lat już minęło, odkąd ani razu nie pomyślała o przybraniu się w ten strój prosty i tani, ale świeży i zalotnie odkrywający szyję i ramiona. Oddawna też nie układała swych czarnych włosów w sposób tak dobrze uwydatniający piękne linie nizkiego jej czoła i nie zwijała ich z tyłu głowy w węzeł tak ciężki i malowniczo opuszczający się na kark, zlekka przez ogorzeliznę pozłocony. W kilka godzin po południu zstąpiła była w wysokiej góry ku rzece i na chwilę stanęła w tem miejscu, gdzie, w równej prawie linii z zagrodą Anzelma, pośrodku góry, na jej małej wypukłości, wyrastała gruba, rozłożysta topola. Pod topolą stanęła, pochyliła się i w dół spojrzała. W dole, na wązkiem, piaszczystem wybrzeżu, tuż przy czółnie wysłanem zielenią, Jan, spostrzegłszy ją, wysoko wzniósł czapkę nad jasno-złotemi włosami.
— Dzień dobry! — zawołał donośnie.
Woda pod dotknięciem wiosła zaszumiała, czółno zakołysało się i z przybrzeżnej mielizny na toń spłynęło.
— A stryj? — zapytała Justyna.
— Chory. Wczoraj po pożegnaniu się z państwem do swojej izby poszedł i drzwi na kruczek zaszczepił. Przez okno tylko widać, że na tapczanie leży, oczy sobie ręką zasłoniwszy, senliwy taki, czy w myślach utopiony? Bóg to wie!
Płynęli powoli w górę rzeki. Nad rzeką wznosiła się z jednej strony naga, żółta ściana, z nieruchomym borem u szczytu; z drugiej — wysoka, zielona góra, u której wierzchu białe i szare domowstwa okolicy, z gankami, świecącemi oknami i dymiącemi kominami, jak paciorki jedno po drugiem wychylały się zza zieleni potężnych drzew i przezroczystych gajów. Od każdego z domowstw biegły ku rzece wydeptane ścieżki i, łamiąc się w różne kierunki, rysunkiem białych linii okrywały zielony, w garby i płaszczyzny pogięty, stok góry. Upalne słońce osypywało nieścigniony szlak wody ulewą iskier, a tu i owdzie łamiące się w falach jego promienie tworzyły ogniska olśniewających świateł. Chwilami te ogniska, wyrzucające z siebie nizkie snopy promieni, bladły lub całkiem gasły, a w błękitach wody, pod delikatnym rysunkiem drobnych fal, sunęły ciemne odbicia przepływających pod niebem chmur. Nie były to chmury natychmiastową burzą grożące, ale raczej białe obłoki, mętną szarością wydęte, wydłużające się, z brzegami przelewającemi się w coraz-to nowe linie i kształty. W cichem i parnem powietrzu, powoli i nizko sunąc, cochwila przysłaniały one, to odkrywały, rozżarzoną tarczę słońca, sprawiając tem w powietrzu zmienną grę promiennych jasności i nagłych przyciemnień. Tam, gdzie rzeka daleko przed pomykającem czółnem za bór skręcała, chmury zgromadzały się, łączyły i skłon nieba zasłaniały ścianą wełnistych, ciemnych, srebrem obrębionych kłębów.
— Może dziś deszcz, albo i burza będzie, — zauważył Jan, który na wązkiej ławeczce, w sam prawie dziób czółna wprawionej, siedział i, z pochyloną ku wodzie głową powoli wiosłem fale jej rozgarniał.
Na wysokiej, zielonej górze zniknęły ostatnie domy okolicy, a tuż za niemi góra rozszczepiała się na rozpadlinę głęboką i długą, otwierającą się od strony rzeki olbrzymim trójkątem ścian w tył odgiętych i ku szczytom rozwierających się coraz szerzej. Jan ruchem głowy wskazał Justynie parów Jana i Cecylii i napełniające go, nieprzebyte, różnemi odcieniami zieloności mieniące się, jaskrawemi barwami kwiatów i jagód nakrapiane, gęstwie roślinne.
Justyna podniosła się trochę na siedzeniu. W tym chaosie linii i barw pragnęła odkryć stary grobowiec.
— Schowany on jest przed światem, i z nijakiej strony zobaczyć go nie można, — rzekł Jan. — Chyba jesienią, kiedy drzewa i krzaki wszystkie liście swe utracą, zamajaczy on przed oczyma tego, kto tędy płynie. Czy pani nie uprzykrzyło się płynąć?
Opowiedział, że do Mogiły z Korczyna i Bohatyrowicz dwie drogi prowadzą. Można przeprawić się na przeciwną stronę rzeki naprzeciw dworu lub okolicy i potem dobrą godzinę iść lasem; albo płynąć trzeba dłużej, z pół godziny, i wylądować na piaskach, od których do tego miejsca i wiorsty nie będzie. Powiózł ją tą drugą drogą, bo chciał jej pokazać piaski.
— Później powiem — dodał, — dla jakiej przyczyny zechciało mi się, aby pani na tych piaskach była. Dla mojej pamięci to takie Nie dokończył, bo z uwagą, mrużącemi się nieco przed blaskiem oczyma, przypatrywać się zaczął pszczole, która, z głuchem brzęczeniem, nizko nad wodą leciała. Z przeciwnego brzegu rzeki wracające pszczoły od czasu do czasu nad głowami płynących przelatywały; ale ta opuszczała się coraz niżej, okrywającą ją żółtą lepkością, jak kroplami roztopionego bursztynu, na słońcu błyszcząc. Jan chwiejnego jej i coraz niższego lotu z oczu nie spuszczał, i zręcznym ruchem, w chwili, gdy skrzydłami muskać wodę już zaczynała, podsunął ku niej wiosło, na którem z głuchem stuknięciem osiadła. Potem ostrożnie, troskliwie omdlałego owada z wiosła na brzeg czółna zsunął.
— Szkoda pracowitego zwierzątka — aby utonęło marnie, — zauważył. — Może ty moja? — uśmiechnął się do pszczoły, nieruchomo na brzegu czółna siedzącej.
Za wielkim trójkątem, otwierającym parów Jana i Cecylii, zielona góra przemieniła się w stromą, gładką i nagą wyniosłość, od pokładów marglu zaczerwienioną i u samego szczytu wystającą szerokim gzemsem twardej, gorąco-żółtej gliny. Pod tym gzemsem ciemniały otwory, z niezmierną regularnością zaokrąglone i w równych od siebie odległościach ciągnące się długim szeregiem.
— Co to? — zapytała Justyna.
Ale nim towarzysz jej miał czas odpowiedzieć, w jednem z tych ziemnych wydrążeń zaczerniało coś, bielą błysnęło, i ptak, wysmukły, ze śnieżną piersią i długiemi skrzydły, szafirową czarnością połyskującemi, błyskawicznie szybko na dół spłynąwszy, krętym lotem prawie nad ich głowami przeleciał.
— Jaskółka! — zawołała Justyna.
— To są jaskółcze gniazda, — patrząc na okrągłe otwory, potwierdził Jan. — Taką ten ptak ma przemyślność, że w tej twardej i gołej skale mieszkania sobie wykuwa. Niegdyś nadmiar ciekawy byłem tych pałaców i, czy pani da wiarę? przekonałem się, że one tam sobie, te ptaki, prawdziwe pokoje i korytarze budują... Ot, i druga leci, i trzecia, i czwarta!...
Z pokojów i korytarzy, w nagiej i gładkiej ścianie wykutych, ptaki wylatywały coraz liczniej, czarnemi skrzydły i śnieżnemi piersiami na jej czerwonawem i żółtem tle migocąc i szybko spuszczając się nad wodę. Szelestem ich skrzydeł spłoszona pszczoła, z odzyskaną w spoczynku siłą, zerwała się z brzegu czółna i, głośno, tryumfująco brzęcząc, w kierunku parowu i okolicy uleciała.
Jan ścigał ją wzrokiem.
— Ot, i uratowane pracowite, dobre zwierzątko! — z pogodnym, zadowolonym uśmiechem na ustach i w oczach, zwolna wymówił.
— Zawsze to o jednę śmierć mniej, a o jednę kroplę słodyczy więcej na świecie, — dodała Justyna, a zdawać się mogło, że pogodne zadowolenie z uśmiechu Jana na jej twarz spłynęło.
— Prawdę pani mówi, — odparł, zatapiając wiosło w wodzie; — umierania i goryczy zawsze pełno na świecie, a słodycz na nim bardzo jest droga...
— Zkąd pan wie o tem? — żywo zapytała.
Popatrzył na nią długo, dziwnie, z trochę ironicznym uśmiechem w oczach.
— Państwo myślą — zaczął, — że człowiek w prostym stanie będący uczucia swego i swoich myśli nie ma... ale może w tem jest pomyłka...
Chciał coś jeszcze mówić, ale powstrzymał się; krewkim tylko ruchem czapkę na czole poprawił i żywiej wiosłować zaczął.
— Wiem i wierzę, — z powagą rzekła Justyna.
Uśmiechnął się znowu i ręką skinął.
— Co pani wie? — trochę porywczo rzucił.
— To prawda, — odpowiedziała, i cała rumieńcem spłonęła.
Jemu we wpatrzonym w nią wzroku zagrał żal.
— Niema czego wstydzić się, ani smęcić, — łagodnie już przemówił; — tak już pani urodziła się, i uczyła się też czego innego...
W tej chwili usłyszeli żałosne skomlenie psa, oraz, przewlekłym, gapiowatym głosem wymówione:
— Dobry wieczór państwu!
