Nad Niemnem (wyd. 1899)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Ustawiczne kłopoty i zajęcia pana Benedykta, z jednej strony, a z drugiej, słabe zdrowie pani Emilii i sposób życia, jaki wiodła od lat już wielu, nie pozwalały mu na utrzymywanie szerokich stosunków towarzyskich. Oboje też, choć dla przyczyn różnych, nie pragnęli ich wcale: on unikał wydatków i przeszkód w pracach gospodarskich, ona lękała się ruchu, gwaru i wszelkiej fatygi; jednak zupełnie wyosobnionymi zpośród ludzi być nie mogli. Dawne stosunki sprowadzały im niekiedy odwiedziny krewnych i sąsiadów. Raz w rok na imieniny pani domu, przypadające w ostatnim dniu czerwca, zjeżdżała się do Korczyna znaczna liczba gości. Był to już zwyczaj przyjęty od tak dawna, że zmienić go było niepodobna bez uchybienia najprostszej przyzwoitości i narażenia się na niechęć całego prawdę sąsiedztwa.
W wielkiej sali jadalnej około czterdziestu osób wstawało od stołu, okrytego staroświeckiemi, naczyniami z, porcelany i kryształu, i ciężkiem, również staroświeckiem srebrem. Światło słoneczne, łagodzone przez zapuszczone u okien sztory, nadawało tej zastawne bogate połyski. Jak w całym dworze tak i tutaj widać było obfite pozostałości dawnych dostatków tego domu. Nic nowego, ale wszystko, czegokolwiek trafy losu nie wydarły, ze starannością, świadczącą o czujnych i czynnych głowach i rękach, było zaoszczędzone i przechowane.
Gospodyni domu, cała błyszcząca od dżetowych ozdób, które ją okrywały, dała znak wstania od stołu. Z najstarszego przy stole miejsca powolnym ruchem podniosła się wdowa po Andrzeju Korczyńskim, kobieta na wiek swój jeszcze zadziwiająco piękna. Matka trzydziestoletniego syna, mogłaby prawie podbijać serca ludzkie, ale, jak ogólnie w okolicy tej wiedziano, wszelka zalotność była jej zawsze i zupełnie obcą. Od owej, przed dwudziestu trzema laty wydarzonej, straszliwej chwili, w której dowiedziała się, że jest wdową, nie zdjęła z siebie ani razu sukni żałobnych i, w posagowym swoim majątku, wychowaniu i pieszczeniu jedynaka wyłącznie oddana, żyła jak zakonnica, świata unikając, a wszelkie przypuszczenia o możliwości powtórnego wyjścia za mąż odpierając nieprzezwyciężonym chłodem. Więc też cnoty czystości i poświęcenia zdawały się od stóp do głowy przyoblekać jej wysoką i bogato rozwiniętą kibić, którą malowniczo opływała czarna i ciężka suknia. Czarne koronki i gładkie pasma włosów żałobną ramą otaczały twarz jej o rysach wydatnych i prawidłowych, delikatną bladością okrytych i zmąconych, ledwie dostrzegalnemi zmarszczkami, które zbiegały się w drobne snopy około wielkich, smutnych oczu i chłodnych, dumnych ust... Najdrobniejsza błyskotka nie ożywiała jej wdowiego stroju; uśmiech wesoły bardzo rzadko oświecał zamyślone jej rysy. Gdy szła albo do kogo przemawiała, zawsze głowę podnosiła wysoko i powieki spuszczała, co rzucało na nią podwójny wyraz wyniosłości i skromności, w którym przemagała wyniosłość. Jak wysoce poważali ją członkowie jej rodziny, świadczy o tem lękliwy nieledwie pośpiech, z jakim gospodarz domu, gdy tylko powstała z miejsca, podawał jej ramię.
Jakiś otyły i na jowialnego gastronoma wyglądający sąsiad ofiarował się na towarzysza siostrze pana Benedykta, pani Jadwidze Darzeckiej, całkiem do brata niepodobnej, przysadzistej, rumianej, gadatliwej, zanadto bogato w aksamit i brylanty strojnej kobiecie, która, rękę, bransoletami okrytą, kładąc na ramieniu sąsiada, z za tłumu osób z krzeseł powstających dojrzeć usiłowała, z kim dwie dorosłe i dwie niedorosłe jej córeczki od stołu odchodzić będą.
Mąż jej, człowiek wysoki i sztywny, siwiejący, z arystokraty cznemi rysami twarzy, który w czasie obiadu płynnie i kwieciście mówił o Włoszech, Paryżu, Ostendzie i różnych innych wsławionych punktach Europy, za gospodarzem domu i jego bratową szedł z panią Emilią. W ogóle na rodzinie Darzeckich znać było niepospolite w tych stronach bogactwo. On miał ruchy i mowę człowieka silnie stojącego na złotych nogach; panie były strojne i mówiły wiele o zagranicy i zabawkach.
Również bogaty, albo i bogatszy jeszcze, Teofil Różyc siedział przy stole obok małej, zgrabnej, młodziutkiej blondynki, która, szeleszcząc jasną atłasową suknią, żywo poruszając głową ubraną w kwiaty, z dziecinnemi prawie ruchami obnażonych śnieżnych, ramion, szczebiotała mu po francuzku: comme quoi przed dwoma laty męża swego, Zygmunta Korczyńskiego, na wodach poznała; comme quoi podobał się jej odrazu, ale rodzice jej, w odległych ztąd stronach mieszkający, długo zgodzić się nie chcieli, aby ona tak wcześnie za mąż wychodziła; comme quoi matka Zygmunta, pani Andrzejowa Korczyńska, tam przyjechała, za synem się wstawiła i wszelkie przeciwności zwyciężyła; comme quoi przed dwoma laty z Zygmuntem do tej okolicy przyjechała, ale okolica nie podoba jej się bardzo: natura dookoła monotonna i prozaiczna; towarzystwa i rozrywek wcale niema; Zygmunt malować tu nie może, bo mu braknie natchnień i tematów, więc pewnie oboje wkrótce do Monachium lub Rzymu wyjadą, gdzie talent malarski Zygmunta etc., etc.
Różyc, odznaczający się w tem kółku wykwintną postawą i białą jak welinowy papier twarzą, grzecznie słuchał ptaszęcego szczebiotu małej blondynki, podtrzymując go rzucanemi czasem słowami, a często z za szkieł swoich binokli patrząc ku przeciwległemu punktowi stołu, gdzie Justyna, po francuzku także, rozmawiała z niemłodą i bardzo w tem towarzystwie osamotnioną cudzoziemką, nauczycielką młodszych panien Darzeckich. Parę razy spojrzenia jego, wracając od Justyny, zbiegały się w drodze ze spojrzeniami siedzącego po drugiej jego stronie Zygmunta Korczyńskiego, przystojnego, choć trochę zbyt bladego i na wiek swój chmurnego bruneta. Obaj spoglądali często w jednę stronę, co na cienkie wargi Różyca sprowadzało szybki, ironiczny uśmiech.
A milutka Klotylda, szczebiocząc, gestykulując, często w twarz męża wlepiając długie spojrzenia, niczego przecież nie spostrzegała, kiedy zaś wstawać od stołu zaczęto, z dziecinną prawie wesołością ramię Zygmunta pochwyciła i, wznosząc ku niemu zgrabną główkę i szafirowe oczy, do niego znowu szczebiotać zaczęła.
Tak utworzyły się cztery naczelne pary; za niemi posunęło Kilka innych, daleko skromniej wyglądających, złożonych z kobiet i mężczyzn, których ubranie i twarze zdradzały walkę z losem dość ciężką. Byli to sąsiedzi Benedykta Korczyńskiego, mniej więcej wtakiem jak i on położeniu będący i podobny prowadzący sposób życia. Kobiety tam były w podstarzałych materyach i tanich błyskotkach; mężczyźni ogorzali, wąsaci i ubrani wcale nie według ostatniej mody. Pomiędzy temi kilkunastu twarzami kobiecemi i męzkiemi znajdowały się takie, którym spracowanie czy zgryzoty wychudziły policzki i przedwczesnemi zmarszczkami okryły czoła; teraz jednak, wśród licznego zebrania, czuli się oni wesołymi, czy też tylko usiłowali okazać wesołość, a w dodatku jeszcze chcieli być i eleganckimi. Chód i ruchy ich zdradzały, że takie ceremonialne odchodzenie od jadalnych stołów, zwyczajne im nie jest, że jeśli nawet znali niegdyś podobne parady, to oddawna od nich odwykli. Mężczyźni, nie czynili sobie nawet wielkiego przymusu, ale panie, krygowały się, próbowały ruchów majestatycznych lub polotnych, uśmiechami ozdabiały przywiędłe usta, przez co nabierały charakteru, obcej im może zazwyczaj, nadętości lub gapiowatości.
Za temi skromnemi parami, na których najwyraźniej odbijało się piętno czasu i miejsca, posuwało się znowu kilka par świetnych. Różyc prowadził strojną pannę Darzecką, która miała wysoki wzrost Korczyńskich i chłodne rysy swojego arystokratycznego ojca, a której narzeczony, blady blondyn z angielskiemi bokobrodami i tytułem hrabiego, podawał ramię jej siostrze, młodziutkiej, żywej zalotnej brunetce. Potem szedł jeszcze Kirło, prowadząc Teresę Plińską, która dnia tego, już nie twarz, ale gardło obwiązane miała batystową chusteczką, a prowadził ją w ten sposób, że kilka patrzących na to osób uśmiechnęło się, albo nawet zaśmiało głośno. Krygował się, ramię; jej do boku swojego przyciskał, o czemś jej szeptał: widocznie, towarzyszkę tę wybrał sobie dla żartu i śmiechu. Nakoniec, w nieładzie już, posypała się młodzież płci obojej, pod przewodnictwem dwudziestoletniego syna i czternastoletniej córki gospodarstwa.
