Nad Niemnem (wyd. 1899)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Benedykt Korczyński należał do niewielkiej w jego pokoleniu liczby ludzi którzy odbyli wyższe naukowe studya. Zawdzięczał to czasom, w których upłynęła młodość jego ojca, tym czasom, które światła swoje i wzloty otrzymywały od wielkiego i szeroko promieniejącego ogniska. Ogniskiem tem, w samom sercu prowincyi roznieconem, była akademia wileńska, a Stanisław Korczyński, syn napoleońskiego legionisty, był przez czas jakiś jej wychowańcem. To zapewne, a może także rodzinne skłonności, które, nie zawsze, ale często, jak krynica w łono ziemi, w grunt wielu pokoleń wsiąkają, uchroniły go od zarazków, unoszących się zwykle nad stojącemí wodami.
Na gruncie pańszczyźnianym, wytwarzającym gotowe dostatki pod skalistem sklepieniem, rozpęd wzroków i ruchy ramion tamującem, społeczeństwo było wodą stojącą, pełną zarazków ogłupienia, dezmysłowienia się, lenistwa i apatyi. Organizmy ludzkie, — biedne te gąbki, które stosownie do drzewa, na którem rosną, — wsysają w siebie rozkładające lub krzepiące soki, — przeciw zarazkom broniły się, jak mogły. Mnóztwo uległo, pewma jednak liczba, uzbrojona do walki w odziedziczone lub zdobyte siły, oparła się zwycięzko. Do ostatnich należał ojciec Benedykta. Pośród stref, na których, jak złotogłowy, pospolite tkaniny lub ścierki, zwieszają się, ludzkie życia, to życie nie wzbiło się bardzo wysoko, ale też i na niziny nie spadło. Może też miało skrzydła, które, w atmosferze gnijącej do niczego służyć nie mogąc, przekształciły się w proste szczudła, użyteczne tylko do chodzenia po bagniskach, bez obłocenia się i ugrzęźnięcia. Ale istnienie takich szczudeł, w pewnych warunkach gruntu i atmosfery, świadczy najpewniej o posiadanych niegdyś zaczątkach skrzydeł. Dość, że trzej synowie Korczyńskiego dzieciństwo spędzili w atmosferze wolnej od zgniłych oddechów rozpusty i tyranii; oświetlonej, nie słońcem, ale przynajmniej gwiazdą cnoty; ożywionej, nie czynami, ale przynajmniej utajoną do nich zdolnością ojca.
Wielkie wrażenie w całej okolicy i nawet w całym powiecie, wywołał postępek Korczyńskiego, gdy synów, po skończeniu przez nich szkół średnich, wysłał do wyższych zakładów naukowych. Poco? dlaczego? Nie mieliż odziedziczyć po nim znacznego obszaru pięknej i żyznej ziemi, na którym żyć i panować będą mogli, jak panowali i żyli przodkowie? Nie byliż szlachcicami, obywatelskimi synami? nie mieliż zatem, z prawa urodzenia, z przysługującego im stanu, z położenia w święcie — punktu wyjścia dla spokojnego życia?
Nie wszyscy postępkowi Korczyńskiego nadawali nazwę dziwactwa: byli i tacy, którzy czynili to samo; poważna jednak większość wzruszała ramionami. Gdyby wtedy, w cienie blizkiej przyszłości zajrzał był wróżbiarz jaki, na całe gardło, na cały świat-by się zaśmiał z tych dumnych, ufnych, takich pewnych! Korczyński wróżbiarzem nie był i wszystkiego, co w blizkiej przyszłości stać się miało, nie przewidywał; tak dalece nie przewidywał, że gdyby ktokolwiek rozwinął był przed nim obraz przeznaczeń jego synów, albo-by uniósł się zgrozą i rozpaczą, albo-by śmiał się na całe gardło, krzycząc: „To niepodobna!“ Jednak, dzięki temu promieniowi światła, który niegdyś do jego głowy, z wielkiego ogniska wniknął, część przyszłości przewidywał on i rozumiał; rozumiał, że prędzej lub później, może wcale prędko, praca niewolnicza stanie się pracą wolną i równiejszemi działami rozpadnie się pomiędzy ludzi. Wtedy życie jego synów, pospołu z życiem całego ogółu przelane w formę nową, potrzebować będzie innych narzędzi. Może też pragnął, aby synowie jego zażyli tych samych rozkoszy nauki, koleżeństwa, zaostrzania wzroku przez szerokość dostrzeganych widnokręgów, których on sam w młodości swojej zażywał. Może jeszcze cień nadchodzącej przyszłości dotykał czasem jego głowy, bo na przełożenia i żarty sąsiadów z namarszczonem czołem odpowiadał:
— Na wszelki wypadek! Na wszelki wypadek!
Nakoniec w te starania byłego ucznia akademii wileńskiej o dobre przygotowanie synów do życia wchodziła też i rachuba. Nie mieli oni być tak bogatymi, jak się to na pozór wydawać mogło. Z obszaru posiadanej ziemi Stanisław Korczyński należał do średnio zamożnych obywateli. Potem, już przez sposób życia powściągliwy i nieco nad inne pracowitszy, z możliwie najmniejszą na owe czasy krzywdą ludzką, do dziedzicznego swego Korczyna dokupił drugi, równej wartości, folwark. W całości swej stanowiło to fortunę wcale piękną, która jednak, na cztery części rozdzielona — bo oprócz synów Korczyński miał jeszcze córkę, — tych, którzy posiąść ją mieli, bogatymi uczynić nie mogła. W myśli swej Korczyński przeznaczał ojczysty Korczyn najmłodszemu z synów, Benedyktowi, najstarszego, Andrzeja, na folwarku nabytym osadzał, i na tych dwóch braci wkładał obowiązek wyposażenia siostry i średniego brata, Dominika, który w dalekiem wielkiem mieście studyował nauki prawne.