O kilkadziesiąt kroków od brzegu, w malutkiem czółnie, przymocowanem do tyki w dnie rzeki utkwionej, siedział, z wędą na wodę puszczoną, Julek Bohatyrowicz, a na małym, zielonym przylądku, w wyciągniętej postawie i z oczyma w pana wpatrzonemi, czarny Sargas coraz głośniej i przeciągłej skomlił. Ten pleczysty człowiek, z wielką czerwoną twarzą i wydobywającą się z pod czapki gęstwiną ognistych włosów, w malutkiej łupince nieruchomo nad wodą siedzący, miał w sobie coś prawie fantastycznego. Wziąć-by go można było za bajecznego mieszkańca wód, który na chwilę tylko i w połowie przybrał postać ludzką, drugą połową ciała tkwiąc w swym rodzinnym żywiole.
Ale zupełnie ludzkim był uśmiech, którym człowiek ten witał nadpływających. Widać było zresztą, że takim samym uśmiechem, szerokim, dziecinnym, rząd śnieżnych zębów ukazującym, witał on wszystko, cokolwiek na niebie i ziemi spotykał, — wzrokiem podłużnych, pełnych, szafirowych oczu, tak samo jak usta śmiejących się dziecinnie, niewinnie i przyjacielsko.
— A dokąd? — na płynącą parę patrząc, lecz najlżejszego poruszenia nie czyniąc, zapytał.
— Na Mogiłę, — odpowiedział Jan.
— Che, che, che! proszę tylko nie bawić się długo!
— A dla jakiej przyczyny?
— A dla tej, że przed zachodem słońca ulewa spadnie... che? che, che!
Czółno Jana otarło się prawie o drugie, na którem siedział śmiejący się wciąż wodny atleta.
— Czemu Sargasa do czółna nie wziąłeś?
— Przeszkadza.
— Głupie zwierzę! Mógłby przypłynąć do pana, kiedy tak już tęskni...
— Nie pozwoliłem!
Prędkim ruchem targnął wędę, i mała ryba, trzepocząc się u jej końca, srebrną iskrą błysnęła w powietrzu.
Jan i Justyna płynęli dalej. Jan mówił o Julku. Dziwny to był chłopak. Od dzieciństwa durniem go nazywali, ojciec nawet często go bił za nierozgarniętość, i w familii był on zawsze ostatnim, Więc też przyrósł do Niemna; zdaje się, jakby duszę swoję w tej rzece zostawiał, tak pilno mu wracać do niej, ilekroć opuścić ją musi. Rzadko też ją opuszcza. Na wodzie jada, na wodzie, albo przy brzegu, często i nocuje. Do roboty gospodarskiej nadmiar leniwy i niezdatny, ryb mnóztwo łowi, w blizkiem miasteczku je sprzedaje i pieniądze regularnie ojcu odnosi. Niemen i jeszcze ten pies Sargas — to całe jego kochanie. Kiedy trzy lata temu do wojska iść miał, to po całych dniach lamentował, jak on bez Niemna wyżyje, i traf! skurczyły mu się dwa palce u prawej ręki; ni z tego, ni z owego skurczyły się: okaleczał! Wszyscy dobrze wiedzą, co o tem okaleczeniu myśleć. Na to mu rozumu wystarczyło. Głupi niby, a chytry. Teraz za niego drugi z rzędu syn Fabiana do wojska pójdzie, i dla tej przyczyny u nich tam niezgoda w familii panuje.
— Ale ot! — przerwał sobie opowiadanie Jan, — już i piaski widać!...
Brzegi rzeki stawały się coraz uboższemi i dzikszemi. Z jednej strony, tam, gdzie przed kwadransem sielsko i malowniczo uśmiechały się szare i białe domki okolicy, a potem wielki parów wspaniale rozchylał wargi, zielonością po brzegi nalane, teraz nad nagą, gładką, czerwonawą ścianą widać było stojące rzadkie zboża, tu i owdzie ocienione krzywą wierzbą albo starą gruszą. Z drugiej strony brzeg zniżał się, do równego z rzeką poziomu spływał, a gęsty bór, nie znikał wprawdzie, lecz cofał się, jakby usuwany przez rozległe, białe, małemi wzgórzami zbałwanione piaski. Czółno wiozące dwoje młodych skierowało się ku tym piaskom, i wężowemi skrętami, prześliznąwszy się pośród wielkich kamieni, nad płytką wodą wystającemi, u lądu stanęło.
— Proszę stanąć i naokoło spojrzeć, — głosem cichszym niż zwykle rzekł Jan.
Justyna usłuchała i, zatrzymawszy się, wzrokiem dokoła powiodła. Znajdowali się wśród piaszczystego rozłogu, którego część nie bez trudności już przebyli. Podobne to było do jeziora, z jednej strony ujętego w ciemne półkole boru, a z drugiej rozdzielonego z rzeką zasłaniającem ją pasmem piaszczystych pagórków. Jak powierzchnia wody, tak piaski te pokryte były nieskończonemi łańcuchami zmarszczek, a choć z pozoru powietrze wydawało się nieruchomem, unosiły się z nich tu i owdzie nizkie tumany, które poziomym lotem, przebywając małe przestrzenie, opadały na ziemię pyłem cichym i tak miałkim, że prawie ziarnka od ziarnka rozróżnić w nim nie było można.
Bór, jakby niechętnie usuwając się w głąb widnokręgu, zostawiał za sobą szerokie pasy karłowatych, kolczastych, białością piasku przeświecających zarośli, i za niemi dopiero powoli wybijał się znowu, w wysoką, ciemną ścianę. U stóp zarośli różowate wrzosy rozciągały daleko suche i smętne girlandy, a potem już, od krańca do krańca tej pustki, nie było nic, prócz pomarszczonych głębokich piasków i małych tumanów, które tu i owdzie wzbijały się na płaszczyźnie lub, nakształt znikomych dymów, wytryskiwały i nikły nad okrągłemi, nagiemi czołami pagórków. Ani drzewa, ani kwiatu, ani najdrobniejszego ziółka; żadnego też dźwięku, oprócz krakania wrony, która ciężko i wysoko wyleciała z nad rzeki i w borze przepadła; żadnej barwy oprócz białości piasku i szarawej różowości wrzosów; żadnego ruchu, oprócz sunących po niebie ciężkich, długich, mętną szarością nabrzmiałych obłoków; żadnej woni, oprócz suchego i krztuszącego pyłu, który wydawał się oddechem tego miejsca.
Stopy Justyny pogrążały się w miałkiej, suchej, gorącej topieli. Wzrok jej ze zdziwieniem przesuwał się po tej pustyni, której nigdy nie widziała, na którą też prawie nigdy nie patrzyło żadne ludzkie oko, bo żadna praca, żaden plon i żadna, dokądkolwiek prowadząca, droga nie przywodziła tu ludzkich kroków i zamiarów, Ale gdy spojrzała na towarzysza, jeszcze większe uczuła zdziwienie.
Jan zdjął czapkę i zamyślonemi oczyma wodził po nagich szczytach pagórków. Miał postawę człowieka, który stanął w progu kościoła i wpatruje się w ołtarz. Możnaby myśleć, że nigdzie tyle, ile w tem miejscu, nie czuł się człowiekiem, i nigdzie tyle nie doznawał ludzkich, wyższych, od codziennego życia dalekich uczuć i myśli.
— Dawno tu nie byłem — zaczął też takim głosem, jakim człowiek w progu świątyni przemawia. — Może pięć, może sześć lat nie byłem. Stryj woli na Mogiłę tamtą drogą chodzić, bo raz, jak przez te piaski szedł, twarzą wprost na ziemię upadł i z godzinę od płaczu ryczał...
— Czegóż tak płakał? — ze wzruszeniem, z którego przyczyn jeszcze sobie jasno sprawy nie zdawała, spytała Justyna.
— Bo, długo chorym będąc, z chaty prawie nie wychodził i pierwszy raz wtedy po swojem wskrzeszeniu to miejsce zobaczył, przez które niegdyś z wielką kompanią jechał...
Zrozumiała, i więcej nie pytała o nie.
Jan, ciągle na wzgórza patrząc, mówił dalej:
— Dla mojej pamięci to miejsce jest bardzo ważne, bo ja tu, z tego pagórka, ostatni raz ojca widziałem...
Wskazujący palec ku jednemu z pagórków wyciągnął.
— Widzi pani, tam, ten trzeci od boru pagórek?... Dniem i nocą, latem i zimą pusty on stoi, i żadne nawet ziółko uczepić się go nie chce. A jednakże był niegdyś taki wieczór, że od góry do dołu zdeptały go ludzkie i końskie nogi, i łez niemało na niego spadło.
— Pan to wszystko dobrze pamiętasz?
— A jakże! Pani i wiary dać nie może, jak pamiętam. Siedem lat pod ten czas skończyłem, ósmy mi szedł: to może i nie dziwno, że pamiętam.
Uszli już byli kilkadziesiąt kroków naprzód. Jan znowu twarzą zwrócił się ku pagórkowi i stanął.