Justyna, powstawszy z miejsca, szybko przybliżyła się do ojca, który, na ogólne wstawanie od stołu nie zważając, pilnie i chciwie dojadał ogromnej porcyi galarety i biszkoptów. Ku zwieszonej nad talerzem i srebrem, siwizną okrytej głowie jego schylając swoję głowę, ubraną tylko w czarny warkocz i parę świeżych kwiatów, zlekka jego ramienia dotknęła:
— Chodźmy, ojcze!
— Zaraz, zaraz — odmruknął, — tylko, widzisz... skończę...
— Wszyscy odchodzą — bardzo cicho nalegała, — samemu tak przy stole zostawać nie wypada...
Błękitne, wilgotne, z rozmarzonym wyrazem oczy starego z nad talerza podniosły się na pochyloną twarz córki.
— Nie wypada... to prawda, że nie wypada; a kiedy nie wypada, to nie ma już co... chodźmy...
Raz jeszcze spojrzał na pozostałą pośród talerza galaretę, starannie serwetą otarł pulchne, ponsowe usta i siwe wąsy, wstał, właściwym sobie ruchem, wysuwającym nieco naprzód żołądek, wyprostował się, a Justyna wsunęła mu rękę pod ramię. Poszli za innymi, lecz w znacznej od innych odległości.
— Dobry był obiad, — mruczał stary, — bardzo dobry... Polędwica trochę nie te... ale kurczęta i szparagi... caca! Jadłaś, Justynko, co?
— Jadłam, ojcze, — odpowiedziała.
— Che, che! — zaśmiał się i filuternie, na córkę spojrzał: — albo to ty na takie rzeczy uważasz! U ciebie jeszcze fiu! fiu! w głowie. Słyszałem dziś, jak Kirło mówił pani Benedyktowej, że ten Różyc w tobie... te... a i Zygmuś znowu dojeżdżać zaczyna... dawne dzieje... przypominają się może? ha? choć już żonaty... ale serce to te... nie sługa... wiem ja to sam... pamiętam...
Justyna szła zwykłym równym krokiem, głową nieco podniesioną, i patrzyła w ziemię; możnaby myśleć, że słów ojca nie słyszała.
W sali jadalnej pozostało już tylko kilku lokajów, którzy z gośćmi przybyli i pomagali w usługiwaniu przy stole jedynemu w tym domu pokojowcowi. Pozostała tam także Marta, w dniu tym świątecznie ubrana, z kolorową kokardą na szyi i wysokim grzebieniem we włosach. Do obiadu prawie nie siadała, chociaż nakrycie dla niej znajdowało się na stole; pilnowała przynoszenia półmisków, kolei podawania wszystkiego, dokładności i szybkości usługi.
Zapewne już i na parę dni pierwej przed tym dniem, zupełnie w domu wyjątkowym, panna Marta sporo do czynienia mieć musiała; bo kiedy wszyscy wyszli już z sali, ciężko na jedno z krzeseł opadła i splecione ręce na kolana opuściła. Zgarbiła się przy tem i pochyliła głowę tak, że wydawała się skurczoną i jakby w sobie zwiniętą. Z pod schylonego czoła, na które wybiegło mnóstwo zmarszczek, zamyślonem spojrzeniem wodziła po długim stole i w nieładzie około niego stojących krzesłach. Powoli głową trząść zaczęła tak, jak ktoś, co wpośród miejsc tych samych pamięcią ściga wcale inne obrazy i twarze, Powoli też ogniste jej oczy przygasały, unieruchomiały się i zachodziły mgłą wilgotną.
Nagle odezwał się za nią ostry dyszkant domowego lokaja, Franka:
— Kawę przyniosłem!
Jak sprężyną podniesiona z krzesła, wstała i dwoma szerokiemi krokami przystąpiła do bocznego stołu, na którym tylko co postawiono wielki imbryk z ugotowaną kawą. Chwyciła go i nalewać poczęła napój poobiedni do starych porcelanowych filiżanek.
— Franek! — zagrzmiał na całą salę głos jej basowy i trochę ochrypły — po jakiemu to filiżanki wytarte! pył na spodzie. Podaj mi tu czystą serwetę, niedołęgo, słyszysz?
Tymczasem odchodzące od stołu pary, przebywały wielki niepokój i, do połowy salonu doszedłszy, rozstawały się ze wzajemnemi ceremonialnemi ukłonami. Pani Andrzejowa, nie podnosząc powiek, cieniem uśmiechu i lekkiem pochyleniem głowy, którą wnet znowu wysoko podniosła, podziękowała szwagrowi. Darzecka rękę otyłego sąsiada, który jej świetnego wydawania córki za hrabiego winszował, ściskała tak mocno, że aż bransolety jej głośno zadzwoniły. Młodziutka i malutka Zygmuntowa Korczyńska złożyła przed swoim chłodnym i zachmurzonym mężem dyg żartobliwy, a tak głęboki, że prawie do ziemi przysiadła, poczem wnet znowu pochwyciła jego ramię, jakby ani na chwilę rozstawać się z nim nie chciała.
Tu fais des folies, Clotilde, — zcicha upomniał ją mąż.
Mais, puisque je suis folle de toi! — tuląc się mu do boku i oczy ku niemu wznosząc, odszepnęła.
Pani Emilia, wiodąc panie ku głównym kanapom i fotelom, Kończyła rozmowę z wysokim i sztywnym szwagrem swojego męża, który, z galanteryą zwracając ku niej delikatną, bladą, w wązką ramę siwiejących bokobrodów ujętą twarz, płynnie i ozdobnie mówił tym razem o Szwajcaryi.
— Gdyby bratowa chciała kiedy wyrwać się z tego zakątka i czas jakiś przepędzić w uroczej Szwajcaryi, zdrowie jej i humor uległyby niezawodnie szczęśliwym zmianom.
Jednak humor i zdrowie pani Emilii wydawały się dziś doskonałemi, i patrząc na jej zlekka zarumienione policzki, promieniejące oczy i ponsowe usta, nikt-by nie odgadł męczarni, które przez kilka dni poprzednich przebywała w domu. Już przyjazd dzieci na wakacye, wpuszczając w zwykły tryb jej życia trochę ruchu i gwaru, stał się dla niej przyczyną wzmożonego bicia serca i kilku bezsennych nocy. Wobec mającego wkrótce nastąpić zebrania, śmiertelnie lękała się na ten dzień właśnie dostać migreny, chrypki, newralgii, niedyspozycyi żołądkowej, słowem: czegokolwiek takiego, coby jej fatygę przyjmowania gości uniemożliwiło. Z tą obawą przebywała dnie i budziła się nocami, biorąc zdwojone dozy bromu, laurowych kropli i magnezyi, płucząc gardło roztworami różnych soli i kor, smarując maściami zagrożone miejsca. Trwało to aż do dzisiejszego ranka, w którym, przy bardzo skromnem i długiem ubieraniu się, przypomniała sobie dawne, lepsze czasy i zapragnęła znowu być choćby dzień jeden taką, jak niegdyś!, niegdyś... Weszła do salonu dziwnie wzmocniona i podniecona, z żywością, ruchów, których wczoraj nikt-by się w niej ani domyślał, z tem samem rozpromienieni oczu i uśmiechu, z jakiem teraz zwróciła się ku dwom sąsiadkom, które ją wypytywały o słabe i tak bardzo delikatne jej zdrowie.
Za otwartemi na oścież szklanymi drzwiami stała wysoka ściana zieloności, w której klony, wiązy, lipy i jawory, w nierozwikłany chaos mieszając potężne swoje gałęzie, zdawały się tłumnie tłoczyć i następować na siebie. Gęste sploty dzikiego wina, tworząc grube kolumny i przezroczyste festony, ocieniały obszerny i kilku wschodami z ogrodem rozdzielony ganek, na który gospodarz wprowadził starszych sąsiadów i krewnych, częstując ich tam cygarami.
W jednym z rogów salonu, przy otwartym fortepianie, Różyc, młody hrabia z angielskiemi bokobrodami i Zygmunt Korczyński, którzy snadż cygar palić nie chcieli, bo na ganek nie wyszli, rozmawiali z sobą przyciszonemi głosami, a bardzo uprzejmie. Mało sebie znani, zeszli się z sobą, pociągnięci niby prawem naturalnego doboru. Pomimo bowiem wielkich różnic powierzchowności, z ubiorów swoich, gwałtownie na pamięć przywodzących żurnale mód, z postaw i ruchów, nic pod względem wykwintności nie pozostawiających do życzenia, ze sposobu mówienia, wyróżniającego się lekkiem cedzeniem sylab i przymieszki francuzkich wyrazów, z kobiecego prawie wydelikacenia cery i rąk — byli oni bardzo do siebie podobni, stanowili niejako jeden typ, przez pewne warunki urodzenia, wychowania i majątku wyrabiany: tylko że hrabia cedził sylaby i francuzczyzny używał najwięcej, a Zygmunt Korczyński najmniej; przytem u tego ostatniego w układzie włosów, wyrazie twarzy i przybieranych pozach było coś marzącego i jakby nałóg do malowniczości zdradzającego, co koniecznie przypominać musiało artystę.
Istotnie, opowiadał on w tej chwili dwóm towarzyszom o paroletnim pobycie swoim w Monachium, który więcej mu przyniósł korzyści i artystycznych uciech, niż kilkoletnie studya w szkołach sztuk pięknych, najprzód wiedeńskiej, a potem trochę w paryzkiej i dusseldorfskiej. Hrabia chwalił także Monachium, Wiedeń i Paryż, ale przekładał Włochy, gdzie wśród najpiękniejszej natury znajdowały się, według niego, najpiękniejsze w świecie kobiety.