Benedykt skończył szkołę agronomiczną i wrócił do swojego Korczyna. Matki nie miał już oddawna; ojciec mu zmarł przed kilku laty; siostra była zamężną. W zamian mniej niż o dwie mile od Korczyna, na pięknym folwarku swoim gospodarował, od lat kilku już ożeniony, starszy brat jego, Andrzej; a młodszy, po skończeniu uniwersyteckiego kursu, tylko co wrócił do rodzinnego domu, z zamiarem użycia w nim niedługiego odpoczynku. Oprócz tego, znalazł w domu krewną swoję, od dzieciństwa sierotę i przez rodziców jego wychowaną, Martę Korczyńską. Miała ona podówczas lat dwadzieścia cztery i w pełnem znaczeniu wyrazu można było stosować do niej nazwę dziewoi. Zanadto może wysoka, ale kształtna i żywa, ognistooka, wesoła i wiecznie czynna, tak mu dom napełniała krzątaniem się swojem, ładem i dostatkiem, że opustoszenia jego prawie nie czuł. Zresztą, trzej bracia byli z sobą zawsze w przyjaźni i zgodzie, a teraz do życia ich wpłynął pierwiastek, który z nich uczynił trzy niby strzały równym pędem ku jednemu celowi lecące... We wszystkich trzech ozwała się naraz krew dziada, żołnierza z pod Somosierry, to zaś, co w pokoleniu najbliższem zadrzemało było i tylko przez sen niekiedy płakało, w nich, uderzone dzwonem czasu, krzyknęło i na skrzydłach fantazyi wleciało w wysoko gorejące płomienie. Hej! gorączką i burzą przeleciały im te dwa lata! Stojące wody społeczne zaszumiały, wzdęły się i wyrzucały w górę kipiące kaskady; w martwej atmosferze wichry zaśpiewały, roznosząc po ziemi złote tumany, a na ziemi malując jutrzenki tęcze. Duch demokratyzmu równającym pługiem orał społeczną glebę. Wyżyny, skruchą zjęte, pochylały się ku nizinom, gotowe do wynagrodzenia krzywd, żebrzące prawie o życzliwość i ufność. Przyjazne i poufałe stosunki zapanowały były wtedy pomiędzy Korczynem a wsią sąsiednią, noszącą nazwę Bohatyrowicze. Mieszkańcy tej wsi mieli niegdyś pergaminy i przywileje szlacheckie, ale przez zbieg okoliczności stracili je od dość dawna i wiedli ciasne, ubogie i znojne życie małych rolników. Nagle dom korczyński na oścież roztworzył się przed nimi. Hej! byłoż tam wtedy, było ruchu i tłumu w tym nizkim, obszernym domu! rozlegałyż się tam gwary i krzyki, płynąc w dal, po falach tej rzeki! Brzmiałyż tam i huczały, w głębiach tego boru i na rozłogach tej gładkiej równiny, takie stuki i hałasy, jakich ani razu słychać nie było oddawna, od owego czasu, w którym powstały gęsto w pobliżu Niemna rozsiane okopy szwedzkie! Najognistszym z braci Korczyńskich był najstarszy, Andrzej. Mężem i ojcem już będąc, zapomniał o żonie, dziecku i gospodarstwie własnem, stale prawie w rodzinnem gnieździć przebywając. Dominik wybierał się w świat dla rozpoczęcia życia na własną rękę; lecz wciąż wyjazd odkładał, i cichszy, bardziej wahający się od innych, z braćmi jednak pozostawał. Marta przebywała wtedy złotą chwilę życia. Krzątała się dwa razy więcej niż zwykle, bo gości bywało mnóztwo; pełną piersią oddychała upalnem powietrzem chwili; razem z innymi spodziewała się, pragnęła i jak ptak zjęta radością wiosny, często śpiewała... Głos miała prosty i nieuczony, lecz silny i czysty. Z namiętnym i w owej porze rozmarzonym wyrazem płomiennych oczu, zawsze coś do mówienia i do śpiewania miała z Anzelmem Bohatyrowiczem, przystojnym chłopcem w grubem obuwiu i surducie z domowego sukna, który śmiał się tak głośno, że aż się po całym domu rozlegało, z błękitnych oczu iskry sypał, potężnym barytonem tysiąc pieśni śpiewać umiał, przynosił dla niej, do ogromnych mioteł podobne, bukiety polnych kwiatów, a gdy obok niej, przy obiedzie lub wieczerzy siadał, rumienił się tak, że aż uszy stawały mu w ogniu, jak czerwone maki.
Brat Anzelma znowu, Jerzy, przyjaźnią bardzo szczególną połączył się z najstarszym Korczyńskim. Szczególną była ta przyjaźń wobec różnic w wykształceniu i przyzwyczajeniach dwu tych ludzi. Andrzej był synem obywatelskim, w dostatkach wzrosłym, w szkołach wykształconym, z najbogatszą w okolicy dziedziczką ożenionym, a przez to ożenienie i osobisty majątek swój bogatym. Jerzy posiadał zagrodę, mającą około 20-tu morgów przestrzeni, w szkole żadnej nie był, ziemię swoję własnemi rękami uprawiał. Zkądinąd łączyło ich niejakie podobieństwo położeń; obaj, nie wiele więcej nad lat trzydzieści mający, posiadali już rodziny. Mały Zygmunt Korczyński i Janek Bohatyrowicz byli rówiennikami. I inne jeszcze, głębokie podobieństwa zachodzić musiały pomiędzy tymi ludźmi, tak z wielu względów różnymi, gdyż odkąd poznali się z sobą, to jest, odkąd bracia Korczyńscy, w nizkich drzwiach pochylając wysokie swoje postacie, po raz pierwszy weszli do chaty braci Bohatyrowiczów, Andrzeja i Jerzego zawsze prawie widywano razem. Razem na długie rozmowy wychodzili w szerokie póła, razem szli polować na dzikie kaczki i bekasy, razem rybackiem czółnem pływali po Niemnie ku odalonym wsiom i miasteczkom razem niekiedy czytali, razem...
Benedykt, wysmukły wtedy, szczupły, z twarzą przez długie przesiadywanie na ławach szkolnych trochę wychudzoną, więcej jeszcze do studenta niż do osiadłego obywatela podobny, przyjmował i gościł w domu swoim braci i sąsiadów; z poważnymi krewnymi, którzy do młodych Korczyńskich przyjeżdżali pełni przestróg i upomnień, staczał zażarte dysputy... Gorączką, gwarem, zapałem zleciały mu te dwa lata!
Wszystko to po upływie pewnego czasu wydawać się mogło snem napełnionym widzeniami prawie nadprzyrodzonemi: tak niezmiernie innem było to, co nastąpiło po nim... Kiedy Benedykt obudził się z tego snu swojej pierwszej młodości, spostrzegł przedewszystkiem, że zabrakło mu obu braci. Andrzej Korczyński razem z przyjacielem swoim, Jerzym Bohatyrowiczem zniknął ze świata, a wnet po ich zniknięciu jedno z korczyńskich uroczysk nazwę swoję zmieniło. W uroczysku tem znajdował się ów bór zaniemeński, który miał około dziesięciu włók rozległości, a z którym łączyły się obszerne lasy, do Andrzeja i kilku sąsiadów jego należące. Dotąd, z powodu porastających je sosen i jodeł, zwało się ono Świerkowem: teraz powszechnie i we wszystkich warstwach ludności nazywać je zaczęto Mogiłą. Kto pierwszy nowej tej nazwy użył i jakie były pobudki, które ją rozpowszechniły? — trudno powiedzieć; lecz, utrwalona w okolicznej mowie, była ona jedynym grobowcem najstarszego z braci Korczyńskich. Innego nie wystawiono mu nigdy... Pozostała po nim wdowa z małym synem osiadła w posagowym majątku swoim, dość znacznym, o parę mil od Korczyna położonym. Dominik żył, ale losy odrzuciły go bardzo daleko, i zaledwie po kilku latach przysłał bratu wieść, iż w owych dalekich stronach zdołał nareszcie zdobyć sobie byt skromny, przez otrzymanie zrazu małego urzędu.
Benedykt zaciągnął dług bankowy, aby bratu wypłacić to, co się mu według ojcowskiego rozporządzenia należało. Na wypłacenie posagu siostrze nie miał środków i, zatrzymując go na hypotece Korczyna, ten, dotąd czysty jak kryształ, majątek obarczył drugim już długiem. Były to długi konieczne, z natury rzeczy niejako, nie zaś z lekkomyślności i marnotrawstwa wynikłe; niemniej, Benedykt kiedy po raz drugi po obudzeniu się ze snu młodości rozejrzał się dokoła, spostrzegł, że, z bogatego domu obywatelskiego wyszedłszy, wcale już bogatym nie był...