— Ztąd Niemna nie widać — zaczął — ale my wtedy z tego pagórka dwie godziny, albo może i trzy, patrzyli na rzekę, którą przypływały czółna i łodzie, z jednej strony i z drugiej ludzi przywożąc. Od brzegu do brzegu zaś szedł i powracał promek na łodziach nie duży... Wszyscy przez te piaski przeszli, przejechali, i już ich widać nie było. Wieczór zrobił się majowy. Jak dziś pamiętam, księżyc dobrze już posunął się był do środka nieba i tkwił nad samemi piaskami. Cichość panowała na rzece, na brzegach tylko, w borze słowik śpiewał... Wtenczas ociec pocałował matkę, coś jej poszeptał, a potem mnie z ziemi na rękach podniósł i całować zaczął. Wprzód nigdy mnie tak nie całował, bo człowiekiem był więcej pochmurnym niżeli wesołym, i częściej w milczącem zamyśleniu pogrążał się, niż okazywał to, co miał w sobie, nie tak jak stryj Anzelm, który wesoły był, gadatliwy i cały na wierzchu. Podobno też za tę pochmurność i za to utrapianie się w myślach tak nadmiar ojca mego polubił pan Andrzej. Ale wtenczas ociec, dziecko swe żegnający, w zamkniętości swojej nie wytrzymał: cisnął mnie do siebie tak mocno, że aż bolało, i mało nie tysiąc razy mnie pocałował. W tej samej minucie pan Andrzej żegnał się ze swoją żoną i ze swoim synkiem. Stała też tam panna Marta, która w tę porę młodą jeszcze była, i kiedy stryja żegnała, troszkę wprzódy święcony medalik jakiś na szyję mu powiesiła; stało i więcej ludzi różnych ze dworu i z okolicy, może wszystkich osób ze dwadzieścia. Nikt tam bardzo głośno nie mówił, ale wszyscy rozmawiali, i zrobił się z tego taki gwar, jak kiedy wiele razem rojów brzęczy. Do tego dwa konie osiodłane i pod pagórkiem tym stojące z niecierpliwości parskały, kopytami piasek grzebiąc. Kiedy mnie ociec całować przestał i z rąk na ziemię wypuścił, tego momentu już nie pamiętam; to tylko pamiętam, że zobaczyłem go jeszcze jak obok pana Andrzeja przez te piaski jechał. Widać bardzo płakałem i za łzami wprzódy zobaczyć go nie mogłem, bo wtenczas dopiero zobaczyłem, kiedy już znajdował się na połowie drogi, pomiędzy pagórkami a borem. Księżyc wprost nad piaskami świecił, a w jego światłości ociec i pan Andrzej, jeden przy drugim, na koniach równej piękności jechali. Jechali oni ani bardzo prędko, ani bardzo powoli; konie pod nimi podnosiły się równo, równo, jak przy muzyce... Nie obejrzawszy się ani razu, piaski na ukos, tędy, przejechali, i tam... widzi pani to miejsce? z oczu naszych znikli... Słowik w borze śpiewał...
Wyciągniętem ramieniem wskazywał punkt boru, ku któremu właśnie zbliżali się powoli. — W miarę zbliżania się do lasu piasek twardniał pod ich stopami; szli teraz po szeroko rozpościerających się, różowawych girlandach wrzosów. Milczeli chwilę.
— I więcej nigdy już pan ojca swego nie widziałeś?
— Raz już tylko, po tem ostatniem rozstaniu, o nim usłyszałem. Pewno dobrze po świętym Janie, a może i około świętej Anny, bo zboże już na polu prawie dojrzewało i gdzieniegdzie żąć je zaczynali, staliśmy w okolicy, nad samym brzegiem, gdzie... pani wie? na naszem podwórku lipy rosną. Nie dużo nas było, może osób kilka, bo inni ludzie na swoich podwórkach zgromadzali się i, tak samo kupkami stojąc, wszyscy ku stronie piasków obróceni, stuków i grzmotów słuchali, co tam toczyły się i turkotały, to dłużej, to krócej, to prędko, to pomaleńku, jakby z całego nieba pioruny zebrały się i w to miejsce biły. Słowik już wtenczas nie śpiewał; zato gdzieniegdzie podejmowały się z nad boru chmury wszelakiego ptactwa i, jak zwaryowane, z przeraźliwemi krzykami latały nad borem, nad rzeką, na drugi brzeg uciekając, albo też lecąc jaknajdalej, zdaje się, na oślep... Nad piaskami zaś ciągle grzmiało a grzmiało, i dopiero przed samym wieczorem grzmoty zaczęły pomału ustawać, aż i zupełnie ustały, a po całym borze podniosły się wielkie ludzkie krzyki i zgiełki. Ja wtedy tak przeląkłem się, że całego mnie trząść zaczęło, i mocno uczepiłem się matki, która fartuch przy oczach trzymała i przed sąsiadkami, co do niej z szeptaniem przybiegały, pocichu lamentowała. Potem jednakowoż i krzyki zamilkły... Noc nastała... Widać, że niebo chmury zaległy, bo zrobiło się bardzo ciemno. Ale pomimo nocy ludzie wciąż kupkami na swoich podwórkach stali, albo siedzieli, ku piaskom patrząc, a na miejsce tych ptasich wrzasków, które rozlegały się we dnie, po całej okolicy w ciemności nocnej rozeszły się szepty ludzkie, szumienie wiatru naśladujące. W tej cichości i w tem szumieniu posłyszeliśmy jednakże na przeciwnym brzegu rzeki wielkie pluśnięcie wody, a potem już ciche, ale ciągle jednostajne, pluskanie. Ktościś do wody skoczył, płynął, rzekę przepłynął, i zpod lip naszych widać było cień jakiś, wstępujący pod górę to prędko, to pomału, aż ostatni raz skoczył i wprost przed nami stanął. Matka przeżegnała się, krzyknęła: „Anzelm!“ — i zakręciła się na miejscu, jak nieprzytomna. Ale stary Jakób, który jeszcze wtenczas nie zupełnie był waryatem, wziął stryja za rękę, do chaty go zawiódł i światło rozniecił. Kupka też ludzi wcisnęła się do chaty. Mnie znowu trząść zaczęło, kiedy na stryja spojrzałem. Jezu drogi! jak on wyglądał! Twarz miał czarną jak u Murzyna i tylko oczami wilczemi błyszczącą, odzież calutką w dziurach, rękę jednę opuszczoną i bezwładną, a z włosów i odzienia woda mu potokami ciekła. Dyszał tak, że słowa wymówić nie mógł i tylko kiedy-niekiedy stękał, jakby w nim co pękało. Ludzie koło niego szeptali, pytali, nawet go za ręce i odzież targali: on nic! Raz tylko na mnie spojrzał, i łzy potokiem ściekły mu po uczernionej twarzy. Za kołnierz od koszuli mnie schwycił i tak nagle do siebie przysunął, że aż krzyknąłem ze strachu. A potem zaczął do mnie mówić... Z początku niewyraźnie mówił, i zrozumieć nie mogłem: ale potem, nie wiem czemu, zrozumiałem, że on mnie każę do dworu korczyńskiego lecieć, do pana Benedykta, który teraz w domu siedzi, i powiedzieć jemu... „O, Jezu drogi... powiedz ty jemu, że pan Andrzej tu!...“ i na czoło sobie pokazał... „A twój ociec tu!...“ i na piersi sobie pokazał. A potem jeszcze dołożył; „Obudwóch niema!.. i spytał się mnie: „Zrozumiałeś?“ Zrozumiałem... Zrozumiałem tak dobrze, że do dziśdnia...
Do dziś to wspomnienie rwało mu głos w piersi, która przecież innym razem tak rozgłośne pieśni na pola rzucała.
Oboje nie spostrzegli, że już znajdują się w lesie; nie widzieli dokoła siebie drzew, świateł i cieni; nie słyszeli szczebiotu ptactwa, który nad niemi rozlegał się coraz głośniej.
On szedł z nizko pochyloną głową, w ziemię patrzył i o towarzyszce swej całkiem w tej chwili zapominać się zdawał. Ona, przeciwnie, ku niemu zwrócona, ani na chwilę nie spuszczała z twarzy jego swych szarych źrenic, które zpod czarnych rzęs i brwi gorzały ciekawie i chmurnie.
— Żałość mnie wtenczas ogarnęła taka, że o strachu zapomniałem. Do dworu drogę znałem dobrze, ociec mnie tam z sobą brał i panna Marta często po mnie przysyłała: niedługa droga. Do dworu tedy leciałem w ciemności i od płaczu zataczałem się, ale leciałem, aż do sieni wpadłem, gdzie lokaj stał i z początku puszczać mnie dalej nie chciał; ale, dziecko całe we łzach obaczywszy, puścił. Ja przez salę stołową i drugi jakiś pokój do gabinetu pana Benedykta wleciałem i, wprost przed jego nogami na ziemię padłszy, głośno zawyłem. On stał pomiędzy kominem, na którym ogień palił się, i biurkiem, którego wszystkie szuflady powysuwane były. Więcej ja cień jego na ścianie niż jego samego zobaczyłem, i zdało się, że na tym cieniu wszystkie włosy, jakby rozrzucony snop zboża, zjeżone stały. Nachylił się, poznał mnie i na nogi postawił. „A co?“ — zapytał. Ja jemu, tchu od płaczu nie mając, tyle tylko: „Stryj powiedzieć kazał, że pan Andrzej tu!..*“ i na czoło sobie pokazałem; „a mój ojciec tu!...„ i na piersi sobie pokazałem. I dołożyłem jeszcze: „Obudwóch niema!“ Tylko co zaś te dwa słowa wymówiłem, jak rozejdzie się po pokoju jakiś krzyk okropny, ni to ludzki, ni to zwierzęcy: i wtenczas dopiero obaczyłem, że w kąteczku pokoju pani Andrzejewa jak martwa kłoda zwaliła się z kanapy, czy z krzesła, na ziemię... zwaliła się i leżała z twarzą do sufitu obróconą, a taką białą jak kreda, z oczyma zamkniętemi. Pan Benedykt tylko obudwoma rękoma za głowę złapał się, tasiemkę od dzwonka tak mocno targnął, że mu w rękach została, i, jak tylko do pokoju panna Marta wbiegła, panią Andrzejową jej pokazał, a sam pędem z domu wypadł i prosto do okolicy biegł. Ja też za nim biegłem, ale dopędzić go nie mogłem, bo już i zmęczony byłem... więc kiedy do chaty naszej wszedłem, pan Benedykt i stryj z sobą rozmawiali, a tego, co mówili, nie słyszałem. Jednom tylko to posłyszał, że pan Benedykt zapytał się: „A Dominik?“ Stryj zaś znak taki około rąk i nóg zrobił, jakby je czemś wiązał, i stał ciągle plecami do ściany przyparty, z jedną ręką bezwładną, a drugą sobie po uczernionej twarzy, jakby w nieprzytomności, wodząc. Nogi pod nim trzęsły się i z włosów jeszcze po kropelce woda ściekała. Pan Benedykt nie krzyknął, nie zapłakał, tylko do okna poszedł i, w nocne ciemności patrząc, kilka razy, takim głosem jak człowiek w momencie konania będący, imienia boskiego wezwał...