Różyc znowu najdłużej mieszkał w Wiedniu, to miasto uważał za najweselsze i w niem — jak o tem z ironicznym uśmiechem nadmienił — najpiękniejsze swoje pozostawił wspomnienia. Po kilku minutach podobnej rozmowy razem jakoś podnieśli powieki i uważniej niż przedtem na siebie popatrzyli. W spojrzeniach ich, oprócz zwiększonej uwagi, przemknął cień ironii i wszystkim trzem razem błyskawiczny uśmiech przebiegł po ustach.
— Pomyślałem sobie właśnie w tej chwili — więcej jeszcze niż zwykle cedząc sylaby, zaczął hrabia — jak to dziwnie i... trochę... ambarasująco... poznawszy te wszystkie miejsca, o których tylko co mówiliśmy, spaść na jakąś jałową i głuchą pustynię...
Tout lasse!
Najpewniej wszyscy trzej razem o tem samem pomyśleli. Różyc nerwowym ruchem pociągnął sznurek od binokli i, uwalniając na chwilę od szkieł oczy, których czarne źrenice przygasłe były i smutne, niedbale wymówił:
— Ale pan — zwrócił się do Różyca Zygmunt Korczyński — nie miałeś jeszcze czasu zmęczyć się tą głuchą i nudną pustynią, o której wspomniał hrabia: od kilku miesięcy dopiero mieszkasz w swoich tutejszych majątkach. Ja, który obywatelskiego nowicyatu liczę już dwa lata, mogę powiedzieć panu, że... ambaras mój, jak wyraził się hrabia, granic nie ma i że dotąd jeszcze nie doszedłem do zrozumienia, jakim sposobem pośród tych stodół, obór i tak zwanych interesów wyżyć potrafię!...
— Na pociechę swoję i uprzyjemnienie czasu masz pan przynajmniej piękny talent, — uprzejmie podjął Różyc.
Po bladej, ciemnemi bokobrodami otoczonej twarzy Zygmunta przebiegł bolesny prawie niepokój.
— Zaczynam wątpić czy go posiadam — z pozorną niedbałością, ale i z przykrem zagięciem ust, odpowiedział.
— Jakież teraz płótno przygotowujesz pan?.. — zaczął hrabia.
I nie dokończył, gdyż z za Różyca i Zygmunta wysunął się w tej chwili młodziutki, dwudziestoletni chłopak, w którym na pierwszy rzut oka można było poznać studenta. Średniego wzrostu i bardzo zgrabny, poruszeniami ciała i grą fizognomii okazywał organizacyą niezmiernie żywą i nerwową. Rysy twarzy miał delikatne i piękne, ale cerę bladawą i zmęczoną; drobny, jasny wąsik zaledwie zaczynał osypywać mu górną wargę, a z wielkich piwnych oczu, zupełnie do oczu Benedylda Korczyńskiego podobnych, zdawały się i sypać iskry tryskać płomienie. Z żywością i zapałem, które widocznie zwalczać musiały trochę nieśmiałości i zmieszania, z rękami w tył założonemi i lekkim ukłonem, zwrócił się ku Różycowi.
— Przepraszam pana — zaczął głosem prawdziwie młodzieńczym i trochę więcej niż wypadało podniesionym, — ale tak obciąłbym wiedzieć; jakie reformy i urządzenia wprowadzić pan zamierza w swojej Wołowszczyźnie. Słyszałem, że są to dobra bardzo zaniedbane; gdy się dowiedziałem, że pan w nich sam zamieszkałeś, ucieszyłem się nadzwyczajnie. Tak ucieszyłem się, doprawdy, że będę miał przyjemność poznać pana, i tak obiecywałem sobie obszernie o tem z panem pomówić... że... że nie mogłem sobie odmówić...
Przed kilku godzinami młodziutki syn gospodarstwa został przedstawiony przez ojca tym z gości, którzy go jeszcze nie znali; wiedząc więc kim był ten, kto go teraz, z widocznem połączeniem żarliwości z nieśmiałością, napastował, Różyc uśmiechnął się uprzejmie i po chwili wahania się odpowiedział:
— Bardzo mi przyjemnie, i obciąłbym prawdziwie życzenie pańskie spełnić... tylko... tylko że o wprowadzaniu reform czy ulepszeń w Wołowszczyźnie dotąd nie pomyślałem...
Szczere, naiwne, głębokie zdziwienie odbiło się na ruchliwej i wyrazistej twarzy studenta.
— Jakto!... — zaczął, — a, ja myślałem, że właśnie tacy ludzie jak pan, młodzi i możni... dawać muszą inicyatywę... przykład... naukę...
— Ależ ja wcale nie jestem już młody, — z żywem drganiem czoła i trochę przykrym śmiechem zawołał Różyc.
Quand on a mangé un million, on se sent un siècle sur le dos, n’est-ce pas? — z trochę koleżeńskiej poufałości, szepnął do Różyca hrabia.
Ale młodziutki Witold Korczyński na tę przerwę nie zważał i mówił znowu:
— Mnie to, widzi pan, niezmiernie interesuje... Od dwóch lat nie byłem w domu, bo w przeszłym roku ojciec pozwolił mi spędzić wakacye na praktyce agronomicznej w pewnych wielkich i wzorowo zagospodarowanych dobrach... Teraz skończyłem w szkole kurs drugi i mam już niejakie wyobrażenie o tem., jak być powinno, wiedząc dobrze zkądinąd, jak w naszych stronach jest... Mnie się zdaje, że jest bardzo źle pod każdym względem, i że panowie powinniście ogromnie wziąć się do pracy i nad ziemią i nad ludem, aby...
— Widzisz — z pewnem zakłopotaniem do stryjecznego brata przemówił Zygmunt, — głowę masz tak napełnioną teoryami, że wygłaszać je potrzebujesz zawsze i wszędzie... Jest to zwykła cecha pierwszej młodości...
— Naturalnie — prostując się i głowę podnosząc, przerwał Witold, a z oczu posypały mu się iskry — i nie obraziłeś mnie wcale, przypominając, że jestem bardzo młody. Ty zresztą także młodym jesteś, i nie masz prawa usypiać na swoich malarskich laurach. Cóż-byś, naprzykład, odpowiedział, gdybym cię zapytał: jak w twoich Osowcach stoi lud wiejski.., tak... naprzykład... pod względem oświaty... moralności, ekonomicznego bytu?...
— Odpowiedziałbym, że stoi pod temi wszystkiemi względami jaknajgorzej, — z niedbałym uśmiechem odparł Zygmunt.
— I ty o tem możesz tak lekceważąco mówić! I panowie możecie tak obojętnie względem tego się zachowywać! — oburzył się chłopak, i znowu zwrócił się do Rożyca. — Mnie się zdaje, że pan chyba inaczej myślisz o tem, niż Zygmuś... on tak był wychowany.. zresztą... artysta! Ale pan pewnie zechcesz zestąpić do klas niższych, tak długo zaniedbanych, a którym wszystkie idee naszych czasów przyznają prawo...
— Mój Widziu — z widocznem już znudzeniem przerwał znowu Zygmunt, — idee czasu są rzeczą bardzo piękną...
— I szanowną, — z uśmiechem dorzucił hrabia...
— Ale spytaj się swojego ojca, w jakie położenie wpadł niegdyś, kiedy-to zamierzał zestępować... dźwigać...
Witold zarumienił się jak młoda dziewczyna, spuścił oczy i wyjąkał:
— Mój ojciec.... nie jest dość możnym... nie posiada może dość środków...
Widocznie ta wzmianka o ojcu sprawiła mu przykrość; wnet jednak z odrodzoną żarliwością zwrócił się do Różyca:
— Ale pan... — zaczął.
Tu przecież głos młody także, choć trochę grubszy od jego głosu, przerwał mu wykrzyknikiem:
— Witold ma słuszność, zupełną słuszność! Któż, jeśli nie panowie, powinien naprawiać błędy starszych, a nam, młodszym, drogi torować?... Gniew przejmuje, kiedy, przybywając z szerokiego świata, widzimy jak wszystko zastojowi okropnie ulega.. Gospodarstwa rutyniczne albo zrujnowane, ziemia z rąk naszych ucieka, lud dziczeje: a nikt ani palcem nie ruszy, aby cokolwiek podnieść... udoskonalić...
Z temi słowami na pomoc Witoldowi przybywał nieco starszy od niego kolega szkolny, student tak jak i on, syn jednego z obecnych tutaj i w tej chwili na ganku siedzących obywateli.
— Temperatura podnosić się zaczyna, — szepnął do Różyca hrabia.
Ale Różyc wszystkich tych przemów studentów słuchał ze spuszczonemi oczami, nerwowym ruchem palców, igrając ze sznurkiem od binokli, z drgającem, tak drgającem czołem, że drgania te dosięgały skóry czaszki pod rzadkiemi, ufryzowanemi włosami. Coś go dręczyło, i, jakby przykrej dla siebie sytuacyi koniec położyć zamierzał, zwrócił się do Zygmunta z prośbą, aby przedstawił go matce swojej....