Nie będąc tchórzem i nie mając szczególnych do sybarytyzmu skłonności, bynajmniej się tem spostrzeżeniem nie przeraził; ale po niem przyszło wnet wiele innych. Nastała była mianowicie pora niezmiernych urodzajów na te kije, które, w koła gospodarstw wielkich padając, czyniły je podobnemi do wozów przebywających pewnego gatunku jesienne drogi, kiedy to koła po osie, a konie po golenie w gęstem błocie grzęzną. W takiem położeniu rumaki, choćby arabskiej krwi, nic zrobić nie mogą: dla poruszenia wozu naprzód — wołów pokornych i cierpliwych potrzeba. Benedykt zrazu wierzgał i z nozdrzy ogień wyrzucał, jak obudzony i zniecierpliwiony rumak; ale stopniowo uspakajał się...
Zrazu, przyzwyczajeniami młodości pobudzany, wytężał słuch w przestrzeń i oczami wodził czasem po obłokach; ale spostrzegł znowu, że nic przyjemnego nie mógł już tam usłyszeć, ani zobaczyć; — że śpiewające drzewa i grające zorze jego pierwszej młodości zaliczone zostały do bajek, i to do takich w dodatku bajek, któremi dzieci straszą, ażeby były grzeczne. Pochylił tedy karku i zajął się tylko wyjmowaniem kijów z kół swojego własnego wozu. Robota Ponelopy! Co wyjął kij jeden, wpadały dwa; wyjął dwa, wyrastały cztery. Z początku czynił to niezgrabnie i zawsze jeszcze ku obłokom trochę zerkając. Wynikło dlań ztąd wiele strat i nieprzyjemności.
Tak naprzykład: raz, w pierwszych jeszcze latach gospodarowania, różne teorye dobrze mu znane wzbudziły w nim chęć, aby mieszkańcy dziedzicznych niegdyś jego wiosek nauczyli się czytać, owocowe ogrody zakładać, u doktorów się leczyć, karczmy omijać... Lecz bardzo prędko wszelkiej roboty około tego musiał zaniechać, bo na kilka miesięcy wyjechał do najbliższego miasta, w celu przeprowadzenia dość kosztownej i niebezpiecznej sprawy. Odtąd na ten punkt obłoków nie zerknął już nigdy. Innym razem agronomiczna wiedza jego doradziła mu zmianę istniejącej w Korczynie rasy bydła na inną: zmienił i znaczne korzyści obiecywał sobie z tego na przyszłość; ale tymczasem wydał sporo pieniędzy, a gdy przyszła pora wypłacenia czasowo ustanowionych podatków, nowy dług zaciągnąć musiał. Innym znów razem, mianowicie przed ożenieniem się z panną młodziutką, ładną, pięknie wychowaną, w której serdecznie był zakochany, zachciało mu się ogród korczyński wykwintnie urządzić i cały stary dom swój rodzinny otoczyć zbytkiem kwiecistych kobierców i aksamitnych trawników. Sam już posiadał znawstwo roślin; wynalazł sobie bardzo biegłego i również kosztownego ogrodnika. Przez dwa lata potem były istotnie w Korczynie cudne trawniki i osobliwe kwiaty, szparagi zadziwiającej grubości, brzoskwinie i nawet ananasy; ale po dwu latach, jawnie i absolutnie okazała się niemożność utrzymania nadal tego świetnego stanu rzeczy, bez niebezpiecznego zaniedbania najważniejszych majątkowych potrzeb i interesów.
Gdyby jeszcze kilka podobnych zerknięć ku obłokom, a Benedykt Korczyński byłby do szczętu zrujnowany. Ale w naturze jego, zapalczywej zkądinąd, istniała zdolność do powściągliwości. Powściągnął się od wszelkiego wierzgania i rozdymania nozdrzy, a lekkie i pełne gracyi kształty rumaka, powoli, stopniowo przelewały się w grubą i ponurą, ale w równem i cierpliwem stąpaniu niezmordowaną, postać wołu. Czy ta metamorfoza przyszła mu z łatwością? Nigdy z tem nie zwierzał się przed nikim, a raczej przed jedną tylko osobą zwierzać się kiedyś chciał i próbował...
Dwanaście lat minęło było od owego osierocenia po braciach, majątkowego zubożenia i śmiertelnego rozbicia się młodzieńczych jego ideałów, kiedy, pewnego letniego wieczora, Benedykt po obszernym ogrodzie Korczyńskim szukał swojej żony. Reszki dziennego światła padały mu na twarz, opaloną od słońca i błyszczącą od potu; szedł prędko i szerokiemi krokami; gruby i do czerwoności ogorzały kark nizko pochylał. Coś go dręczyło, bo koniec długiego wąsa do ust wkładał i w zamyśleniu zębami go przygryzał.
Po długiem szukaniu i kilkakrotnem wołaniu usłyszał nakoniec, ożywający się z głębi cienistej altany, łagodny i srebrny głos żony. Altana, z przezroczystej kraty wdzięcznie zbudowana i pachnącem kaprifolium gęsto opleciona, była jedną z nielicznych pozostałości owych ogrodowych upięknień, które przed ożenieniem się przedsięwziął był Benedykt. Teraz dość było jednego rzutu oka, aby poznać, że myśli o jakichkolwiek ulepszeniach estetycznych na tysiące mil oddalonemi od niego były.
Wszedłszy do altany, Benedykt pokilkakroć ucałował rękę i czoło żony i obok niej usiadł. Ładna, trzydziestoletnia brunetka w białym negliżu, w postawie objawiającej znudzenie i znużenie, siedziała, na wygodnej ogrodowej ławce i, poduszkę mając za plecami, ślicznie obute stopy na nizkim stołeczku opierała. Na kolanach jej leżała otwarta książka. Wejście męża nie ożywiło jej zasępionych rysów; uchyliła się nieco, aby twarz swoję odsunąć od głośnego i gorącego jego oddechu.
— Takem się zmęczył, moja Emilciu — zaczął, — że już trochę odpocząć muszę. Niech tam sobie ekonom i robotnicy poczekają, a ja kwadransik przy tobie posiedzę... Uf! te żniwa! nim je człowiek przebędzie, sto upałów go spali i sto strachów po nim przejdzie...
— Ja także — zcicha odparła kobieta — czuję się bardzo zmęczoną upałem...
— Ale co tam ten upał! — ręką po spoconem czole przesuwając, ciągnął Benedykt, — fizyczną przykrość każdy łatwo znieść może, jeżeli jest przy tem spokój...
— A cóż cię znowu tak bardzo niepokoić może? — z ledwie dosłyszaną ironią zapytała żona.
— Hm! zawsze mnie o to pytasz, zawsze ci wszystko opowiadam i zawsze pytasz znowu...
— Tak niezdolną jestem do zrozumienia i zapamiętania wszystkich twoich kłopotów i interesów...
Z większem niż przedtem znużeniem przechyliła się na poręcz ławki i wygodniej drobne stopy na podnóżku ułożyła.