— Straszne historye! — szepnęła Justyna.
Jan, jakby obecność jej w tej chwili sobie przypominając, nagle zwrócił się ku niej i długo patrzył na kilka łez, które, jedna za drugą, cicho i powoli, z pod rzęs jej spuszczonych stoczyły się na policzki. Przed siebie potem spojrzał i żywym ruchem ramienia jej dotknął:
— Niech pani stanie i popatrzy!
Stanęła, i w tej chwili dopiero spostrzegła, że znajduje się w głębi boru. W tej chwili też poraź pierwszy do słuchu jej dostał się ogromny gwar ptactwa, który od początku lasu rósł, wzbierał, a tu wybuchnął niepodobnym do rozplątania chaosem dźwięków. Zarazem ogarnęły ją mocne wonie smoły, jałowcu, cząbrów, zmieszane z wilgotnym i cmentarze przywodzącym na pamięć zapachem, który wydaje z siebie, wiecznym cieniem osłoniona, białą pleśnią kwitnąca ziemia.
— Niech pani przed siebie patrzy, — powtórzył Jan.
To, co jej ukazywał, było rozległą polaną, czy łąką leśną, objętą regularnem i ściśle zamkniętem kołem falistych wzgórzystości, po których pięły się i spływały coraz gęściej tłoczące się i plączące z sobą stare sosny, jodły i młode zarośla. Miejscami szerokie, aż do ziemi opuszczające się gałęzie jodeł i bujające dokoła nich, mnóztwem sęków zjeżone i girlandami szorstkich widłaków oplątane, młode zarośla jodłowe tworzyły długie ściany i grube kolumny zieloności, tak ciemnej, że prawie czarnej. Gdzieindziej sosny wysmukłe, proste, gładkie, u szczytów swych dopiero korony gałęzi rozpościerające, podnosiły się z nad kobierca, wyhaftowanego w przedziwne wachlarze paproci i przedziwniejsze puchy mchów różnobarwnych. Te paprociowe linie strzępiaste, wzajem na sobie spoczywające, lekkie, choć ogromne, wszystkiemi odcieniami zieloności umalowane i te, wyglądające z pod nich, lub całkiem je zastępujące, mchy seledynowe, brunatne, siwe, z niepojętą delikatnością w miryady drobniuchnych gałązek wyrzeźbione, słały się daleko, jakby w nieskończoność, znikając pod gęstwinami i odrodzonem morzem wypływając znowu na przezroczyste przestrzenie boru. Na przezroczystych przestrzeniach, w rozległym półcieniu, po gładkich pniach sosen, po mchach i paprociach, w górze, u dołu, wszędzie, biegały, goniły się, ślizgały, tu pożarem wybuchały, tam rozbijały się w goje iskier, smugi, potoki, strzały światłości słonecznych. Wydawało się to świetną, zawrotną, w tajemnicy i milczeniu odbywającą się grą jasnych i mrocznych geniuszów lasu.
Ale na otoczonej lasem polanie gier tych nie było. W górze zaokrąglał się nad nią błękit nieba, nieustannie przysłaniany sunącemi pod nim chmurami; w dole okrywała ją przyćmiona płachta słonecznego blasku, przerywana długiemi, nieruchomemi słupami cieniów, padających od jodłowych gęstwin. Wysłaniem jej była trawa nizka i nierówna, którą zrzadka usiewały liliowe cząbry i brunetki, białe krwawniki, drobne pączki dzięcieliny i nieśmiertelników. Brzegiem rosły i ku środkowi wybiegały krzaki jałowców,, twardemi jagodami, niby czarną, połyskliwą rosą osypane, albo czerwonawą rdzawością, tu i owdzie, od ciemnej zieleni, nakształt krwistych plam, odbijające. Z suchych, kolczastych gałęzi jałowcu wychylały się żółte kwiaty wilczej paszczy i wypełzały, daleko po ziemi ciągnące się, girlandy mnóztwa odmian powojów, bluszczów i widłaków. Tu i owdzie pod krzakami i śród nizkiej trawy, czerwieniły się i żółciły grzyby najszczególniejszych kształtów, lub, woń stęchlizny z siebie wydając, bielała pleśń ziemi. W głębi, pod ciemną kolumną kilku splecionych z sobą jodeł, słupem padającego od nich cienia okryty, wznosił się niewysoki pagórek, mający kształt podługowaty i łagodne stoki, niby wał, niby kurchan, widocznie rękami ludzkiemi usypany i, jak cała ta polana, nizką, w nierówne kępy pogarbioną trawą obrosły.
Jan w milczeniu pagórek ten Justynie ukazał; ona też, milcząc, skinęła głową: wiedziała, że to zbiorowa mogiła.
— Ilu? — zapytała zcicha.
— Czterdziestu — odpowiedział i kroku przyśpieszył.
Suche, czarne szyszki pod stopami ich zatrzeszczały, kiciasty ogon uciekającej wiewiórki zaszeleścił w jodłach, kos gwizdał donośnie, trochę dalej szczygły zanosiły się od śpiewu, jeszcze dalej gruchały gołębie i tętniały we wszystkich stronach rytmiczne stukania żołn i dzięciołów. Zkądeś, z wielkim szelestem skrzydeł i przeraźliwem ćwierkaniem, wzniosła się chmura drobnych leśnych wróbli; krasnoskrzydła sójka błysnęła błękitem i na gałęzi sosny usiadła; w powietrzu, jak w kadzielnicy olbrzymiej, głuszone zapachem pleśni, kipiały wonie jałowcu, smoły i cząbru.
Kiedy Jan i Justyna stanęli u Mogiły, na której gdzieniegdzie bujały proste i wysokie łodygi kampanuli, mające, zda się, tuż, tuż, przy najlżejszym powiewie, w delikatne, liliowe dzwonki uderzyć, Jan, z głową odkrytą, u stóp mogiły stojąc, zwolna wymówił:
— Zupełnie jak w pieśni:

„Chyba czarny kruk zakracze,
Czarna chmura dżdżem zapłacze...“

Kwadranse upływały, godzina prawie minęła: a Justyna siedziała jeszcze na stoku mogiły, zatopiona w myślach i uczuciach prawie zupełnie dla niej nowych.
Dziecko czasu, ciągnącego się pasmem ciężkiem i szarem, najdalszem wspomnieniem nie sięgała ona żadnej z tych strzelistych i ognistych chwil, które serca, nawet maluczkich, obejmują pożarem i rzucają w górę. Kolebka jej stała już w zmroku i milczeniu, przerywanem tylko szemraniem nizko, nizko przy ziemi krzątających się interesów powszednich i jednostkowych, lub skargami podobnemi tym, któremi płaczą wiatry w ciasnych przestrzeniach zamknięte. Rosła w atmosferze trosk i klęsk, domowemi ścianami ogrodzonych; dojrzewała w kole rozkoszy i strapień, we własnej jej sercu tylko źródło mających. Wszystko, co ją otaczało, pogrążone było w staraniach, w pracach, w rzadkich nadziejach i uciechach, w częstych obawach i żalach, zawsze tylko osobistych, ciasnych, powszednich. Dokoła niej myśli ludzkie, jak ptaki z połamanemi skrzydłami, trzepotały słabo, ciężko, zakreślając nieustannie te same, malutkie kółka; uczucia ludzkie, jak motyle po świetnym momencie miłości i wzlotów, skurczone, zgniecione, podarte, padały na ziemię. Ani razu w swem życiu nie widziała tych błyskawic, które z nieba ideałów zlatują w dusze mieszkańców ziemi. Ani razu przed jej oczyma nie wypadł z ziemi nieba ideałów sięgający grot bohaterstwa. Nie widziała nigdy bohaterstwa, poświęcenia, walk, których-by pole nie mierzyło się rozległością majątku czy szczęścia jednostki, a celem były ludzkość, naród, idea. Odwiecznym porządkiem padały na świat błyskawice owe, strzelały z ziemi owe groty, staczały się one walki, ale daleko, daleko od miejsca, w którem się urodziła, wzrosła i dojrzała Justyna. Ani sztuka muzyczna, w której od dzieciństwa ćwiczył ją ojciec; ani lekcye, udzielane jej przez nauczycielki; ani tyczące się obejścia i układu wskazówki i przestrogi, których często nie skąpiła jej pani Emilia; ani czytywane wspólne z kochanym człowiekiem poezye Musset’a i Feuilletowskie powieści, — nie podjęły przed nią zasłony, która tu i w tym momencie opadła na rzeczy ważne i wysokie.
Nieszczęście rzadko bywa mistrzem dobrym, a pognębienie, jak olbrzymia tłocznia, szczyty nawet wtłacza w padoły. W życiu jednostek i narodów bywają momenta taką miarą nieszczęść napełnione, że nic już w nich więcej zmieścić się nie może. Takiego momentu dzieckiem była Justyna, i dlatego z tej mogiły uderzyły w nią strumienie uczuć i myśli, jeżeli nie zupełnie dla niej nowych, to nigdy dotąd żywo niezaznanych i wyraźnie nieokreślonych. Pogrążyła się w nich tak, że całkiem zapomniała o sobie. Pierwszy może raz w życiu zupełnie, absolutnie o sobie zapomniała, i tylko tego nie czuć nie mogła, że serce jej stawało się większem i gorętszem, jakby z pod tej trawy, do której piersią lgnęła, wydobywało się i w nią wnikało niewidzialne płomię.