Hrabia podążył zwolna ku punktowi salonu, w którym znajdowała się jego narzeczona: dwaj studenci, razem z trzecim, który się do nich przyłączył, żywo rozmawiając i gestykulując, usunęli się na stronę; Zygmunt Korczyński zaś i Różyc przebywali całą długość salonu, zmierzając ku fotelowi, na którym w gronie pań, milcząca i nieco wyosobniona, siedziała pani Andrzejowa. Na ukłon przedstawianego jej dystyngowanego pana odpowiedziała zwykłem sobie powolnem pochyleniem głowy, która ani na chwilę nic ze swojego wyniosłego i surowego charakteru nie straciła. Dopiero kiedy Różyc, obok niej usiadłszy, mówić zaczął o tem, że widział i podziwiał na jednej z wielkomiejskich wystaw obraz, który przed trzema laty wyszedł z pod pędzla jej syna, podniosła powieki i w twarz stojącego przed nią Zygmunta z nieopisanem spojrzeniem zatopiła swoje jeszcze bardzo piękne oczy, choć widać było, że barwę ich i blaski przez długie lata gasiły tęsknoty i łzy... Przy tem surowe jej usta rozwarły się nieco i zarysowały uśmiech niewymownej tkliwości i słodyczy. Był to jednak błysk przelotny, po którym grzecznie, ale chłodno rozmawiać zaczęła ze swoim nowym znajomym o talencie Zygmunta, o przeszkodach, jakie znajduje w rozwijaniu go, odkąd mieszka w domu, o trudności połączenia zawodu gospodarza wiejskiego z natchnieniami i potrzebami artysty...
Przy tych ostatnich uwagach, wbrew zwyczajnemu układowi swojemu, uczyniła parę niespokojnych poruszeń i znowu oczy na syna podniosła, tym razem przecież badawcze i trochę strwożone. Ale do ramienia Zygmunta pośpiesznie uczepiła się już młodziutka jego żona i, coś do niego szepcąc z zalotnemi minkami, uprowadziła go na stronę.
Niektóre z pań siedzących na kanapie i fotelach nieznacznie ukazywały sobie młodą parę, oględnie i zcicha robiąc uwagi, że w tem małżeństwie czułość żony o wiele stopni przenosi czułość męża; że ona dość posażna, świetnie skoligacona i wychowana, wydaje się zakochaną w nim bez pamięci, a on ma bardzo minę człowieka, położeniem swojem znudzonego. Chodzą wieści, że gospodarstwem prawie się nie zajmuje i interesa wcale nieosobliwie prowadzi, a pani Andrzejowi żałować już zaczyna, że wychowała syna w nadzwyczajnych pieszczotach, zdala od kraju i tego kawałka ziemi, na którym żyć mu wypadało.
— Dobrze jej tak, bo jest dumna jak udzielna księżna i syna za półbożka miała, — zagadała jakaś żywa i mowna sąsiadka, jedna z tych, których jedwabne suknie nosiły na sobie widoczne ślady dawności i kilkakrotnych przerabiań.
Druga, łagodniejsza, z długą, mizerną twarzą, na dłoni opartą, inaczej o tem sądziła. Powoli wstrząsając głową ubraną w dziwne jakieś pióra, smutnie zaczęła:
— Bez ojca chowany... bez ojca!... Co to jest chłopców wychowywać bez ojca, to ja wiem, bo i mnie w tym samym czasie, co i pani Andrzejowej, opiekuna dla chłopców zabrakło!...
— Ciotkę miał zato — sprzeciwiła się pierwsza, — tę Darzecką, co-to, wypadkiem za bogatego człowieka wyszedłszy, sama nie wie jak dąć się i stroić... Ona także synowczykowi poduszeczki pod boki podkładała i geniusz wmawiała...
— Przez pamięć dla brata może — broniła druga, — przez pamięć dla brata...sierotę po nim pieściła i jaknajwyżej wyniesionym widzieć pragnęła.
Kawę czarną i towarzyszące jej napoje już lokaje poroznosili, ale tacę z likierami Kirło pochwycił z rąk służącego i na bocznym stole w salonie postawił. Kościste policzki jego rumieniły się trochę, małe oczy błyszczały, najjowialniejszy w świecie uśmiech otwierał wązkie usta. Był w tej chwili upostaciowaniem doskonałego zadowolenia ze zjedzonego obiadu, wypitego wina i najbardziej może z panującego dokoła towarzyskiego gwaru. W dwóch palcach jednej ręki trzymając zgaszone przez wzgląd na panie cygaro, drugą przebierał flakony napełnione płynami różnych barw i wabił niemi ku sobie wszystkich, którzy się nieopodal znajdowali.
W pobliżu tacy z likierami znalazł się naprzód ów otyły i na wesołego gastronoma wyglądający obywatel; podążyło ku niej potem z ganku kilku innych sąsiadów; stanął też przy niej z opróżnionym kieliszkiem w ręku stary Orzelski.
— A co pan piłeś? maraskino? różany, kawowy? — zagadnął Kirło. — Może innego teraz?... którego? służę!
— Kawowego kropeleczkę, jeżeli łaska!
— Dobrze, a któryż to?...
— Drugi! — z dobrodusznym uśmiechem i rozkosznie ustami cmokając, odparł ojciec Justyny.
— Bóg trójcę lubi! — zawołał częstujący, i przed starym, którego okrągła twarz rumieniła się coraz bardziej, postawił jeszcze jeden napełniony kieliszek.
Wszyscy blizko stojący zaśmieli się, wiedząc, że żartowniś zmierza do zupełnego upojenia starego; ale on wymawiał się i jeden kieliszek do ust niosąc, drugi na środek stołu odsuwał.
— Nie... nie... nie! — tłómaczył się — gdybym jeszcze ten wypił, to nie mógłbym te...
— Czegobyś nie mógł? — zapytało naraz ze śmiechem kilka kilka głosów.
— Grać, — odpowiedział.
— Racya! — odrzekł Kirło. — No, to kiedy pić pan nie chcesz, idź przynajmniej do panienek... Widzisz pan jaką smutną minę ma panna Teresa... ot tam, z gardłem obwiązanem siedzi i marzy... pewno o panu... Bo panowie może nie wiecie, jaki-to z naszego muzyka bałamut i amator płci pięknej... ho, ho! Niegdyś był sławny z tego... a i teraz jeszcze... panna Teresa wie o tem najlepiej...
Ktoś mu przerwał zapytaniem jakiemś: więc zaczął o czem innem mówić i żartować z kogo innego. Orzelski zaś, w dwóch palcach trzymając kieliszek, do połowy jeszcze zielonym trunkiem napełniony, drobnym krokiem, z dobrodusznym wyrazem oczu i uśmiechu, wyprostowując się i wyginając naprzód okrągły żołądek, zmierzał istotnie ku gronu panien, które wielkiem półkolem obsiadły stół, piętrzący się albumami i illustracyami w zniszczonych oprawach.
W gronie tem, złożonem ze starszych Darzeckich i kilku innych panien, mniej lub więcej wykwintnie ubranych i wesoło rozmawiających, znajdowała się i Justyna. Ciemny i niekosztowny jej ubiór uderzająco wyróżniał się pośród różnobarwnych i jasnych strojów, a głowa, tylko czarnym warkoczem i parą świeżych kwiatów ozdobiona, prawie surowego charakteru nabierała od wszystkich tych strojnych, ruchliwych i wesołych główek. Ona wesołą nie była. Już Darzeckie, blizkie jej krewne, uczyniły jej uwagę, że ubrała się niewłaściwie, jak zazwyczaj, i w ubrania tem, a także ze swojem milczącem usposobieniem, wygląda jak desperatka.
Uczucia desperacyi może nie doświadczała, ale w toczących się rozmowach o zagranicy, o wyprawie młodej narzeczonej, o różnych towarzystwach, zabawach, nowych książkach i słynnych w tej chwili kompozycyach muzycznych prawie żadnego nie brała udziału. Chwilami, gdy zamyślała się i nieruchomym wzrokiem patrzyła w przestrzeń, można było odgadnąć, że czuje się zupełnie poza granicami tego wszystkiego, co dokoła niej zajmuje i rozwesela innych. Ciężka nuda spłynęła jej na oczy i usta, czyniąc w tej chwili twarz jej daleko starszą, niż była w istocie. Znużenie i zestygnięcie rysów nie pierzchło nawet wtedy, gdy zobaczyła ojca około tacy z likierami i usłyszała głośne żarty Kirły, połączone ze wtórzącemi im śmiechami sąsiadów. Nie uczyniła tym razem nic, aby przeszkodzić, tej zresztą dość pospolitej, igraszce, i w poczuciu bezsilności własnej nieruchomą pozostała. Tylko brwi jej ściągnęły się nad oczami, które znudzone, znużone, napełniały się wyrazem niepocieszalnego smutku.
Ale jakichkolwiek w tej chwili doświadczała uczuć, nikt ich nie spostrzegał i nie odgadywał. Widocznem było, że obojętna dla wszystkiego, co ją otaczało, nawzajem żadnej takiej nie wyobrażała cyfry, z którąby ktokolwiek dla jakichkolwiek przyczyn liczyć się tu chciał czy musiał. Towarzyszki i kuzynki dla milczącego jej humoru i może skromnego stroju trochę się od niej odwracały. Hrabia, tuż obok niej prowadzący z narzeczoną dowcipną szermierkę, nie zważał na nią wcale. Dwaj ludzie, którzy w czasie obiadu szturmowali ją przelotnemi, ale znaczącemi, spojrzeniami, przed chwilą salon byli opuścili. Różyc, którego stopniowo, ale bardzo widocznie, opanowywało zupełne dla wszystkiego zobojętnienie, ze ściemniałą nagle cerą i zgasłemi oczami nieznacznie wysunął się w kierunku sali jadalnej. Zygmunt Korczyński, po cichej, ale dość żywej, rozmowie z żoną, którą nakoniec obok matki swojej umieścił, wyszedł na ganek.