— Jednakże — z trochą irytacyi w głosie zaczął znowu Benedykt — rzeczy te są bardzo zrozumiałe i do zapamiętania łatwe... Bo końca życia chyba nie zapomnę, w jakim byłem strachu, kiedy przeszłej jesieni, z powodu złych zbiorów, nie mogłem na czas zapłacić raty bankowej... Wszakże już Korczyn opisywać miano i, ledwie nieledwie dostawszy pieniędzy, piorunem z niemi do Wilna leciałem. Całą przeszłoroczną jesień biłem się jak ryba w wodzie.. Nie daj, Boże, takiej drugiej jesieni...
Pani Emilia smutnie wstrząsnęła głową.
— Mnie także zeszłoroczna jesień wcale nie wesoło przeszła... Chorowałam na zapalenie oskrzeli... i sama w domu byłam... jak pustelnica...
Benedykt rękę żony pocałował.
— Bieda z twojem złem zdrowiem! Prawda, że dwa miesiące prawie nie byłem w domu, a przez ten czas ty kilka dni chorowałaś obłożnie... Ale przecież sama nie byłaś! Miałaś przy sobie pannę Teresę, Martę, Justynkę, dzieci... a nawet — dodał z uśmiechem — pan Ignacy mógł cię muzyką swoją rozrywać... jakaż to pustynia?
— Ja ciągle żyję na pustyni — szepnęła kobieta.
— Oj! — krzyknął prawie mężczyzna, — bodaj, że lepiej byłoby żyć na pustyni niż wśród okoliczności takich, z jakiemi ja ciągle ubijać się muszę. Ile mnie kosztuje naprzykład to ciągle prawowanie się z chłopami! Człowiek przecież nie urodził się na tyrana i ludożercę... Niegdyś mi do tego naszego ludu serce młotem biło. Ale cóż? Ciemnota to jest, a ja na to nic nie poradzę. Las mi rąbią, zboże spasają, na pastwiska włażą... Czyż mogę własności swojej nie bronić? Gdybym magnatem był, jak Boga kocham, nie dochodziłbym niczego i niech-bym tam już mniej miał, byle tych sporów nie zawodzić... Ale samemu ciężko. Tu załatasz, tam dziura; tu zszyjesz, tam się rozporze — i Bóg jeszcze wie co z nami będzie! Więc muszę, chcąc nie chcąc, włóczyć ich po sądach... a zawsze, dalibóg, we środku mi coś aż płacze...
Niżej jeszcze pochylił gruby kark, a wielkie wąsy tak mu w dół zwisły, że klap surduta prawie dotykały. Dłonie o kolana opierał i w ziemię patrzał. Pani Emilia, wzniesionym wzrokiem ścigając ruchy gałązek, z któremi wietrzyk jesienny igrał, szepnęła:
— O! i ja także wiem co to płakać bez łez...
Benedykt podniósł głowę, z uwagą w jej twarz popatrzył, ręką potem machnął i rzekł:
— Tylko że u ciebie, Emilciu, pochodzi to z nerwów... mnie zaś — no! już tam o wszelkich rzeczach wysokich albo wesołych i marzyć przestałem... Ale chciałbym czasem odetchnąć swobodniej, pewnym być, że wam wszystkim nigdy chleba nie zabraknie...
— O, chleb! chleb! chleb! — zcicha zaśmiała się kobieta.
Benedykt spojrzał na nią szeroko otwartemi oczami.
— Czegóż śmiejesz się? Chleb! najpewniej o chleb mi chodzi! Więc cóż? ty nawet bez perfum i tych tam... różnych swoich szlafroczków obejść się nie możesz, a tak ironicznie mówisz o chlebie...
— Ja obchodzę się bez wielu rzeczy, które są tem dla duszy, czem chleb dla ciała... — żywiej nieco odparła.
Popatrzył na nią znowu, wzruszył ramionami i pochylił głowę tak nizko, że końce wąsów klap surduta dotykały. Milczał. Ładna brunetka w białym negliżu milczała także, twarz jego, ubiór i całą postawę zwolna wzrokiem obejmując. Z gry jej delikatnych rysów poznać było można, że czyniła w tej chwili bolesne dla siebie uwagi i porównania. Myślała zapewne, że tego człowieka, który teraz obok niej siedzi, nie takim wcale poznała i pokochała.
Był wtedy młodzieńcem zgrabnym, ze świeżą twarzą i trochę już smutnemi, ale pełnemi blasku, oczyma. Wieczorów tanecznych nikt nie wydawał wtedy, więc tańczącym go nie widziała; w zamian kilka razy miała sposobność zachwycać się jego gibkością i siłą, gdy siedział na koniu. Odwaga i zapał jego, dla których wielu nazywało go prawie szaleńcem, a także nieszczęścia jego braci, nadały mu aureolę rycerską i poetyczną. Powiadano, że dziwnym tylko zbiegiem okoliczności mógł tu pozostać. Przy ówczesnym braku młodych mężczyzn, uchodził za partyą świetną. Dumną była, że ją właśnie wybrał, że rozkochał się w niej z całą zapalczywością swojej natury, że życie z nią, z nią właśnie, uważał za jedyną zorzę, która na niebie jego zaświecić mogła po zgaśnięciu wielu innych...
O tem, że w Korczynie, który uchodził za fortunę wcale piękną, otoczyć ją i po wiek wieków otaczać miały wszystkie miękkości dostatku i wyszukanego smaku, prawie nie myślała, bo w domu rodziców swoich wśród tego wszystkiego wzrosła, i nie wyobrażała sobie, aby ktokolwiek mógł żyć inaczej. Rachuba więc nie powodowała nią bynajmniej, kiedy ze szczęściem rękę swoję Benedyktowi oddawała. Po prostu, przyszły mąż podobał się jej bardzo, była w nim zakochana. Czemuż więc teraz... Ba! byłże to ten sam człowiek, co przed dziesięciu laty?
Od jazdy konnej po polach i ciągłego ruchu rozrosły mu się kości i muskuły; pieczysty teraz był, stąpał ciężko, kark miał gruby i zaczerwieniony. Na czole, które posiadało niegdyś białość i gładkość prawie dziewiczą, każdy rok ubiegły zostawił po parę zmarszczek, a teraz, w czasie żniw, było ono wilgotne od potu, od opalenia prawie bronzowe. Ubiór jego składał się z wysokich butów i płóciennego surduta, a przynosił z sobą ostry zapach owego znoju, który oblewa ciała żniwiarzy, owych zielsk dzikich, które na ścierniach czepiają się ludzkiej odzieży. Wprawdzie wszystkie te zmiany nie zaszły nagle; ale oko, nawykłe do wykwintnych form życia, nigdy oswoić się z niemi nie mogło.
Dlaczego człowiek ten stał się takim, jakim jest teraz?... Ani rozumiała, ani dochodziła. Dość, że od lat już kilku doświadczać zaczęła uczuć rozczarowania i zawodu, które czyniły ją smutna, i chorą. W tym odludnym i cichym Korczynie, przy tym człowieku spracowanym i niemającym czasu ani chęci do podzielania jej ulubionych rozrywek i zajęć, wprost traciła ochotę do życia. Objawiało się to w nieustannie wzrastającym jej wstręcie do wszelkiego ruchu. Pocóż-by zadawać sobie miała jakąkolwiek fatygę, skoro przez nią żadnej przyjemności zdobyć dla siebie nie mogła?