Samotność i zapomnienie mówiły do niej. Ileż wiosen, ile zim i jesieni przeminęło nad tym pagórkiem, wznoszącym się za jeziorem jałowych piasków, w zamkniętem kole starego boru! Ileż przez ten czas przeniosło się po świecie hucznych, tryumfalnych, wesołych hałasów, których najlżejsze echo tu nie doleciało! Płynęły dnie za dniami, lata za latami; kędyś, daleko, w wesołe pary łączyli się tancerze i zakochani; pracownicy z plonami w dłoniach wracali do ognisk domowych; wojownicy z chwałą na czołach nieśli zwycięzkie sztandary; po cmentarzach płonęły pochodnie żałobnych parad i kwitły róże, kochającemi dłońmi, zasadzone: tu, nad tym grobem, wiecznie było cicho i samotnie. Świat o nim nie wie nic, i tylko niebieskie sklepienie zapala nad nim w «pogodne noce gromnice gwiazd i lampę księżyca, a w dżdżyste i burzliwe rozciąga całuny chmur i huczy potężnym, żałosnym hymnem wichrów. Wiosny i lata grają mu rozgłośną muzyką ptasich śpiewów, a zimy, kładąc po drzewach śniegi i szrony, zmieniają je. w marmurowe i kryształowe grobowce. Wtedy tu bywa zimno i pusto: blade słońce miryadami iskier haftuje śnieżne wysłanie polany, a w kryształowych koronkach drzew przemienionych w grobowce czerwony gil niekiedy zagwiżdże, sroka uderzy w żałobne skrzydła, lub siwe wrony, te kumochy lasu, osiądą na nich i ochrypłymi głosy zagadają o plotkach ziemi... Zupełnie jak w starej pieśni:

„Chyba czarny kruk zakracze,
Czarna chmura dżdżem zapłacze...“

Chyba też ziemia i drzewa powieją cmentarnemi woniami jałowcu i pleśni, a w letnie wieczory wysmukłe kampanule, tknięte powietrzną pieszczotą, uderzą w liliowe dzwonki na pacierz żałobny, który wyszepczą chyba nizkie trawy...
Justyna podniosła głowę, bo usłyszała szmer monotonny, prawie srebrny, podobny do tego, jaki wydaje łagodnie z wysokości spadająca woda. Podniosła wzrok i zobaczyła przed sobą spływającą do czarności jodeł, szeroką, ruchomą, srebrzącą się wstęgę. Ruchomość jej i srebrzystość podobną była do ściekającej z góry do dołu i wielkiemi kroplami przelewającej się wody. Co to było? Czarodziejska kaskada jakaś, przez rozrzewnioną dłoń leśnej bogini nad mogiłą tą zawieszona? Była to grupa osin cienkich, blizko przy sobie rosnących, w liście bogatych i gałęźmi z sobą splecionych. Trafem, zdarzającym się dość często, wyrosły one wśród iglastej gęstwiny, srebrzystym potokiem przerzynały jej ciemność, a listki ich, okrągłe, drobne, gęste, jak srebrne krople w trwożliwem drżeniu błyskające, nieustannie, monotonnie, srebrnie szemrały, szemrały.
W pobliżu osin, o gładki pień sosny plecami oparty, Jan stał, z rękoma na piersi skrzyżowanemi, wodząc roztargnionym wzrokiem po drzewach. Justyna z odległości kilkudziesięciu kroków widziała dokładnie profil jego twarzy i całą postać, wypukłe w słonecznej smudze odrzynającą się od tła lasu. Długo na niego patrzyła. Parę razy głowa, jej zakołysała się, jakby pod wpływem zdziwienia. Myślała może o niespodziance życia, którą ją z tym człowiekiem, niedawno nieznanym, dalekim, zapoznała i tu z nim przywiodła. Potem we wpatrzonych w niego jej oczach zamigotały światła coraz żywsze, i rozrzewniony uśmiech rozchylił wargi. Coś snuło się w jej myśli i grało w sercu, snuło się coraz prędzej, grało coraz głośniej, aż prędkim, prawie porywczym, ruchem wstała, i, snadź nie chcąc deptać mogiły, obchodziła ją dokoła, ku niemu się zbliżając. Szła prędko i lekko; a suche nieśmiertelniki i zeschłe igły jodłowe szeleściły pod jej stopami. On szelest ten usłyszał, twarz ku polanie zwrócił, ramiona rozplótł i na spotkanie jej postąpił, ale zaledwie uczynił kroków parę, gdy ona przed nim stanęła, i z pochylonem, spłonieniem czołem, ze spuszczoną, wilgotną rzęsą, podała mu obie ręce.
Nie porywczym, ani namiętnym, owszem, miękkim i nieśmiałym ruchem wziął je w szerokie swe dłonie i, nizko schylony, przylgnął do nich gorącemi usty. Gdy wyprostował się i ona podniosła powieki, oczy ich, poraź pierwszy odkąd się znali, utonęły w sobie długiem, pełnem nieśmiałych żarów spojrzeniem, a potem, z trudnością odwracając się od siebie, jednocześnie zwróciły się ku mogile.
— Chodźmy, rękę pod ramię mu wsuwając, rzekła Justyna.
— Chodźmy, — powtórzył.
Skierowali się ku wyjściu z polany, a gdy szli jedno przy drugiem, krokiem równym i jednostajnym, z twarzami trochę pochylonemi i mieniącemi się niemem wzruszeniem, możnaby mniemać — rzecz dziwna! — że w tem właśnie miejscu śmierci zdwojonym potokiem wezbrało w nich uczucie życia. Szli po przezroczystych przestrzeniach lasu, przez smugi świateł i cieniów, okrążając miejsca zbyt gęsto paprocią obrosłe, stąpając najczęściej po miękkich mchach, jeżących się gdzieniegdzie młodemi płonkami sosen i osin, nakrapianych czerwonością brzusznic lub granatem czernic. Kilka minut milczeli. Justyna parę razy podnosiła wzrok na towarzysza, jakby przemówić chciała, lecz wnet spuszczała powieki. Widać, w niej było nieśmiałość, która i w wyrazie twarzy zastąpiła dumę, albo raczej hardą odporność, z jaką oddawna i najczęściej stawała przed ludźmi. Zdawać się mogło, że zdjęła z siebie jakiś obronny puklerz; że porzuciła ją troska o ustrzeżenie swej ludzkiej albo kobiecej godności; że ufna i spokojna, nieśmiałą tylko stała się wobec człowieka tego, który, szczelnie w szerokiej piersi wzruszenia swe zamykając, z głębokiem uszanowaniem wiódł ją przez miejsca bezludne — który, tak jak ona kochając naturę, znał ją lepiej i zżył się z nią ściślej niż ona, — który w ukrytych przed światem głębiach parowu i boru ukazywał jej przedwiekowe grobowce i zapomniane mogiły. Czyżby przez głowę przemknęła jej myśl, że był on od niej wyższym?
Jakkolwiek dziwną, może niepojętą, myśl ta komukolwiek wydać-by się mogła, powstała ona niezawodnie w głowie tej kobiety, która wiele prawd życia znalazła w gorzkich wodach bólu i obrazy, a przed którą życie podniosło z nad wielu zjawisk ułudne zasłony. Myśl ta niezawodnie w głowie jej powstać musiała, bo nieśmiało zrazu i urywanemi słowy, a potem coraz ufniej i żywiej mówić mu zaczęła o tem, co było największą męką jej życia i co najwięcej uczuwała na widok powszednich nawet prac ludzkich: cóż dopiero w obliczu spełnionych zadań i poświęceń, z których widmami oko w oko spotkała się u grobowca Jana i Cecylii i na Mogile! Tę mękę już od lat kilku sprawiało jej uczucie zupełnej, rozpaczliwej bezużyteczności własnej.
Zkąd uczucie to w niej powstało? Rozumiała to dobrze, bo nieraz zastanawiała się nad tem długo. Powstało ono naprzód z doświadczeń życia, które serce jej opustoszyły z wielu marzeń i złudzeń; może jeszcze z jakichś myśli i dążeń czasu, które ją zdala owionęły; może nakoniec z tego, że była dumną. Ci, pośród których żyła, oskarżali ją o dumę: słusznie. Była istotnie tak dumną, że głęboko upokarzały ją otrzymywane łaski i przysługi, których niczem odwdzięczyć nie mogła, nadewszystko zaś — dni i lata, które upływały marnie, bezczynnie. Porównywała siebie czasem do kamienia zalegającego darmo kawał pola, na którem-by wyróść mogła jakaś garść plonu. Wstyd i nuda! Ciężką nudą przejmowała ją co rano myśl o dniu, który rozciągał się przed nią pustym, bezcelowym szlakiem; z ciężką nudą co wieczór kładła się do spoczynku. Czuła w sobie często bunt młodości, zdrowia i sił, które ją porywały, prawie niosły, ku jakimś żywym i trudnym wysiłkom ciała i ducha. Pragnęła iść, biedź, komuś w czemś dopomagać, na celu, coś mieć, ku czemuś zmierzać; pragnęła czasem choćby kamienie z miejsca na miejsce przenosić, choćby piłę żelazną pochwycić i drzewo nią przerzynać: byle tylko na cokolwiek przydać się mogła, byle rozgrzać stygnące dłonie, a ochłodzić rozgorzałe czoło!...