Na ganku rozstawiono już stoły do kart, ale grono poważnych panów jeszcze do gry nie zasiadało. Kończyli picie likierów, palili cygara i gwarnie rozmawiali. Wprzódy nieco do salonu dolatywały z rozmowy ich niektóre słowa, rzec-by można techniczne czy profesyonalne, jako to: tyle a tyle za wiadro gorzałki; taki a taki omłót; taka a taka orka, siejba, kośba i t. d. Teraz jednak mówili już o polityce. Przedmiotu tego dotknął pierwszy Darzecki, który, pod grubą kolumną zieleni sztywnie stojąc i kręte nitki cygarowego dymu z cienkich warg wypuszczając, płynnie i kwieciście mówił o różnych przewidywaniach i kombinacyach wyczytanych w gazetach. Niektórzy z sąsiadów żywszemi albo i rubasznemi uwagami i wykrzykami mowę tę przerywali. Najbardziej nawet ogorzali i zgrubiali, najmniej z pozoru do czynienia mieć mogący z jakimkolwiek drukiem, przy tej okoliczności mówili o krajach dalekich i ludziach potężnych, zapalając się przytem, rozprawiając i zawzięte zawodząc sprzeczki.
Gospodarz domu w rozmowie tej najmniejszy brał udział. Prawie pośrodku ganku siedział on na żelaznem krzesełku w taki sposób, że od ogarniającej go płachty światła postać jego odcinała się w pełni silnych i ciężkich zarysów; można mu było prawie policzyć wszystkie zmarszczki na czole i policzkach, wszystkie białe nitki w gęstych włosach. Z ramieniem wyciągniętem na stojącym przed nim stoliku, machinalnie bawiąc się kieliszkiem, w którym łamał się promień słońca, odzywał się rzadko, a pochyloną nieco głowę wstrząsał czasem i uśmiechał się to filuternie i niedowierzająco, to smutnie. Raz jednak, wśród najbardziej ożywionej rozmowy, jakby sobie coś nagle przypomniał, głowę podniósł, uśmiechnął się, kieliszkiem o stół uderzył i zawołał:
— Te gazety, moi panowie, to tylko zawracanie głowy, i nic więcej! Jak się ich człowiek na noc naczyta, to potem śnią mu się takie rzeczy, że wołałby wcale nie spać...
Z pod zielonej kolumny trochę ironiczny głos Darzeckiego zapytał:
— Cóż takiego? czy miałeś, panie Benedykcie, z powodu gazet straszny sen jaki?
— Naturalnie — odparł Korczyński, — i jak jeszcze straszny!
Uśmiechnął się żartobliwie, ale zarazem długiego wąsa mocno w dół pociągnął.
— Nie jestem przecież babą, abym snami miał się przerażać — zaczął; — ale miałem jeden taki, że każdemu od niego włosy dębem na głowie stanęły. Ot, jak było: Przed dwoma jakoś miesiącami naczytałem się był wieczorem o wojnach takich, które były, są, będą, i licho już zresztą wie jakich. Zaraz potem położyłem się, i usnąłem i śni się mi... uważacie panowie, że do Korczyna nadeszło mnóstwo wojska bismarkowskiego... słowem, pruskiego wojska... Dziedziniec i ogród pełen żołnierzy, dom pełen oficerów... Ja w strachu! Zniszczą Korczyn, myślę sobie, do góry nogami przewrócą, spalą, stratują, rozerwą, jeżeli nie przyjmę, jak tego żądają... Co robić? Wola, niewola, przyjmuję... Tak, zdaje się, uwijam się, tak częstuję, karmię, poję, zapraszam, w oczy patrzę, czy kontenci... A oni piją, jedzą, hałasują, hulają... Chwała Bogu, kontenci, myślę sobie, i sam kontent jestem... Ot, myślę, zaraz pójdą sobie z Panem Bogiem, objadłszy mnie, co prawda, ale resztę w całości zostawując... Już zdaje się, odjeżdżać sobie mają... żołnierze na konie siadają, oficerowie szable przypasują... już zaraz cicho u mnie będzie... Wychodzę, zdaje się, na ganek, z wielkiem ukontentowaniem, aż tu, patrzę, z tych pagórków, co to wiecie, tam het, za równiną... drugie wojska...
Tu zaciął się...
— To... tamto...
Promień słońca filuternym błyskiem przebiegł mu w piwnych źrenicach.
— Co tam! — zaczął w kącie ganku jakiś widocznie zgryźliwy i mocno przez życie zgryziony sąsiad; — co tam te Prusaki! bez Prusaków swoi ogryzą nas jak psy kości... deszczem jednego procesu z chłopami o pastwisko nie ukończył, a już mi drugi o grunt pod leśnictwem wytoczyli!
— Oj! te procesa! — stęknął pan Benedykt.
— Napłodziło się ich u nas jak robactwa w mokre lato! — zauważył ktoś inny.
— A propos! — zaczął Darzecki, — jakże tam z tym twoim procesem, panie Benedykcie, który ci ta szlachta... jakże się nazywa?... wytoczyła?
— Bohatyrowicze! — podjął Korczyński, — a cóż? złupić chcą że mnie pięćdziesiąt włók wygonu... ktoś w nich wmówił, że wygon do nich należeć powinien... Wnieśli do sądu... i w pierwszej instancyi przegrali.. Zanoszą teraz apelacyą... trwa to już dwa lata, a co mnie ta historya pieniędzy i zgryzoty kosztuje!...
— Czy nie mają żadnej racyi? — przerwało parę głosów.
— Taką chyba, że paszy mają mało, więc chcą moją własnością paść swoje inwentarze, — bronił się pan Benedykt. — Planami i wszystkiemi dokumentami dowieść mogę...
Zapalać się zaczął i byłby pewno długo rozwodził się nad procesem, o którym mowa sprowadziła mu na czoło zdwojoną ilość zmarszczek, ale zobaczył kilka osób z przedpokoju do salonu wchodzących i śpiesznie zerwał się z krzesła. W tej samej chwili jedna z pań na kanapie siedzących i wszystkiem, co je otaczało, bardzo zajętych rękę do czoła podniosła.
— W Imię Ojca... — cicho do sąsiadki szepnęła, — toż to Kirłowa zjawia się tutaj! A zkądże jej się to wzięło! Już chyba lat z dziesięć nigdzie w sąsiedztwie nie bywa! Ależ zmieniła się, zmieniła! o, moja pani!
W progu salonu pan Benedykt z widocznem i szczególnem uszanowaniem podawał ramię kobiecie, za którą postępowała młodziutka, niespełna może szesnastoletnia, dziewczyna i dwóch młodszych chłopców, w szkolnych ubiorach. Średniego wzrostu, szczupła, prosta, z wdzięczną linią szyi i ramion, żona Kirły wyglądała zdaleka na kobietę bardzo młodą, a złudzeniu temu dopomagały włosy niezmiernie jasnej barwy, z tyłu w prześliczny, ogromny warkocz upięte. Zblizka dopiero uderzał i prawie zadziwiał kontrast, który z młodością jej kibici i warkoczy tworzyła twarz tak ogorzała, że od włosów ciemniejsza, z czołem przerzniętem kilku poprzecznemi zmarszczkami, ze zwiędłemi, choć bardzo kształtnemi, usty. Była to, poprostu, zgrubiała i sterana twarz kobiety jeszcze młodej, bo trzydziestoparoletniej, z natury wcale ładnej. Bardzo zgrabna pomimo swojej starej i niemodnej sukni, szła przez salon wsparta na ramieniu gospodarza domu, nieśmiała jakaś, prawie przelękła, z niepokojem oglądająca się na idące za nią dzieci. Kiedy pani Emilia, powstawszy z kanapy i szeleszcząc suknią, okrytą bogatym i błyszczącym haftem, wprowadzała ją do grona najpoważniejszych kobiet, ze zmieszanego jej spojrzenia, roztargnionego uśmiechu i wahających się, lękliwych ruchów poznać było można, że od wszelkich towarzyskich zebrań bardzo odwykła, a z odległych wspomnień wiedząc dobrze, jak wśród nich znajdować się należy, trwożyła się ciągle, aby czegoś niewłaściwego i nieprzyzwoitego nie popełnić. Drżała trochę i śpiesznie oddychała, siadając obok wytwornej i wyniosłej pani Andrzejowej, która jednak dość przyjaźnie, choć trochę zwysoka, oświadczała jej swoje radosne zdziwienie nad tem, że nakoniec spotkać ją może, ją, która od tak dawna nie ukazuje się nigdzie. Ośmielona trochę, jednak przyciszonym głosem, odpowiedziała:
— Pan Benedykt był tak łaskaw, że zapraszał mnie kilka razy, i sam, i przez Justynkę, którą do mnie przysyłał. A jakżebym ja takiemu dobrodziejowi odmówić mogła?...
— Szwagier mój ma więc przyjemność widywać panią czasem?...
Kirłowa splotła ręce, okryte zbyt wielkiemi i niezupełnie świeżemi rękawiczkami.
— O, mój Boże! — zawołała, — a jakżebym ja sobie z gospodarstwem i interesami rady dać mogła, bez pomocy zacnego sąsiada? Teraz to już nic: nauczyłam się i przywykłam; ale z początku byłabym przepadła z dziećmi, gdyby pan Benedykt nie pomagał mi radami, a czasem osobistem dojrzeniem tego i owego...
Teraz, gdy w zapale mówić zaczęła głośno, w głosie jej zabrzmiały parę razy noty grube, z delikatnością kibici jej i ruchów dziwnie sprzeczne; używała też wyrażeń wcale niewykwintnych.
— Jak Boga kocham — dokończyła, — takiego dobrego człowieka jak on chyba na tym podłym świecie niema...
Na twarz pani Andrzejowej wybiło się trochę niesmaku, a u boku świekry siedząca śliczniutka Klotylda szeroko oczy otworzyła i z trudnością powściągnęła latające po jej ponsowych ustach uśmieszki.
Gospodyni domu pośpieszyła wyrazić ubolewanie, że tak blizka sąsiadka przybyła dziś do jej domu tak późno.