Parę razy dla wzmocnienia sił i nerwów wyjeżdżała za granicę i wracała istotnie wzmocniona, odrodzona. Ale w kilka miesięcy po powrocie wracały jej z naddatkiem wszystkie słabości i smutki. Przestała bywać u sąsiadów, bo byli dawno znani i niezabawni; nie wychodziła na przechadzki, bo nic ciekawego, ani miłego nie znajdowała w widoku nieba, ziemi i wszystkiego, co było na nich... Ogarniało ją coś bardzo podobnego do lenistwa ciała i duszy. Samo przejście z domu do altany ogrodowej nużyło ją niekiedy. Szczęściem było dla niej jedynem, że lubiła czytanie i ręczne robótki. Pochłaniała mnóztwo książek, wyrabiała mnóztwo poduszek, serwet, kołder i t. d. Przytem tęskniła i czuła się coraz częściej napastowaną przez różne drobne bóle, dolegliwości, osłabienia, które zawsze przewidywała zdaleka, spotykała z przestrachem i usiłowała odegnać mnóztwem starań i środków. Takie było jej istotnie nędzne życie.
Kiedy ładna trzydziestoletnia brunetka w milczeniu to wszystko wspominała i milczała, pieczysty, ogorzały, zmęczony i zgryziony mężczyzna w długich butach i płóciennym surducie zwrócił się do niej twarzą, popatrzył jej w oczy i, w zgrubiałe swe ręce biorąc jej narcyzową rączkę, zaczął:
— Dlaczego ty, Emilciu, od niejakiego czasu bywasz dla mnie tak obojętną? Co ja ci złego zrobiłem? czy masz mi co do wyrzucenia? Ot, i dziś biegłem do ciebie, aby przy tobie uspokoić się, odpocząć... Chciałem wygadać się przed tobą, rozpowiedzieć ci wszystko, uścisnąć cię i poweseleć... A ty tylko narzekasz, albo milczysz... ot, po prostu jak wroga mnie traktujesz... Niepierwszy już raz zauważyłem to w tobie, o! niepierwszy... Dzieje się już tak oddawna; ale dziś większy mnie żal zjął na tem... Dlaczego zobojętniałaś tak dla mnie? dlaczego wiecznie czujesz się nieszczęśliwą? dlaczego? powiedz, aniołku mój, dlaczego?
Ujął jeszcze i drugą jej rękę, twarz swoję blizko do jej twarzy przychylał, i z miłosnem prawie spojrzeniem, z prośbą, coraz ciszej i czulej zapytywał:
— Dlaczego, Emilciu? powiedz!... dlaczego, moja koteczko?
Nie broniła się pieszczotom jego, ale delikatną i coraz bardziej zasępiającą się twarz swoję oddalając od jego twarzy, z przejmującym żalem zawołała:
— O! gdybyś się ty był tak nie zmienił, Benedykcie, gdybyś się, tak nie zmienił! i ja... byłabym może taką jak dawniej... Ale tyś się tak zmienił... zmienił...
Zastanowił się chwilę nad tem, co powiedziała.
— A tak — potwierdził, — zmieniłem się istotnie...
— I tak nadzwyczajnie — dorzuciła, — jakby cię dotknęła różdżka jakiegoś złego czarnoksiężnika...
Machnął ręką i zaśmiał się wpół wesoło, wpół gorzko.
— Jaki tam czarnoksiężnik! — odparł. — Zycie to, moja duszko, życie! W takich, uważasz, okolicznościach, ostatni chyba głupiec utrzymać się może w roli Adonisa... Ale jeżeli ci idzie o moje serce, charakter...
Z wyjątkową w niej energią wyprostowała się i z głębokiem przekonaniem rzekła:
— Nie, Benedykcie, nigdy nie zgodzę się na to, aby życie wymagało od nas takich ofiar. Zycie może być piękne i szczęśliwe, lecz tylko dla tych, którzy odrzucą jego brzydką i prozaiczną stronę. Ale kto, tak jak ty, zanurzy się w samych materyalnych interesach, a wyrzeknie się wszelkiego piękna i wszelkiej poezyi, wtedy...
— Więc oboje, ja i ty, zanurzać się będziemy w poezyi? — przerwał mężczyzna, — a tymczasem bank lub lichwiarz sprzedadzą nam Korczyn, i razem z dziećmi pójdziemy w świat o kiju...
Mówił to łagodnie, ale gdy spojrzał na żonę, wyraz lekceważenia przebiegł mu po twarzy.
— Nie rozumiemy się i rozumieć się nie możemy; — ze smutną obojętnością rzekła pani Emilia.
— Ale, nakoniec — zawołał mąż — czego chcesz? co mi masz do zarzucenia? dla czego jesteś nieszczęśliwą? Czybyś naprawdę wymagała ode mnie, abym, nieodstępnie przy tobie siedząc, zaniedbywał obowiązków, jakie mam dla dzieci, dla ciebie samej? abym, jak bałwan jaki, czytał z tobą romanse, słuchał rzempolenia Orzelskiego i nie dbał o ten nasz kawał ziemi, a nakoniec i o swój honor? bo przecież od interesów majątkowych i honor nieraz zależy! Czyżbyś naprawdę tego chciała?.
— Ależ nie! — żywo zaprzeczyła kobieta, — ja teraz już tego nie chcę... o, nie! Każde z nas ma już teraz świat osobny... zupełnie inny...
— Więc czegóż ci brakuje? Zbytkiem istotnie otoczyć cię nie mogę, ale i pocóż ten zbytek? a niedostatku dotąd, chwała Bogu, w domu naszym niema. Pracy i kłopotów nie masz żadnych... Wiedziałem odrazu, że nie jesteś do pracy ani stworzoną, ani wychowaną, i nie wymagałem jej nigdy od ciebie. Gospodarstwem zajmuje się Marta... ty robisz to tylko, co chcesz... Dzieci masz, przywiązanie moje, książki, robótki...
Powoli ładna kobieta wyprostowywała wątłą swoją kibić, aż wyprostowała ją zupełnie i z błyskiem w oczach przerwała:
— Wyliczyłeś wszystko, co mam: wyliczże teraz to, czego nie mam... Cóż ja mam? Żyję w tym kącie jak zakonnica, więdnę jak kwiat zasadzony na piaskach. Cóż ztąd, że nie doświadczam niedostatku? Moje potrzeby są większe, wyższe... O smaczny obiad nie dbam, ale pragnę dokoła widzieć choć trochę poezyi, piękna, artyzmu... A gdzież je tu znaleźć mogę? Ja pragnę wrażeń... natura moja nie może być stojącą wodą, ale potrzebuje błyskawic, które-by nią wstrząsały... Ja pragnę nadewszystko podziału uczuć... a czy jest przy mnie choć jedno serce, które-by uderzało razem z mojem? Mówisz zawsze że mnie kochasz! Ja to uważam za bolesną tylko ironią! Przebacz, że powiem prawdę. Nie masz natury dość wytwornej i zarazem gorącej, abyś mógł kochać tak, jak ja kochaną być potrzebuję. Gdybyś mnie tak kochał, nie opuszczałbyś mnie na godziny i dni całe, dla prostych materyalnych interesów. Przy mnie, dla mnie, zapominałbyś o wszystkiem, nie obrażałbyś co chwila gustów i przyzwyczajeń moich, ale wyrzekłbyś się raczej wszystkiego, zapomniałbyś o wszystkiem, byle mnie rozweselić, zająć, uszczęśliwić: tak ja rozumiem miłość, takiej spodziewałam się od ciebie, i dawno już wiem, żem się zawiodła. Cierpiałam nad tem tak, że aż się zachwiało to biedne, słabe zdrowie moje. Nakoniec zdobyłam się na rezygnacyą. Ale zato gdybym ja miała choć rozrywki i przyjemności jakie... Żyję na pustyni... nikogo nie widując... sama przed światem za lasami temi ukryta... Proza... proza... proza... Ja na niej, tak jak ty, poprzestawać nie mogę... I nuda... Ja nudzę się... Przecież książki i robótki wystarczyć nie mogą nikomu, a choćbym chciała zająć się czem innem, nie pozwala mi na to słabe zdrowie moje...