Ale w jej położeniu i otoczeniu nie było dla jej sił i chęci miejsca żadnego. Stary ojciec wprawdzie potrzebował niekiedy jej usług, ale drobnych, niewiele czasu zabierających, z których najważniejszą było wspólne z nim granie. Zresztą, wszyscy w Korczynie oddawali się swym zajęciom, nie potrzebując i nie przyjmując jej udziału. Ilekroć przemocą prawie wedrzeć się w nie chciała, czuła się zawsze tem, czem-by być mogło piąte u wozu koło. Nikt nawet w niej nie przypuszczał tej potrzeby duszy, nikomu to na myśl nie przychodziło. Była ubogą krewną domu, mogącą jeszcze wyjść za mąż, i czemże więcej być mogła? Dla zajęcia czasu miała książki, fortepian, przechadzki po ogrodzie, wizyty sąsiadów: czegóż więcej potrzebować mogła?
Potrzebowała jednak, tak dalece, że po razy kilka niepokoiła ją myśl opuszczenia Korczyna i udania się gdzieś daleko, do jakiego miasta, w którem-by znalazła pracę, niezależność, pełnię dni i cel życia. Ale, najprzód, miałaż z sobą na walkę i biedę zabierać ojca, tego rozpieszczonego starca, który w Korczynie czuł się jak w raju? albo go pozostawić na barkach krewnych, którzy sami wcale wolnymi nie byli od trosk i ciężarów? potem, dziecię wsi, rozłączenia z nią lękała się tak, jak gwałtownego rozłamania życia na dwie połowy. Baz tylko z panią Emilią była w wielkiem mieście, które sprawiło na niej wrażenie ciasnoty, zaduchu, zamętu nierozwikłanego, blasku, niemającego dla niej ponęty żadnej. Nie znała świata, jego stosunków i wymagań; do rzucenia się w jego chaos i boje brakowało jej odwagi. Nakoniec, i zdolnościom swym tak dalece nie ufała. Nie należała do tych, którzy wyobrażają sobie, że wszystko potrafią; ani do tych, którym rojenia o stanowiskach wysokich sił i odwagi dodają. Namyślała się więc, wahała, wpadała w głuche bunty i martwą apatyą, a dni i lata, jak błyszczące, lecz wewnątrz puste, paciorki, staczały się w przeszłość...
O wszystkiem tem mówiła coraz prędzej, żywiej, wzbudzoną falą wyrzucając z ust zwierzenia, których dotąd nie czyniła nigdy przed nikim. Coraz śmielszą stawała się i coraz szerzej duszę otwierała, bo widziała, czuła, że ten, do kogo mówiła, słuchał jej także wszystkiemi siłami duszy i rozumiał ją wybornie.
Mimowoli ku niej pochylony, z wytężonym słuchem, ze skupioną uwagą, Jan czynił głową znaki potwierdzenia i zrozumienia.
— A tak! — wymawiał. — A jakże!... Naturalnie! To wszystko prawda!...
Raz, gdy umilkła, z namysłem rzekł:
— Wszystko to prawda. Smętnie to i wstydno bogactwa używać, a nie swego; wysoko stać, a nie na swoich nogach; młodym i silnym być, a jak, w zgrzybiałej starości, żyć w wiecznem odpoczywaniu...
Innym razem, jakby do siebie samego, przemówił:
— Ani ptak, ani mysz... jak nietoperz!
W ten sposób uplastycznił przed sobą to zmieszanie bogactwa i ubóstwa, oświaty i nieuctwa, dość wysokiego stanowiska społecznego i zupełnej życiowej nicości, które ona w sobie przedstawiała. Nigdy jeszcze nie czuła się tak zupełnie, tak nawet subtelnie zrozumianą, jak przez tego człowieka, który do jej życia i położenia przykładał miarę pracowitości i niezależności własnej. Powiedział nawet, że nie pojmuje, jak ona taką mękę wytrzymać może; bo gdyby jemu kazano po dniach całych z założonemi rękami siedzieć, kawałka chleba, dachu, surduta, z cudzych rąk wyglądać, utopiłby się niezawodnie, albo na pierwszej gałęzi powiesił.
— Dziecko, albo stary, to co innego; ale jak pani do tej pory tak wyżyć mogła?... dziw mnie bierze... bo, chwała Bogu, zdrowie i siła aż biją od pani, i zdaje się, choć wiadra z wodą na plecy zarzucać, to-by poniosła pewno...
Zaśmiała się i odpowiedziała, że najpewniej wiadra z wodą dźwigać-by zdołała, skoro je dźwiga Antolka, dziecko jeszcze prawie i o połowę od niej szczuplejsza.
Ale on, choć nie pojmował możności takiego życia, za winę go jej nie poczytywał. Tak już urodziła się i tak już zwyczaje ludzkie zrządziły, że stała się, jak nietoperz, ni-to myszą przy samej ziemi biegającą, ni-to ptakiem kołyszącym się pod obłokami. Dawno domyślał się, że nie była szczęśliwą; od ludzi i to i owo o niej słyszał. Co słyszał? nie powiedział tego wyraźnie, ale raz ręką gniewny gest uczynił i pomimowoli wybuchnął:
— Ot! nie przyrodził się do ojca swego ten pan Zygmunt Korczyński!...

Urwał, zmieszał się, strwożony czy jej nie obraził, i z odwróconą od niej twarzą nieśmiało wytłómaczył, że ludziom gąb pozatykać nie można: gadali, a on dziwił się i przez ciekawość przypatrywać się jej zaczął, ile tylko razy zdarzyło się mu ją widzieć. A zdarzało się czasem. Ona go nie widziała; on ją widywał, to w kościele, to znowu kiedy z panną Martą, albo z gośćmi na spacer szła. Popatrzył tedy na nią raz i drugi przez ciekawość, a potem wiecznie już patrzeć-by żądał, i ilekroć zobaczył, serce dzwonem w nim uderzało. Czyż on wie dlaczego tak było? Może i nikt na świecie nie doszedł jeszcze i nie wytłómaczył, co w jednym człowieku dla drugiego taką przyjaźń wznieca, że gdybyś i widłami od siebie ją odpychał, powróci. Zdaje mu się jednak, że pierwszą przyczyną jego dla niej przyjaźni było to, że smętek i ubolenie w niej rozpoznał. Twarz człowieka zdradza to, co się w sercu kryje. Nieraz myślał sobie, że Pan Bóg dał jej tyle piękności i wysoko ją postawił, a szczęścia nie dał. A ile razy o tem pomyślał, jakby roztopiony łój do serca mu kapał, taką boleść w niem uczuwał i taką łzawość. Gdyby był mógł, byłby wszystko porzucił i na koniec świata skoczył po wodę gojącą dla niej — tak jej żałował. Ale o takiej wodzie bajki tylko gadają, i niema jej na świecie. Więc tylko, ile razy ją zobaczył, cały dzień potem albo śpiewał, albo miał ochotę zaśpiewać tę piosnkę:

Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna,
Jak różowy kwiat;
Bączki załamała, oczka zapłakała —
Zmienił się jej świat.

Raz już, kiedy-to ją wracającą z kościoła spotkał na drodze z panną Martą, popłynął ze stryjem na Mogiłę i z przeciwnego brzegu zobaczywszy w oknie stojącą, nie mógł wytrzymać i tę piosenkę do niej zaśpiewał. Ale pewno ona wtedy ani patrzyła na niego, ani słuchała tego, co śpiewał...
Owszem, widziała go, pieśń, którą śpiewał, słyszała, i od tego właśnie dnia zapamiętała i rysy jego, i głos tak wyraźnie, że potem, spotkawszy go orzącego w polu, poznała odrazu.
— Nie może być! — z wybuchającą na twarz radością zawołał, — to pani choć raz okiem na mnie rzuciła! a ja wtenczas myślałem, że nigdy tego szczęścia nie dostąpię!
Pochylił się trochę, w twarz jej spojrzał, i taki ruch uczynił, jakby rękę jej chciał pochwycić. Ale, dotknąwszy tylko rękawa jej sukni, ramię w dół opuścił, wyprostował się i z głębi piersi odetchnął. Zarazem, jak najczęściej bywało, kiedy uczuwał się zmieszanym lub wzruszonym, przelotne spojrzenie rzucił w górę. Justyna w tej chwili ku niemu wzrok podniosła i już go przez kilka sekund nie spuszczała. Spostrzegła, że gdy tak patrzył w górę, błękitne oczy jego wydawały się nalanemi po brzegi roztopionem srebrem.
Wtem stanęli. Przed stopami ich, blado-żółtym pasem zieloność trawy i mchu przerzynając, wśród grubej warstwy białych trzasek, leżała nawpół obrobiona gruba kłoda drzewa.
— A! — stając przed tą przeszkodą, zadziwił się Jan: — w tamtę stronę idąc, nie szliśmy koło tej kłody!
— Nie szliśmy, — potwierdziła Justyna.
Rozejrzał się dokoła.
— Co mnie się stało? zdaje się, że, dobrze ten bór znam, a nie tedy, kędy potrzeba, panią powiodłem. Ślepota jakaś na mnie napadła...
Pilnie teraz patrzył na niebo, które nad drzewami tu i owdzie już tylko ukazywało małe kawałki błękitu, zza chmur łączących się w coraz większe i ciemniejsze płachty. U spodu boru pogasły wszystkie, niedawno tak świetnie igrające, światła słoneczne, a po szczytach jego wiatr przelatywał krótkiemi jeszcze, urywanemi szumy. Ptactwo ze zdwojoną żywością świergotało i gałęzie napełniły się trwożliwem fruwaniem skrzydeł. Jan chwilę jeszcze rozglądał się po lesie.
— Niewielka bieda! — rzekł. — Nie zupełnie złą drogą idziemy, tylko dłuższą. Teraz trzeba nam ciągle na prawo iść: to za kwadrans na brzeg wyjdziem, wprost naszego czółna, i przez piaski już przechodzić nie będziem.