Kirłowa zmieszała się znowu, zgrabną kibić pochyliła w trochę niezgrabnym ukłonie i, widocznie zdobywając się na śmiałość, zbyt głośno odpowiedziała:
— A jakże ja, moja pani, mogę tak w każdej chwili zostawić w domu dzieci? Troje starszych odważyłam się wziąć z sobą, bo myślałam, że mi państwo tego za złe nie weźmiecie; ale dwojga młodszych nie mogłam przecież na rękach sług zostawić, i musiałam czekać przyjścia Maksymowej, która je wyniańczyła i taką jest poczciwą babą, że byle tylko posłać po nią, zaraz przychodzi... Z małemi dziećmi jak ze szkłem ostrożności trzeba... Ale moja babula Maksymowa dobrze ich tam dopilnuje...
Za plecami świekry Klotylda wpychała koronki chusteczki w parskające śmiechem usta; pani Andrzejewa jak grób umilkła; pani Emilia podniosła rękę do czoła i gardła, jakby w tej chwili dostawać zaczynałii migreny i globusu. Jedna z tych pań, które ciągle ciche uwagi nad wszystkiem czyniły, szepnęła do drugiej:
— Jak ta Kirłowa zgrubiała i sprościała, o, moja pani! A jaka z niej przed zamążpójściem śliczna panienka była!... Różycówna z domu przecież!
Kirło biegł z ganku na powitanie żony poprostu — biegł... Przybiegłszy, pochwycił obie jej ręce i okrył je najczulszemi pocałunkami. Twarz jego, mocno zarumieniona od trunków, takie wyrażała zadowolenie, że aż mu oczy zwilgotniały.
— Jak to dobrze, jak to dobrze, że się choć raz w świat wybrałaś! — wołał; a potem zwrócił się do otaczających: — Moja Marynia to taka domatorka, że jej od gospodarstwa i dzieci ani wyciągnąć...
Ona, z podniesionym ku niemu wzrokiem, serdecznie też ręce mu ścisnęła.
— A dawno państwo nie widzieliście się z sobą? — żartobliwie zagadnął ktoś ze strony.
— A z tydzień już będzie, jak w domu nie byłem! — z zupełną swobodą odparł Kirło.
— Mąż mój ma już takie przyzwyczajenie, że potrzebuje rozrywek i nudzi się w domu: ja go więc we wszystkiem z największą ochotą wyręczam, — pośpiesznie dodała Kirłowa.
Kirło szedł witać dzieci. Dwaj chłopcy, w gimnazyalnych bluzach i przeraźliwie stukającem obuwiu, z wiszącemi u boków czerwonemi rękami, przyparli się do fortepianu i wytrzeszczonym wzrokiem na wszystkich i wszystko patrzyli. Dziewczynkę Justyna przywiodła do grona panien i obok kilku podlotków umieściła. Niezupełnie jeszcze długa suknia z białego muślinu, różową wstążką przepasana, śliczną musiała wydawać się w domu i matce i córce; tu jednak, obok bombiastych i z mnóstwa fatałaszek złożonych strojów młodszych panien Darzeckich, i żółtawej, na białaczkę widocznie chorej, córki Korczyńskich, wyglądała bardzo skromno i ubogo. Z pod sukni ukazujące się małe stopy, w skórzanych i grubych bucikach, dziwnie odbijały przy szeregu wykwintnych stopek, okrytych ażurowemi pończoszkami i pantofelkami, takiemi, że każdy z nich ozdabiać mógł jako cacko ładną piętrówkę.
Właścicielka tego biednego stroju nie przedstawiałaby także nic osobliwego, gdyby nie posiadała prawdziwej świeżości twarzy i nieporównanej dziewiczości spojrzenia i ruchów, które ją czyniły zupełnie podobną do świeżo rozkwitłej i zza zielonych liści ciekawie wyglądającej róży polnej. Ciekawie zpośród różowej twarzy patrzyły oczy jej, błękitne jak niezabudki; gruby i tak jasny jak u matki warkocz wił się po spływających w dół ramionach; ręce, zbyt ciasnemi rękawiczkami jak pączki zaokrąglone, na kolanach splotła i — milczała. Panienki, obok których usiadła i którym Francuzka nauczycielka pomagała w rozpatrywaniu ilustracyi, rzuciły na nią parę ukośnych spojrzeń i zajęcia swojego wcale dla niej nie przerwały; ale wzamian z przeciwległego końca salonu biegł ku niej młody i zgrabny chłopak — z dziecinną prawie radością w ładnych, lecz już trochę zmęczonych, rysach pochwycił obie jej ręce, po koleżeńsku mocno niemi zatrząsł i szybkim ruchem obok niej usiadł.
— Jak dawno ja panią... pannę Maryą... czy można, jak dawniej, mówić: Maryniu?
— Można, — odszepnęła, rumieniąc się po brzegi jasnych włosów i ukazując w uśmiechu rząd śnieżnych zębów.
— A pani... Marynia, będzie mi mówiła po imieniu?
— Czemużby nie? — ze zdziwieniem odpowiedziała.
— Dawno już ciebie nie widziałem, moja droga, kochana Maryniu! Dwa lata nie byłem w domu... Jak ty od tego czasu urosłaś!...
— I ty, Widziu, zmieniłeś się trochę... zmizerniałeś...
— Pracuję... uczę się... myślę... a ty co porabiasz?
— Młodszą siostrę uczę... ogród warzywny i nabiał zupełnie już do mnie należą...
Ostatnie słowa już z dumą wyrzekła.
— Ą stara Maksymowa czy żyje? — zapytał Witold.
— Żyje, zdrowiuteńka!
— To dobrze! A też dzieciaki, nad któremi dwa lata temu tak ślęczałaś?
— Już czytać umieją...
— Moja ty droga, dobra! jak ja się cieszę, że zobaczyłem ciebie!... Ile ja tobie do powiedzenia mieć będę!
— Przyjedziesz do Olszynki?
— A jakże! przyjadę! przyjadę! nie raz, sto razy!
Z dziecinnem uszczęśliwieniem, od którego oboje drżeli prawie, Witold Korczyński i Marynia Kirlanka patrzyli sobie w oczy.
Wtem, jakby wtór do ich radości, rozległy się w salonie naprzód fortepianowe akordy, a potem przeciągłe tony skrzypiec. Przed chwilą pani Emilia uczuła, że dalsze rozmawianie z gośćmi stawało się dla niej coraz trudniejszem; sztuczne podniecenie, które zrana uczyniło ją żywą i mowną, ustępowało przed znużeniem i osłabieniem; szczupła jej kibić garbiła się i opadała na poręcz kanapy: poprostu, siły ją opuszczały. Gasnącemi oczyma porozumiała się z Justyną; ta wstała i zbliżyła się do fortepianu. Orzelski, który po wysączeniu z kieliszka ostatniej kropli likieru i kilku krygach wykonanych przed rumieniącą się Teresą Plińską, drobnemi kroczkami kręcił się dokoła leżących na fortepianie skrzypiec, ujął je teraz powoli, z lubością, jak najmilsze dziecię, i z oczami rozkosznie przymrużonemi smyczkiem po strunach powiódł.
Dźwięki muzyki napełniły salon. Ojciec i córka grali jakąś piękną, długą i trudną kompozycyą, przy której stopniowo, ale zadziwiająco. Orzelski zmieniał się i przetwarzał. W miarę rozwijania się i potężnienia tonów zpod smyczka jego wychodzących stary muzyk także wyrastał, usubtelniał się, szlachetniał. Niewielka i pękata postać jego nabierała linii prostych; nizkie i białe czoło, z którego w tej chwili zniknęły wszystkie zmarszczki, wysoko podnosił; wzrok promienny, natchniony daleko kędyś posyłał. Lotne marzenia i skrzące zapały, morza rozkoszy i smutku, ze strun skrzypiec lejąc się w jego piersi, co chwila zmieniały grę jego rysów, ścierając z nich wszelki ślad pospolitości i głupoty. W tym natchnionym artyście anibyś poznał owego smakosza i zmysłowca, który przed chwilą nie mógł rozstać się z talerzem i słodkie oczy robił do starej panny z obwiązanem gardłem; nie poznałbyś owego dobrodusznego, głupowatego starca, który bez cienia urazy poddawał się drwinom znajomych. Było to prawie czarodziejstwem, a tą czarodziejką, która go swoją różdżką dotknęła, była wielka, całe, długie już, życie tego człowieka przenikająca, namiętność.
Justyna swój trudny i zawikłany wtór wykonywała z precyzyą i czystością, świadczącą o znacznej wprawie muzycznej; ale nie widać było po niej najlżejszego, miłego albo przykrego, wrażenia. Zupełnie obojętna, trochę nawet sztywna, z twarzą, w której żaden rys ani razu nie drgnął, widocznie spełniała swój obowiązek starannie, umiejętnie, ale zimno. Grała na pamięć; powieki miała spuszczone, a kiedy je podnosiła, wzrok jej był tak samo jak przedtem znużony i przygasły.
Raz jednak odbiło się w jej oczach wrażenie przykre. Naprzeciw siebie ujrzała stojącego we drzwiach salonu Różyca. Przez ostatni ubiegły kwadrans zaszła w nim dziwna zmiana. Opuścił był salon osłabionym krokiem, pożółkły i cierpiący; wrócił odmłodzony, świeży, promieniejący, z błyszczącemi oczyma i lekkiem nawet zarumienieniem na welinowych policzkach. Stanął we drzwiach, pociągnął w dół binokle i na grającą patrzył z takim wyrazem, że prędko spuściła oczy i ani razu już ich nie podniosła. Był to wzrok taki, jakim śmiały i pewny siebie zdobywca niewiast ogarnia i niejako w posiadanie obejmuje kobietę, której zażądał.