Mówiła to wszystko bez gniewu, cicho i tylko z wielkim żalem. Oczy jej napełniły się łzami, które przecież powściągnęła, i z ruchem zupełnego zniechęcenia dodała:
— Ale pocóż o tem mówić? Ty się nie zmienisz i nic się nie zmieni. Gwiazdy losu rożnem światłem świecą. Moja jest ciemną. Z pociechą myślę, że jestem słaba i mam złe zdrowie, może więc wkrótce mogiła...
Woń rezedowej perfumy wionęła od chusteczki, którą na chwilę do oczu swoich przycisnęła. Potem, odwróciwszy twarz, patrzeć zaczęła znowu na powietrzną grę gałązek kapryfolium, któremi wietrzyk poruszał.
Benedykt nie przerywał, słuchał i koniec wąsa przygryzał, a gdy umilkła, nie patrząc na nią, przytłumionym głosem wymówił:
— Ja... moje... mnie... dla mnie... przy mnie...
Po chwili wstał. Zdawać się mogło, że wysoka i silna postać Jego cięższą jeszcze stała się niż wprzódy.
— Prawdę powiedziałaś, — rzekł, — że nie rozumiemy się i zapewne nie zrozumiemy się już nigdy... Nie jest to już dla mnie nowem odkryciem, tylko dotąd łudziłem się jeszcze... Cóż robić? Niech jeszcze i to... Tylko pozwól powiedzieć sobie, że te twoje „kwiaty na piaskach,“ „wstrząsające błyskawice,“ „gwiazdy losu,“ „mogiły“ i t. p. górności nie są wcale poezyą, jak to sobie wyobrażasz, ale przestarzałą i złej wody romantycznością... Ja także niegdyś znałem się na rzeczach wzniosłych i od pospolitości życia oderwanych, a wyrzekłem się ich, nie dla hulanki i nie dla metresy, ale dla konieczności i obowiązków życia. Może i w tem jest trochę poezyi, ale ty się na takiej nie znasz... Cóż robić? Niech jeszcze i to...
W głosie jego słychać było trochę łez, ale więcej powściąganego gniewu. Wyszedł z altany.
Długo potem Benedykt w gabinecie swoim i na ganku domu wypłacał tygodniową należność robotnikom, naradzał się z ekonomem, głośny i żwawy spór wiódł z dwoma Bohatyrowiczami, którzy przyszli prosić o zwrot koni, w jego zbożu pochwyconych. Ostatnia ta czynność najwięcej zmęczyła go i zgryzła. Od ludzi, którzy w płóciennych kapotach stali na wschodach ganku, żądał pieniężnej zapłaty za stratę, którą poniósł. Oni prosili się zrazu, potem jeden z nich stawił się hardo, zaprzeczając wszystkiemu, wyrzucając mu zbytnią surowość i dla ich położenia niewzględność. Ubodło go to widać do żywego, bo odpowiadając głos tak podnosił, że aż krzyk jego na cały dwór się rozlegał. Ale i jeden z tych ludzi, średniego wzrostu, z twarzą do rydza podobną i zuchwale sterczącemi wąsami, uniósł się także.
— Niechże nas sądy sądzą! — zawołał, — niech pan na nas skargę podaje... bez procesu obdzierać się nie pozwolim...
— Podam — krzyknął Korczyński, — i także nie pozwolę, abyście mnie okradali...
— Za pozwoleniem pańskiem! — krzyknął zagrodowiec, — złodziejami nie byliśmy i nie będziemy nigdy... Teraz my na pana podamy skargę, za ubligę...
— Podawajcie i do samego dyabła, tylko mi z oczu ruszajcie! Zaraz! Jak nazywacie się? to jest imiona wasze?
Starszy i wyższy, chudy, schorowany i dotąd prawie ciągle milczący, postąpił krok naprzód: oczami, które niegdyś błękitne być musiały, ale teraz spłowiały i wyraz miały cierpiący, na Korczyńskiego popatrzył i cicho odpowiedział:
— Anzelm Bohatyrowicz.
Na szczególne spojrzenie i szczególniejszy jeszcze dźwięk głosu, z jakiemi to imię i nazwisko wymówiono, w gniewie swoim najmniejszej nie zwracając uwagi, Korczyński zapytał:
— A drugi?
— Fabian Bohatyrowicz! — jeżąc się i sierdzisto odkrzyknął zapytany.
— No, więc będziecie mieli proces... a teraz... wynoście się... prędzej!
Ten, który nazwał siebie Anzelmem, znowu na Korczyńskiego popatrzył i zcicha wymówił:
— Łaska pańska na pstrym konia jeździ... jednakowoż nieboszczyk pan Andrzej nie tak pewno postępowałby z nami!
Słowa te ukłóły Korczyńskiego: zmiękł, ochłonął, ale nachmurzył się jeszcze więcej.
— Nieboszczyk pan Andrzej żył w innych czasach, — mruknął i szybko zwrócił się ku drzwiom domu.
Na progu stanął, zawahał się i przez ramię do odchodzących już ludzi zawołał:
— Połowę kary daruję, ale połowę zapłaćcie...
— Nie zapłacimy nic — odpowiedział młodszy i sierdzistszy, — niech pan do sądu idzie i nas ciągnie... co robić!