Przeskoczył kłodę i wyciągnął rękę, aby do przebycia jej pomódz towarzyszce. Ale ona już także znajdowała się po drugiej stronie i tylko suknią zaczepiła o gałąź, zgniecionego przez obalone drzewo, jałowcu. Pochylił się, w mgnieniu oka przezroczysty zwój muślinu uwolnił od czepiających się go kolców i błyskawicznie prędko do ust go przycisnął. Justyna tego spostrzedz nie mogła, tembardziej, że wnet, prostując się, omglonym, lecz z pozoru obojętnym, wzrokiem po lesie rzucił i tonem przedmiotowo czynionej uwagi rzekł:
— Piękne drzewa! Pan Korczyński dobre pieniądze mógłby wziąć, gdyby ten las sprzedał. Ale ot, nie sprzedaje jakoś...
Po chwili mówił dalej:
— Do nas też piękny kawałek tego lasu należy, to jest, nie do stryja i do mnie, ale spólnie do całej okolicy. Wszyscy mają prawo w nim rąbać, a że w tem rąbaniu żaden porządek zaprowadzony nie jest, powstają z tego kłótnie i niezgody. Las niszczą tak, że za lat kilka śladu po nim nie ostanie, i między sobą za włosy się o niego ciągają. Z panem Korczyńskim też z racyi tego lasu ciągłe wojny idą i, gdyby on dobry był, to-by już dawno zamianę jaką z nami uczynił, czy tam pewne rozgraniczenie jakie, byle po sądach siebie i ludzi nie włóczyć. Jeszcze-by i nam do zaprowadzenia porządku dopomógł. Ale on i gadać z nami nie chce, chyba z przyczyny interesu jak do psów zagada, a inszym razem spotkawszy, i nie spojrzy nawet na człowieka, jak wilk w ziemię patrząc...
Rzucił ręką i usta trochę wydął.
— Co tam o tem gadać! Każdy teraz o sobie tylko myśli i siebie kocha. Pan Korczyński podobno inszy był niegdyś, a potem go coś odmieniło... nie wiadomo tylko co takiego!...
Justyna próbowała bronić krewnego i opiekuna, opowiadając o jego uciążliwej pracy gospodarskiej i majątkowych kłopotach; ale przed tem sercem świeżem i nienawiścią niezatrutem długo bronić go nie potrzebowała.
— Pewno! pewno! — twierdząco, wstrząsając głową, powtarzał Jan, — utrapienia i aprensye złość w człowieku rodzą. Ja sam, pamiętam, kiedy kilka lat temu Fabian mnie prześladował, na kłótnie wciąż wyzywał i pole moje jak swoje zaorywał, w taką złość wpadłem, że, do domu przyszedłszy, garnek, co na stole stał, o ziemię cisnąłem i roztłukłem, siostrę małą jeszcze złajałem i stryjowi jeżem się postawiłem. A wszystko to uczyniłem niedobrowolnie, tylko przez zgryzotę i aprensyę. Często cierpiąc, zdarza się, że nie ścierpisz!...
Opowiadał, że, w okolicy żyjąc, wiele zgryzot i krzywd przenieść trzeba. W jednem gnieździe nie jednaki ptak się lęgnie! Szczenięta od jednej psicy urodzone niejednostajne mają przyrodzenie. Tak samo i między ludźmi. Są w okolicy ludzie dobrzy, i spokojni; są i tacy, co jak psy rozjadają się na sąsiadów. Ale najwięcej złych jest dlatego, że, mało mając, z chciwością ubijają się o więcej i, blizko siebie żyjąc, fałdów jeden drugiemu przy siaduje.
— Pijactwa pomiędzy nami niema, ani rozpusty nijakiej, ani złodziejstwa. Chatę, choć na cały dzień, otworem zostawić można, a nikt marnego węgla z pieca nie wyjmie. Zatoż każdą grudkę ziemi jeden drugiemu z gardła-by wydarł, a za najmniejszą szkodę, albo ubligę, do czubów się biorą lub do sądów ciągną. O szkodę zaś i ubligę łatwo tam, gdzie zagony jak groch w worku zmieszane, a okno w okno patrzy...
Stryj i on sam — mówił Jan — zatargów i procesów, jak tylko mogą, ubiegają, po prostu, za wstyd je poczytując, a także i dlatego, że smaku, ani też pożytku, w nich nie znajdują. Hojniejsza jedna garść z pokojem niżeli dwie z wojną. Lepiej z małego garnuszka jeść w spokojności niż morze wychłeptać ze zgryzotą. Cukru garścią nie jedzą, ale niedostatku nijakiego nie cierpią. Prawda, że za bogatych w okolicy uchodzą, a to z tej racyi, że gospodarstwo do nich dwóch tylko należy, raczej do stryja, ale to już wszystko jedno. Przytem i ziemi mają sporo: morgów dwadzieścia. Trzech tylko w okolicy gospodarzy tyle jej ma; ale zato większe u nich gromady, jak u Fabiana, naprzykład: dusz siedem w domu. Inni daleko mniej mają: po dziesięć, osiem, pięć morgów, a i tacy są, którzy, jak, naprzykład, Ładyś, i ćwierci beczki na swojej ziemi nie wysiewają. Cóż dziwnego, że w cudze lezą? Pusty żołądek mruczy. I u nich samych bieda była, kiedy stryj był chory, a on jeszcze mały i niebardzo do czego zdatny. Teraz zaś to już nietylko dobrze sobie żyją, ale i Antolka dostanie posag, jak za mąż wychodzić będzie, nie duży, pięćset rubli, ale Michałowi, który i bez tego-by ją wziął, wielką tem pomoc przyniesie, a zawsze później większej poszany i od męża i od familii doświadczy, jeżeli się choć małą rzeczą do spólnego dobra przyczyni. Dziewczyna też zasłużyła na to, bo pracowita i, choć taka młoda, ze wszystkiego korzyści ciągnąć umie: z krów, z ptactwa, z przędziwa, z tkania. Krów mają cztery, owiec dwadzieścia; więcej mieć-by potrzeba, ale z wypasem i łąką bieda. Dwie ciężkie biedy okolica przenosi: jednę, że łąk i wypasów zamało ma, a drugą, że woda nadmiar krwawa. Zresztą, praca około gospodarstwa nie Bóg wie jaka; człowiek się nią nadwerężyć nie może. Bywają czasy harowania i czasy odpoczywania, — w zimie, naprzykład. Robota i wtedy jest, ale nie ciągła; wieczorami to już chyba on sam koło stolarstwa majstruje; inni sieci na ryby wiążą; jest jeden, co obuwie szyje; zresztą, zbierają się po takich domach gdzie świetlice największe, grają na harmonikach i skrzypcach, śpiewają, czasem tańczą, czasem czytają. Czytaliby więcej i częściej, ale te książki, co u stryja są, dawno poprzeczytywane, a inne...
Tu przerwał mówienie i niespokojnie obejrzał się za siebie Z głębi boru leciał i kulą w powietrzu toczyć się zdawał szum do głuchego turkotu podobny. Wierzchołki sosen zakołysały się i gałęźmi jak wachlarzami poruszyły; na dno lasu, niby welon z ciemnej krepy, spadł zmrok szarawy, wszędzie jednostajny i gdzieniegdzie tylko smugami krwistych świateł błyskający. Ptactwo znieruchomiało, ucichło, zrzadka tylko odzywając się urywanem ćwierkaniem; miarowe pukanie dzięciołów i żołn ustało; w krzakach i pod paprociami słychać było pośpieszny szelest owadów; wiewiórka, wbiegająca na wysoką sosnę, zatrzymała się w połowie drogi i, na sęku zawieszona, z odwróconą głową, czarne, zlęknione oczy w pociemniałą ziemię utkwiła. Nad kołyszącemi się czołami i powiewającemi gałęźmi drzew niebo usłało się puszystą, wzdętą szarością; wrony pod niem chmurą przeleciały, przeraźliwie zakrakały i skryty się wśród ruchomych szczytów, nagle milknąc przed toczącym się w głębiach boru szumem i turkotem.
Jan niespokojnie na Justynę spojrzał.
— Burza nadlatuje. Czy pani nie lęka się? — zapytał.
Odpowiedziała, że trwogi najmniejszej nie czuje, i ciekawie rozglądała się w szczegółach ponurego w tej chwili obrazu przyrody. Jednak wywierał on snadź na nią wrażenie obawy, czy przygnębienia, bo zbladła trochę i pod muślinową suknią dreszcz przebiegł jej ciało.
Jan rozpaczliwym gestem rękę do głowy poniósł
— Głupiec czy waryat ze mnie! — zawołał, żeby w lesie zbłądzić i panią na trwogę, albo i na przeziębienie, narazić...
Wnet jednak poskromił wzruszenie i zimną krew odzyskał.
— W lesie pozostać na żaden sposób nie można, bo zaraz wicher gałęzie z drzew strącać zacznie, a niejedno, cieńsze, to i z korzeniami z ziemi wyrzuci. Lepiej już płynąć. Z wodą czółno strzałą popłynie... Minut dziesięć i pod okolicą staniem. Ulewy może nie będzie, albo bardzo krótka, bo chmury ptakami lecą, a choćby i była, lepiej dostać na głowę wiadro wody niż sosnę. Chodźmy prędko!
Ostatnie dwa wyrazy nagląco wymówił i, wziąwszy rękę Justyny w swoję, ku brzegowi lasu biedź prawie zaczął. W parę minut stanęli na wązkiem, kamienistem wybrzeżu, za którem rzeka, tak jak niebo ciemna, gwałtownym wiatrem gnana, toczyła fale wzdęte, w regularne fugi wyrzeźbione, białe plamy piany wyrzucające. Jan skoczył do czółna, silnem pchnięciem z piasku na wodę je zsunął i, wiosłem u brzegu zatrzymując, do Justyny zawołał:
— Proszę!