Muzyka trwała długo; niektórzy słuchali jej z uwagą i przyjemnością, a niektórzy z pootwieranemi od zdziwienia, albo skrycie poziewającemi, ustami. W ganku nawet gwarne przedtem rozmowy przycichły. Gospodyni domu, nie potrzebując mówić, odpoczywała. Różyc nieznacznie i na palcach przesunął się przez salon i na niezajętem krześle obok Kirłowej usiadł. Ona, przyjaźnie i poufale uśmiechając się, podała mu rękę. Wszyscy wiedzieli, że ten trzydziestoletni pan, który już stracił pół miliona, i ta spracowana kobieta w starej sukni, byli z sobą dość blizko spokrewnieni.
Z właściwą sobie gracyą ruchów Różyc nachylił się do samego prawie ucha sąsiadki.
— Kuzynko — szepnął, — czy znasz dobrze pannę Orzelską?
Twierdząco skinęła głową.
— Bywa ona u ciebie?
Znów głową kiwnęła i z ciekawością na niego spojrzała.
— Chcę cię prosić... abyś nas kiedy razem do siebie zaprosiła... żebyśmy tak wypadkiem... spotkali się kiedy u ciebie. Tu nie wypada bywać tak często... jak-bym tego potrzebował...
Kirłowa oczy szeroko otworzyła i naprzód wpatrzyła się w Różyca z nieopisanem zdziwieniem, a potem tak głośno, że aż kilka osób na nią się obejrzało, wybuchnęła:
— A toż co?...
I, dźwiękiem własnego głosu przelękniona, cicho dokończyła:
— Czy nie myślisz czasem tej biednej dziewczyny bałamucić? No, to spotykaj się z nią sobie w swoim Wiedniu, ale u mnie jej pewno nie spotkasz!
Różyc śmiał się cicho.
— Parafiaństwo, kuzynko, — szepnął.
Wiedział zapewne, że wyraz ten ją ukole. Jakoż na mgnienie oka zmieszała się i zasmuciła; ale potem energicznie odpowiedziała:
— Niech sobie będzie parafiaństwo! Lepiej-byś i ty wyszedł na tem, kuzynku, gdybyś był sobie parafianinem...
Różyc, nagle zamyślając się, odpowiedział:
— Może...
Ale w tej chwili nie mógł snadź długo ani zamyślać się, ani smucić.
— Moja droga kuzynko — szepnął znowu, — żebyś wiedziała, jak ona mi się podoba!.... Ślicznie zbudowana kobieta i takiego coś ma w sobie... te szare oczy przy czarnych włosach...
Patrzyła chwilę na nienaturalny blask jego oczu i zwiększające się rumieńce. Czuła się zwierzeniami, które jej czynił, obrażoną; ale obrazę zwyciężała litość...
— Biedny ty jesteś, kuzynku... Wyglądasz zupełnie tak, jakbyś był pijany.
Znów z zamyśleniem odpowiedział:
— Może...
Muzyka umilkła, kilka osób otoczyło Orzelskiego, dziękując mu i chwaląc odegraną kompozycyą. On prostował się i promieniał.
— Caca uwerturka! — mówił, — caca!
Justyna powstała zwolna i odejść od fortepianu zamierzała, kiedy Zygmunt Korczyński drogę jej zastąpił.
Pięknej istotnie muzyki słuchał on był, stojąc w pozie, jakby z przyzwyczajenia, malowniczej. Smutnym wydawał się i rozmarzonym. Teraz, z niepewnym i przymuszonym uśmiechem na bladej twarzy, półgłosem przemówił:
— Zdaje mi się, kuzynko, że nie lubisz muzyki tak, jak lubiłaś ją dawniej...
Na ostatnim wyrazie położył znaczący nacisk. Ona stała przed nim ze spuszczonemi powiekami, nieruchoma, ale wzruszenia swojego zupełnie ukryć nie mogła.
— Nie — odrzekła zcicha, — nie, nie lubię już muzyki wcale...
Stał ciągle tak, aby ona odejść i rozpoczętej rozmowy przerwać nie mogła.
— O, gust kobiet zmienny jest! — zawołał. — Ale w tobie zaszłą zmianę przypisuję temu, że oprócz muzyki ojca, która zresztą jest wyborną, żadnej innej nigdy nie słyszysz. Gdybyś słyszała...
Tu ożywiając się coraz bardziej, mówić jej zaczął o mistrzach muzycznych, których grę słyszał w wielkich europejskich miastach. Potem opowiadał o nowych, słynnych operach. Sposób mówienia miał łatwy, obrazowy, okazujący niepospolite znawstwo muzyki i wogóle sztuk pięknych. Ona słuchała go wciąż w nieruchomej postawie, niekiedy tylko kilku słowy odpowiadając, ale bledsza niż zwykle i z szybko podnoszącą się piersią. Widać było, że głos jego ją upajał i że zbliżenie z nim poruszało do głębi jej całą istotę. On w jej bladej i zamyślonej twarzy zatapiał oczy, tak jak u wszystkich Korczyńskich, duże, w podłużnej oprawie i z piwną źrenicą. Zręcznem poruszeniem salonowego strategika dokonał takiego półobrotu, że ją sobą od kilku w pobliżu stojących osób odgrodził i, malowniczo wspierając się o fortepian, zapytał: dlaczego, gdy on do Korczyna przyjeżdża, ona bywa najczęściej niewidzialną, lub ukazuje się tylko na krótko?
Odpowiedziała, że czasem wuja w gospodarstwie wyręcza, a czasem ojca pielęgnować musi.
Zaśmiał się...
— Po cóż mówisz nieprawdę? — szepnął. — Nie chcesz mnie widywać, wiem o tem! masz do mnie urazę i pogardzasz mną! Słusznie, ja sam sobą pogardzać zaczynam!
W głosie jego było tyle goryczy i żalu, że prędko odpowiedziała:
— Nie, nie... nie to!
Chciała mówić dalej, ale urwała nagle, bo w drugim końcu salonu ujrzała parę oczu utkwionych w nią z nieopisanym wyrazem. Były to oczy Klotyldy, szafirowe i błyszczące jak zwykle, ale wcale inaczej niż zwykle patrzące. Obok młodziutkiej kobiety, z wiecznie jowialnym a trochę złośliwym uśmiechem na twarzy, siedział Kirło. Przed chwilą ukazał jej był rozmawiającą przy fortepianie parę i żartobliwie zagadnął:
— Czy pani nie zazdrosna?
— O kogo? o co? — zapytała: ale spojrzawszy we wskazanym kierunku, zarumieniła się jak wiśnia.
— Pani nie wie? — ciągnął żartowniś; — toż to pierwsza miłość mężulka! Panna Justyna... pierwsza miłość.. a pani zna przysłowie...
Tu przerażającą francuzczyzną zaczął:
On... on revien... tużur...
A ses premières amours, — dokończyła żona Zygmunta i, z niedbałym uśmiechem, dodała: — Wiem, wiem dobrze o tej pierwszej miłości... wszyscy mi tu o niej opowiadali... Ale pan może zna inne przysłowie, polskie: Pierwsze kotki...
— Za płotki! — dokończył Kirło, i śmiał się szczerze, z całego serca.
Ale na ustach Klotyldy prędko zamarł uśmiech i sama jakby zmartwiała, wlepiając oczy w tę wysoko i pysznie rozwiniętą kobietę, do której z ożywioną i wzruszoną twarzą mąż jej przemawiał tak długo... długo... drogę jej zastępując i od innych ludzi odgradzając ją sobą.
Justyna spotkała się z tem wlepionem w nią spojrzeniem, które zdawało się osypywać ją żarem gniewu i nienawiści. Ale dziewiętnastoletnie serce, które spojrzenie to jej posyłało, zjąć musiały zarazem trwoga i żałość, bo Justyna widziała, jak szafirowe, rozżarzone zrazu oczy Klotyldy zaczęły wilgotnieć i mglić się, aż stanęły w nich wielkie, szklane, z całej snadź siły wstrzymywane łzy. Zarazem to ładne i świeże jak wiosna oblicze okrył wyraz cierpienia, który uczynił je podobnem do twarzy bezbronnego, a dotkliwie udręczonego dziecka. W tej chwili Zygmunt Korczyński, ramieniem swojem dotykając prawie rękawa sukni Justyny, zcicha zapytywał:
— Czy zupełnie, zupełnie już przeszłość naszę wyrzuciłaś ze swojej pamięci? Czy nie przemówisz do mnie nigdy jak do przyjaciela, jak do brata?
Z trudnością odrywając oczy od zmienionej twarzy Klotyldy Justyna podniosła głowę i zimno spojrzała na stojącego przed nią, a wzrokiem błagającego ją, mężczyznę.
— Zupełnie i nigdy, — odpowiedziała z taką pewnością głosu, że zraniony czy obrażony, oddał jej lekki ukłon i usunął się na stronę.
W salonie zrobiło się trochę chaosu. Ktoś zaproponował przechadzkę po ogrodzie; panie wstały z kanap i fotelów; młodzież, korzystając z pierwszego hasła, zbiegała ze wschodów ganku, na którym poważni panowie już przy stołach do gry zasiadali. Pan Benedykt razem z innymi gotował się do rozpoczęcia winta, ale widocznie bez zapału i tylko przez grzeczność. Kirło za to tak chciwie na zielone sukno i karty spoglądał, że na chwilę śmiać się i innych śmieszyć przestał. Znać było, że tę rozrywkę jeszcze namiętniej lubił niż inne.
Pani Emilia razem z innemi paniami zbliżała się ku drzwiom na ganek prowadzącym. Przechadzka po ogrodzie, w którym i wiatr przewiewał i słońce jeszcze mocno dogrzewało, przejmowała ją obawą. Ruchem głowy przywołała Justynę i słabym głosem poprosiła o przyniesienie płaszcza, chustki na głowę, parasolki, rękawiczek... Justyna śpiesznie zwróciła się ku drzwiom przedpokoju; Różyc poskoczył za nią...