Sceny takie na ganku korczyńskim powtarzały się bardzo często, bo kilka wsi chłopskich i jedna okolica szlachecka trzymały Korczyn w oblężeniu formalnem, i gdyby Benedykt zażarcie się nie bronił, mnóstwo tych drobnych rybek rozszarpałoby w mgnieniu oka tę większą rybę. Tego dnia jednak czuł się więcej jeszcze rozdrażnionym i zgryzionym. Przyczyniła się do tego w znacznej mierze owa rozmowa w altanie, a w pewnym też stopniu jakieś mgliste wspomnienia, które w jego umyśle poruszyły się na widok twarzy i wyrazów Anzelma Bohatyrowicza. Według wyrażenia, którem określał pewne swoje uczucia, „we środku mu coś płakało...“ W gabinecie swoim przy biurku, na którem paliła się lampa i leżały gospodarskie księgi rachunkowe, wziął głowę w obie dłonie i pogrążył się w myślach ponurych. Potem wyjął jeden z listów pod ciężkim przyciskiem leżących i powoli, z uwagą, z częstemi przestankami czytać go zaczął. Był to list brata jego, Dominika, pisany ze stron bardzo dalekich i brzmiący jak następuje:
— „Kochany bracie! Jak mi nie żal ciebie, że tak męczysz się i gryziesz ze swojem gospodarstwem i ze swemi interesami, ja winien ci powiedzieć słowa prawdy. Wy wszyscy nie umiecie sobie dawać rady. Czy człowiek grzybem jest, aby do jednego miejsca przyrastał i choć jemu tam nie idzie, gdzieindziej sobie szczęścia szukać nie chciał? Świat szeroki i można na nim znaleźć sobie wygodne miejsce, trzeba tylko mieć energią i trzeźwo patrzeć na rzeczy. Żebym ja wiedział, że ty trzeźwo już patrzysz na rzeczy, to-bym postarał się wydobyć cię z tego nieznośnego położenia, w jakiem wy wszyscy postawiliście siebie. Sprzedaj Korczyn, a ja dam tobie miejsce zarządzającego w jednych wielkich tutejszych majątkach. Jestem w blizkich stosunkach z jednym księciem, który teraz właśnie potrzebuje człowieka uczciwego i specyalnie wykształconego, aby majątkami jego, zarządzał. Pięć tysięcy rubli rocznej pensyi, utrzymanie dla ciebie i całej twojej familii, mieszkanie w pałacu, pojazd i sześć koni na rozkazy. Strona tu przytem bogata i różne spekulacye robić można, kto ma pieniądze: drzewem handlować, czy winokurnię założyć, czy podrady brać. Ale to już trzeba umieć robić i nie wiem czy ty potrafisz, bo mnie dotąd tylko na służbie doskonale idzie, a spekulacye udają się nie bardzo. Zawsze lepiejby ci było z taką pensyą i czystym kapitałem, któryby tobie z Korczyna został, niż teraz. Ja wiem, że tobie to wbić w głowę nie będzie łatwo; ja pamiętam jak i mnie smutno było po swojej stronie i jak ja męczył się, póki sobie tych różnych głupstw z głowy nie wybił. Ale na szerokim świecie człowiek poniewoli nauczy się i wiele zapomni. Wszystko jedno, gdzie żyć, byle uczciwie i wygodnie. Ja uczciwie żyję (temuż to i w spekulacyach szczęścia nie mam), ale o wygodę swoję i swojej familii dbam i na służbie dobrze stoję. Dbajże i ty o to, abyś dla urojonej celi reszty życia nie zmarnował. Ja ciebie chcę ratować, i wszystko zrobię, aby ci tu dobrze było. Choć wiele ja zapomniał, nie zapomniałem jednak tych czasów, kiedy my z sobą razem rośli, uczyli się, a potem... Ot, biedny Andrzej! Dwóch nas tylko p« nim zostało, a ani ja ciebie nie mam, ani ty mnie... Obciąłbym, żebyś ty żył w tej samej stronie, co ja, i żeby nasze dzieci zapoznały się z sobą. Zastanów się nad tem, co ci doradzam, pomyśl...“
Benedykt pomyślał, że i ten także zmienił się bardzo. Zycie! Od kilku lat pisywał do brata rzadko, i listy od niego przychodzące z niesmakiem odczytywał. Kilka razy chciał sprzeczać się z nim listownie, ale na długie pisanie nigdy czasu nie miał, i wszelka umysłowa robota była mu coraz trudniejszą. Machał więc tylko ręką, więcej namarszczał czoło, myślał, że naprawdę żadnego już brata nie posiada na świecie, i na długie miesiące o Dominiku zapomniał. Teraz jednak łagodniej niż zwykle i uważniej list jego odczytywał. Cóż? życie! czego ono z ludźmi nie wyrabia! jednego zmienia tak, drugiego inaczej. Wiele on tam, ten brat, zapomniał; o dawnej przyjaźni ich przecież pamiętał. Może i słusznie doradza? Może to psie życie do niczego istotnie nie prowadzi? Człowiek rdzewieje tylko, duszę w sobie gasi. Gdyby to choć we dwojenie tak... z tem domowem jeszcze nieszczęściem, ciężko. Tam pracy zapewne będzie wiele, ale praca nie jest bynajmniej straszną, a tylko to jest strasznem, co jej tutaj towarzyszy. Tam obok pracy będzie spokój, pewność jutra, a przytem... tych wiecznych kłótni z ludźmi nie będzie. O, te kłótnie!
— Gdybym magnatem był — mówił w duchu, — jak Boga kocham, nie dochodziłbym niczego i niech-bym tam już mniej miał, byle tych sporów nie zawodzić; ale samemu ciężko... A tak i sam uspokoję się, rdzę z siebie zetrę i ludziom dokuczać przestanę... Niech już tam lepiej dokucza im kto inny!... Kto wie? Może i zrobię tak, jak mi bratczysko radzi... Jak ja go dawno nie widziałem! Co tam ta... prawi o swojej pustyni! Ja to dopiero na pustyni żyję! Ani wygadać się przed kim, ani u kogo rady albo pociechy zasięgnąć! Tam miałbym blizko brata. Zmienił się... Cóż? życie! Biedny on taki, jak i ja!
Odkładał list pod przycisk, myśląc, że dziś, jutro, napisze do Dominika, w sensie twierdzącym.
— Trzeba tylko — myślał — o wszystkie warunki detalicznie się rozpytać, i żeby mi pozwalali choć raz na trzy lata w te strony przyjechać, bo jeżeli na zawsze... to z tęsknoty zdechnę...
Wtem z trzaskiem otworzyły się drzwi i do gabinetu wpadło małe stworzenie, skaczące jak konik polny, i przy każdym skoku rozwiewające dokoła głowy włosy, mające barwę dojrzałej pszenicy, gdy ją ozłaca słońce. Wpadło, poskoczyło, rękami szyję Korczyńskiego objęło i bardzo cienko i głośno wyszczebiotało:
— Ciocia Marta pyta się tatka, czy tatko tu kolacyą przynieść każę, czy będzie jadł w stołowym pokoju, czy kurczęta i mleko kwaśne, czy maliny... Ciocia Marta dała mi ich dużo, dużo, i ciasteczka z malinami pieką się, ale jeszcze nie upieczone. Ciocia Marta mówiła, żeby tatko dziś jadł mleko kwaśne, bo dobre, a wczoraj było niedobre...
Korczyński pochylił się i usta dziecka pocałunkiem zamknął. Był to jedyny sposób powstrzymania tego ptaszęcego szczebiotu, lecz powstrzymania go tylko na chwilę, bo mały paluszek wnet wyciągnął się w przestrzeń, ku białym małym motylom, które, wleciawszy przez otwarte okno, dokoła lampy krążyły, albo padając, drżące swoje skrzydła rozpinały na szarych okładkach ksiąg rachunkowych.
— Widzi tatko? motylki... o! jakie motylki... ale w ogrodzie ładniejsze... Julek mówił, że za miesiąc będą już rybacy łowili jacicę... wie tatko, w nocy... na czółnach... z takiemi ogniami... czy tatko kiedy łowił z rybakami jacicę? Julek mówił, że to takie malusieńkie, malusieńkie motylki... dla ryb, widzi tatko, na przynętę...