Zawahała się. Spojrzała na wzburzony szlak rzeki, na małe czółno, które pod silnie przyciskającem je wiosłem woda rwała i targała; pobladła bardziej jeszcze i nie wiedziała co począć. Brwi Jana ściągnęły się nad oczami, z których strzelił błysk zniecierpliwienia.
— Tu czasu do medytacyi niema. Proszę do czółna siadać! — wymówił, a głos jego, w szumie i huku wiatru, brzmiał stanowczo, prawie rozkazująco.
Wahanie się Justyny zniknęło bez śladu: podbiegła do czółna, wskoczyła w nie i na dnie usiadła. On szybkim ruchem poprawił gałęzie topoli wyściełające czółno i szybko, ale łagodniej już, przemówił:
— Proszę nie lękać się. W różne ja pory i nie w takie burze jak ta po Niemnie jeździłem, a pływać umiem prawie jak ryba...
Widać było po niej, że lękać się przestała. Z siły jego wlała się w nią ufność. Ale w tej chwili huczący świst wichru zleciał już na brzeg boru... rozległ się suchy trzask łamiących się gałęzi, zaskrzypiały rozkołysane sosny, a przestrzeń, od brzegu do brzegu widnokręgu, od ciemnego nieba do ciemnej wody, stanęła jedną, gęstą, i z każdą sekundą wzbierającą mgłą deszczu. Justyna znowu od głowy do stóp zadrżała.
— Niewzwyczajona — szepnął Jan, — jak dzieciątko!...
Błyskawicznym ruchem zdjąwszy z siebie siermiężkę, rzucił ją na towarzyszkę, którą okryła ona od szyi do stóp, — a sam, u dzioba czółna stojąc, wiosłem o wodę uderzył. Wicher szalał, ciemne chmury pod niebem, białą płachtą zaciągniętem, ptakami leciały; zrzadka rozsiane grusze i wierzby wściekle miotały się nad wysokim brzegiem. Z drugiej strony stał bór, kipiący w głębi, lecz na zewnątrz nieruchomy jak kamienna ściana, a po ciemnym, wzdętym, białemi plamami usianym szlaku rzeki czółno strzałą mknęło, wciąż ukośnie, ukośnie po falach puszczane, boki im umykając, a dziobem je porząc. Nie było samotnem; przed niem, w ten sam jak ono sposób, mknęło drugie, trzecie, czwarte: to rybacy uciekali do domów przed gwałtownym wybuchem przyrody. Na spotkanie tych, niby lotnych, czarnych ptaków, powoli z przeciwnej strony sunęły, do wodnych potworów podobne, radiami jak olbrzymiemi płetwami o wodę uderzające, ciężkie, spłakaną żółtością wśród powszechnej szarości smutne płyty (tratwy). W niespełna kwadrans, jak to przepowiadał Jan, ukazały się nad wysoką górą domy i drzewa okolicy. Rybackie czółna stały już na piasku wybrzeża; a w przerzedzającej się mgle deszczowej widać było rybaków, spokojnym krokiem wchodzących na górę. Za jednym z nich, najbarczystszym i na burzę najobojętniejszym, ciągnął się ze spuszczonym ku ziemi pyskiem i ogonem, czarny zmokły pies.
Kiedy Justyna stanęła na wybrzeżu, gwałtowny krzyk, który wydała z siebie przyroda, uciszał się, a płacz jej ustał. Wichrem przygnane chmury wicher przeniósł i pędził coraz dalej po jednej połowie sklepienia, którego druga połowa oblokła się nagle promiennym błękitem i zajaśniała tarczą słoneczną, czystą, wielką, zawieszoną nad zalegającym zachodni skłon nieba pasem roztopionego złota. Pas ten odbił się w rzece, która popłynęła szafirem i złotem, a nad nią, z sunących wciąż powoli, rozjaśnionych płytów, podniosły się kręte złote sznury dymów. Zielona góra, z okrywającym ją rysunkiem ścieżek, stanęła cała w kryształowych kroplach, drgających i świecących na każdem źdźble trawy i na każdym liściu chwastów. U szczytu jej wybuchnął świegot ptactwa i z dołu dostrzedz można było, w napełnionych światłem gałęziach drzew, które u góry rosły, tańczące z radości ptactwo. Wiatr słabł, opadał, cicho jeszcze i zlekka dmąc w jednę stronę; chmury, kłębiąc się i mieszając, zwijały się naprzeciw słońca w wał półkolisty i srebrem oblany.
Po jednej z krętych ścieżek Justyna wstąpiła na górę, i u połowy jej pod rozłożystą topolą stanęła. Jan czółno na piasek ściągnął i kilku skokami przy niej się znalazł. Niespokojnym wydawał się i zakłopotanym; cienia uśmiechu na twarzy jego nie było. W przemokłej koszuli, ze zmokłą siermięgą na ramieniu, szybko oddychając, odrazu kilka pytań rzucił:
— Przestraszyła się bardzo? Zmokła? Może przeziębiła się? Zdrowiu może zaszkodzi?
Ale dość było jednego na nią spojrzenia, aby zrozumieć, że, nie dręczącą wcale, lecz może rozkoszną chwilę przebyła. Odkąd; usiadłszy w czółnie, w oczach jego blask odwagi, a w ramieniu, wznoszącem się do walki, siłę i zręczność ujrzała, wszelka trwoga w niej znikła, a natomiast przeniknęła ją do głębi słodycz zaufania. Ufała mu. Gdy stojąc u steru czółna, z brwią ściągniętą, z całą duszą w oczach skupioną, ku wodzie nieco schylony, wiosłem odpędzał żywioł napastniczy i na wodnem bezdrożu niezawodne torował drogi, wydawał się jej samą śmiałością i siłą; uczuła się także śmiałą, silną, dumną z niego i z tego, że zaufać mu potrafiła. Przytem wydawał się on jej i samą dobrocią. Pod gęstą mgłą deszczową z trudnością powieki podnosząc, widziała jednak kilka szybkich, zmartwionych, troskliwych spojrzeń, jakie na nią rzucił: i razem z ufnością wdzięczność nieskończona dla tego serca, które tak prosto i szczerze słało się pod jej stopy, upoiła jej serce. Upojona i szczęśliwa stała pod topolą, upewniając go, że nie przelękła się, nie zmokła, nie przeziębiła się, i tego tylko żałuje, iż wycieczka ich dłużej nie trwała.
— To i chwała Bogu! — zawołał.
Widząc ją zdrową i wesołą, uspokoił się zupełnie. Widział też, że nie przemokła wcale. Siermięga jego była tak grubą, i choć na nim wydawała się krótką, ją tak dobrze osłoniła, że deszcz suknię jej tylko przejął wilgocią. W zamian mokre włosy zdwojonym ciężarem na kark jej spadały. Wstrząsnęła głową; luźny i w czasie burzy więcej jeszcze rozluźniony węzeł rozwinął się i czarną wilgotną falą okrył jej plecy. Może sama nie czuła tego, że była w tej chwili zalotną. Ale on do tych opadłych, falistych zwojów przylgnął rozgorzałemi oczyma, i o krok za nią cofnięty, rękę ku nim wyciągnął... cofnął ją, wyciągnął znowu, aż lękliwie dotknął ich, miękkiej, błyszczącej gęstwiny.
— Ze też to Pan Bóg takie cudności stwarza!
Szept ten razem z jego gorącym oddechem ucho jej musnął; na włosach uczuła dotknięcie jego ręki... W tył mocno głowę odgięła i nieruchoma stała, z twarzą różową, a wzrokiem utkwionym w szeroki pas złoty, który pod tarczą słońca zdawał się na oścież roztwierać błękitne niebo.
Na tem tle złotem zamajaczyły białe, skrzydlate plamy, lecące nad rzeką, to niżej, to wyżej, ku zielonej górze. Były to ptaki dziwne i piękne, duże, niepokalanie białe, szeroko-skrzydłe, z dziobami i nogami ognistej barwy. Ze dwadzieścia ich było; wyglądały jak napowietrzne lilie, o ognistych łodygach i prętach. Od stóp zielonej góry wzbiły się wysoko, i ciężkie, milczące, poważnym, lekko szumiącym lotem popłynęły dalej, dalej, z nad wody spłaszając malutkie wobec nich i trwożliwie przed niemi uciekające rybitwy. Justynę ciekawość o parę kroków naprzód rzuciła. Wydała okrzyk zdziwienia; pierwszy raz w życiu ptaki te widziała.
— To są morskie wrony — zmąconym głosem wytłómaczył Jan, — czasowe u nas ptaki i rzadkie. Nie każdego roku przelatują one tędy; podczas i kilka lat ich nie widać, potem pokażą się znowu, przelecą i polecą Bóg wie dokąd!
Z zadumą za śnieżnemi ptakami okiem rzucił.
— Ciekawość podczas człowieka ogarnie dowiedzieć się czego o tych stronach dalekich, do których ptaki latają... Żeby choć w książce albo w rozpowiadaniu jakiem zobaczyć te morza, te kraje, te cudności i dziwy...
— Razem o nich czytywać będziemy. Czy dobrze?
Wszystkie promienie słońca w źrenicach mu zaświeciły.
— Żebyż to kiedy nastąpiło! Żebyż to, doprawdy!...
Wiatr powiał; topól zaszumiała i strząsnęła na nich krótką ulewę kropli. Roześmieli się oboje głośno, jak dzieci.
— Chodźmy do chaty! — zawołał Jan.
— Chodźmy! — ochotnie powtórzyła Justyna.
Szereg lip na podwórku Anzelma i Jana stojących raz jeszcze osypał ich chłodną rosą, nim stanęli przed otwarłem oknem przeciwka, czyli izdebki, którą Anzelm „celą“ swoją nazywał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.