— Pani pozwoli, że ją wyręczę...
Po rozmowie z Zygmuntem Justyna, blada i zmieszana, słów tych, z doskonałą galanteryą wymówionych, nie słyszała i nie spostrzegła, że do przedpokoju wbiegł za nią Różyc i razem z nią zbliżył się do wieszadeł, złożonych z rogów łosich i jelenich, na których wprzód już przygotowano rzeczy teraz przed panią Emilią zażądane. Podniosła ramiona dla zdjęcia płaszcza i na jednej z rąk swoich uczuła dotknięcie jakiejś gładkiej jak atłas ręki. Zarazem zobaczyła obok siebie zbyt cienką, ale wytworną postać młodego pana, który, z pełną pośpiechu usłużnością, niby rozplątując zwoje koronkowej chustki, ręką swoją ścigał jej rękę i w twarzy jej zatapiał takie same spojrzenia jak te, które raz już przed kwadransem była spotkała. Wyrzekł przytem pocichu kilka wyrazów, których nie dosłyszała; może szum w uszach i ogień w głowie uczuła, bo sponsowiała aż po brzegi czarnych włosów. Odwróciła się prędko, i niosąc ozdobny płaszcz pani domu, z krwistym rumieńcem na policzkach i obrazą w oczach, do salonu powróciła. Za nią, doskonale nad sobą panujący, szkłami binokli pobłyskując, z koronkową chustką i parasolką w ręku, szedł Różyc. Zapewne, w tem towarzystwie zauważono dość wyraźne zajęcie się bogatego pana ubogą krewną gospodarstwa, bo kilka osób spojrzało na nią ciekawie i z zadziwieniem, a Klotylda, już na ramieniu męża zwieszona, z ironicznym uśmieszkiem na ustach obrzuciła ją od głowy do stóp jednem z owych spojrzeń, które z namiętnych i wymownych oczu wypadały jak strzały obelgi. Ale to młode serce, o szczęście swoje strwożone, tylko co dopiero przyjmować w siebie zaczęło truciznę życia: więc gniew i pogarda ustępowały w niem prędko przed smutkiem i rozżaleniem. U stóp wschodów gankowych stojąc, Klotylda mocno, mocno tuliła się do boku męża i podnosiła ku niemu rozżalone oczy. On na nią nie patrzył. Oczekując na zejście z ganku matki i gospodyni domu, z niecierpliwością w zaciśniętych wargach, wzrok napełniony nieziszczonemi marzeniami topił w gęstwinie ogrodu. U brzegu ganku gospodyni domu dalszy pochód gości zatrzymywała. Owinięta płaszczem, z głową koronkami mocno omotaną, z rozpiętą parasolką, mężnie wyszła na ganek, ale przed wschodami, rozdzielającemi go z ogrodem, zawahała się i stanęła. Wyraz cierpienia i zakłopotania twarz jej okrył.
— Doprawdy — zaczęła, — nie będę mogła... nie, nie, nie będę mogła za nic zejść z tych schodów...
Nikt się temu nie dziwił; wiedziano powszechnie o sposobie życia, który wiodła, tudzież o jej niezmiernie słabem zdrowiu. Kilku panów z pośpiechem pomoc swoję ofiarowało, ale ona jej nie przyjęła. Bardzo dobrze wiedząc o tem, że wygląda jeszcze młodo i powabnie, nie chciała okazać się niedołężną. Jednak schody te były dla niej straszne... Najbliżej stojącym osobom mówiła, że doświadcza takiego uczucia, jakby, przebywając je, koniecznie upaść musiała... Zbliżała się ku nim, i odstępowała; wyciągała naprzód śliczną nóżkę, i z lekkiemi wykrzykami cofała ją, jakby na widok rozwartej paszczęki węża: walczyła z sobą tak, że aż okryła się rumieńcem wysilenia. Nakoniec, z krótkim, nerwowym śmiechem, nie zeszła, ale zbiegła ze schodów prędko, lekko, z wdziękiem... Powodzenie to snadź ośmieliło ją i ucieszyło, bo pośród kilku kobiet i mężczyzn, którzy ją otoczyli, szła dalej aleją ogrodu równym i silnym krokiem, z ożywieniem rozmawiając. Darzecki, który zza karłowego stołu przypatrywał się tej scenie, ironicznie trochę zauważył:
— Ależ twoja żona, panie Benedykcie, nie jest tak bardzo osłabioną, jak się jej zdaje...
— At! — rozdając karty, odrzucił Korczyński, — z nudów zasiedziała się i od chodzenia odwykła... zresztą, zawsze słabe zdrowie miała!...
W pustym zupełnie salonie Justyna, stojąc przed otwartemi drzwiami, patrzyła na towarzystwo, rozsypujące się w różne strony ogrodu, i, odwróciwszy się, ku sali jadalnej zmierzała. Zaledwie jednak uczyniła kilka kroków, usłyszała za sobą szybkie stąpanie i zcicha wymówione swoje imię. Zygmunt Korczyński szedł za nią, niespokojne spojrzenie rzucając na fortepian, krzesła i stoły.
— Zapomniałem kapelusza... kapelusza szukam... — ze zmieszaniem i drżącemi usty wyszeptał.
Prędko, nim usunąć się zdołała, zbliżył się ku niej i rękę jej pochwycił.
— Kuzynko — zaczął, — czy nie cofniesz tych słów, które tylko co powiedziałaś?... Zupełnie i nigdy! Więc o „przyszłości zapomniałaś zupełnie, i nigdy niczem dla mnie nie będziesz... nawet przyjaciółką... siostrą? Ależ ja nie mogę...
Osłupiała zrazu, oblana gorącem jego słów i wzroku; prędko jednak i ruchem gwałtownym rękę swoję z dłoni jego wyrwała.
— Czego chcesz ode mnie? — zawołała. — Jakiem prawem, za co robisz sobie ze mnie zabawkę całego swojego życia? Dość już... proszę cię, kuzynie... czego chcesz?
Słowa plątały się w jej ustach i głos zamierał w gardle.
— Duszy twojej chcę, Justyno... przyjaźni... ufności...
— Duszy! — zaśmiała się przeciągle, i ironia mignęła jej w oczach. — Czy myślisz, że jestem takiem samem dzieckiem, jakiem byłam wtedy, kiedy mnie te wszystkie twoje piękne... o! takie poetyczne słowa...
Nie dokończyła. Nagle opanowała siebie i, postąpiwszy parę kroków naprzód, rękę ku ogrodowi wyciągnęła.
— Idź, kuzynku, i podaj ramię żonie, która jest ślicznem i zapewne dobrem dzieckiem, twojemu sumieniu powierzonem. Ona cię kocha... a moja dusza...
Od stóp do głowy drżeć zaczęła.
— Moja dusza — kończyła, — nie przyjmie nigdy tego, co ty jej teraz ofiarować możesz!
Chwiejnym trochę, ale śpiesznym krokiem, jakby nie tylko od niego, lecz i od samej siebie, uciekała, wyszła z salonu.
W sali jadalnej zobaczyła Martę, która, nizko schylając się nad stołem, pogrążona była w układaniu na kryształowych podstawach owoców i konfitur. Stanęła i patrzyła chwilę na szerokie, zgarbione plecy i w tysiąc zmarszczek pociętą twarz starej panny. Przybliżyła się prędko i dotknęła jej ciemnej, kościstej ręki, która z niezmierną starannością bujnym, czerwonym głogiem warstwę białych porzeczek przyozdabiała.
— A toż co? — głowę podnosząc, krzyknęła Marta. — Czego ty chcesz ode mnie? — łagodniej zapytała.
— Może pomódz... przynieść... cokolwiek zrobić?
— Ot, jeszcze czego! Wiesz dobrze, że nie lubię, aby kto wtrącał się do moich interesów... Sama sobie zawsze radę, daję i teraz dam... Baw się, kiedy ci wesoło.
— Mnie nie wesoło... — odpowiedziała.
— A co ja na to poradzę? Melancholiczka jesteś! Do głowy po rozum pójdź; chłopców bałamuć: to i wesoło będzie.
Mówiła to zwykłym sobie tonem, szorstko i ironicznie, ale zmarszczki jej czoła przerzedziły się trochę, a wzrok ognisty i chmurny nabierał przyjaźniejszego wyrazu. Zdawało się, że wnet podniesie rękę swoje, po której ściekało trochę konfiturowego soku, i ruchem pieszczoty przesunie ją po rozognionej twarzy stojącej przed nią dziewczyny. Ale w tej chwili u końca sali rozległ się przy bufecie brzęk padającego na ziemię i rozbijającego się szkła, połączony z piskliwym wykrzykiem kobiecym. Była to panna służąca pani Emilii, wystrojona i fertyczna, która tu Marcie w zajęciach pomagała, ale, daleko więcej eleganckim kamerdynerem Różyca niżeli robotą swoją zajęta, jeden z niesionych ku stołowi przedmiotów z rąk wypuściła.
— Wieczna niedola! — porywając się z miejsca i do bufetu przyskakując, krzyknęła Marta; — kryształową karafkę stłukła! Otóż to wasza pomoc! Idź mi ztąd zaraz, frygo, i ani pokazuj się więcej! Ruszajcie ztąd wszyscy! Sama wszystko własnemi rękami robić wolę, niż do takich szkód dopuszczać! Od garnituru karafka!... Sto lat może garnitur był cały, a teraz, masz!... Wieczna niedola!
Zgryziona była tak, że aż jej ręce drżały; rozgniewanym, a więcej jeszcze rozżalonym, głosem na służbę krzyczała; dla zebrania szczątków karafki na ziemi przysiadła i zakaszlała się długim, przeraźliwym, grzmotowym kaszlem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.