— Widziu! — zaczął Korczyński, w twarz małego syna patrząc tak, jak może dotąd nigdy nie patrzył, — Widziu, słuchaj Widziu!
— Co, tatku?
— Lubisz ty te malutkie białe motylki?
— Lubię, tatku, takie ładne...
— A Niemen lubisz?
Dziecko aż nóżkami zatupało.
— Tateczku, żeby tateczko wiedział, jak to dobrze pływać i ryby łowić!... Ja z Julkiem dziś pływałem... on złowił szczupaka... wie, tatko, na sznur... a ja na wędę dwa kiełbie, takie śliczne, śliczne kiełbiki...
— A las lubisz, ten co za Niemnem?
— Oj, tateczku, my z ciocią Martą i z Justynką w niedzielę do lasu popłynęliśmy, grzyby zbierali, i tak było wesoło, wesoło...
Grube ramię mężczyzny coraz silniej obejmowało szczupłe ciałko dziecka, i duże, ponure oczy miękły i promieniały, topiąc się w czystych, błyszczących, ruchliwych źrenicach dziecięcych.
— A tatka kochasz? Co?
Na pomarszczonem czole, szorstkich policzkach i długich wąsach Korczyńskiego nie było takiego miejsca, którego-by nie ucałowały śmiejące się i świeże usta jego syna. Był to swawolnik i wisus, jakich mało; nietylko w całym domu, ale i w całym Korczynie słychać go było. Kiedy go do nauki napędzano, krzyczał: „Nie dręczcie mnie!“ i biegł co sił na folwark do parobczyńskich dzieci, czy w pole do żniwiarzy, albo pastuszków; ale czasem sam, z dobrej woli, zaczynał uczyć się żarliwie, z książką zaszywał się w takie kąty, że go wynaleźć było trudno, a gdy mała siostra raz zachorowała, niańczył ją i bawił całemi dniami, tak, że aż sam pobladł i schudł... Korczyński na to dziecko swoje patrzył teraz długo, z zamyśleniem głębokiem; myślał, patrzył i uśmiechać się zaczął.
— Oj, ty, nadziejo moja!
Chłopczyk aż krzyknął, taki mocny i szorstki całus przygniótł mu mały policzek. Korczyński, z rozweseloną twarzą, rzekł:
— Poproś cioci Marty, aby mi tu przysłała kurcząt, mleka kwaśnego, malin i wszystkiego, co chce... Jeść mi się zachciało dyabelnie!
Tej jeszcze nocy odpisał bratu w sensie przeczącym.
Nazajutrz oboje z Martą wstali, jak zwykle, o piątej zrana i, jak zwykle, oba ich głosy przez cały dzień huczały po dworze. Mieli oboje z sobą, prócz innych, i to rodzinne podobieństwo, że głosy ich stawały się z latami coraz grubszemi i krzykliwszemi. Oprócz pracy kłopotliwej i drobiazgowej, której się oddawali z coraz ciaśniejszą wyłącznością, oboje mieli w życiu jakiś pierwiastek, który obudzał w nich częste rozjątrzenia.
To usposobienie do gniewu i ponurości wzrosło u Korczyńskiego od dnia, w którym znów stoczył z żoną krótką, ale dla niego niezapomnianą rozmowę. Tym razem ona-to weszła do gabinetu jego i, więcej jeszcze niż przed kilku laty smutna i osłabiona, oznajmiła, że mówić z nim chce o interesach. Korczyński zdziwił się i ucieszył. Zawsze jeszcze spodziewał się trochę, że żona jego prędzej czy później weźmie jakiś udział w jego myślach i zajęciach, że nastąpi pomiędzy nimi, jeżeli nie zupełne, to przynajmniej niejakie, porozumienie. Pośpiesznie więc przysunął jej najwygodniejszy fotel, oświadczając zupełną chęć i gotowość do pomówienia z nią o interesach.
Cicho, płynnie, łagodnie, żona wypowiedziała mężowi, i życzy sobie, aby od połowy jej posagu wypłacał jej procent, który ona obracać chce na osobiste potrzeby. Posagu wniosła 20.000; prosi o procent tylko od dziesięciu i tylko o ośm od sta, choć wszyscy teraz dziesięć i dwanaście płacą z największą ochotą. Może nawet tę sumę otrzymywać w dwóch albo trzech ratach. Słowem, na rzecz wspólnego życia ustępuje połowę swoich dochodów i w wypłacie drugiej połowy uczyni wszystkie dogodności i ustępstwa, ale pieniądze te musi posiadać w swoich ręku i do swojego rozporządzenia, ponieważ ma swoje potrzeby i gusta, któremi jego obarczać wciąż nie chce, a których zadowolenie na tej pustyni i wśród tych nudów poprostu jest jej do życia niezbędne. Chciałaby przyozdobić trochę swoje gniazdko, to jest pokoje, w których najwięcej przesiadywać jej miło; słabe jej zdrowie potrzebuje wielu lekarstw; lubi przy tem czytać i zajmować się robótkami: będzie więc sobie za tę połowę procentu przyozdabiała swoje gniazdko, kupowała lekarstwa, książki, włóczki, bawełnę i nawet suknie.
— Spodziewam się — zakończyła, — że nie zechcesz mi odmówić tej drobnostki... Wszak i dotąd zawsze kupowałeś wszystko, czego żądałam, ale sprawiało ci to kłopot, a ja znowu odmawiałam sobie wielu rzeczy, byleby ci prośbami nie dokuczać. Tobie to więc nie zrobi różnicy żadnej, a mnie, w mojem smutnem życiu, przyniesie trochę ulgi i przyjemności...
Czy proponowany układ zrobić mu miał jaką różnicę, tego Korczyński najlżejszym ruchem twarzy nie okazał. Łagodnej i długiej mowy żony wysłuchał z uwagą, ze spuszczonemi oczyma i długi wąs na palec zakręcając. Gdy skończyła, ukłonił się jej z tak wykwintną grzecznością, jakby przed nim siedziała, nie kobieta, z którą pod jednym dachem żył już od lat kilkunastu, ale jakaś łaskawa dla niego kredytorka, i również z wyszukaną grzecznością odpowiedział:
— Życzenie twoje starać się będę spełniać jaknajakuratniej... Proszę tylko, abyś chciała ściśle oznaczyć mi termina wypłat...
Odpowiedziała, że ten punkt sprawy jest dla niej zupełnie obojętny; ale wytworna forma obejścia się, jaką dnia tego z nią przybrał, tak ją ujęła, tak jej może dawne czasy i dawnego Benedykta przypomniała, że z powłóczystem spojrzeniem i prawie namiętnym ruchem obie ręce ku niemu wyciągnęła.
Gdyby on był wtedy pochwycił ją w objęcia i okrył gorącemi pocałunkami, gdyby potem zaprzestał ciągłego chodzenia około gospodarstwa i jeżdżenia za interesami, a w wykwintnem i modnem ubraniu zaczął przesiadywać w jej „gniazdku,“ razem z nią czyta — tając w trzech językach powieści i podróże, a długiemi godzinami miłośnie w oczy jej patrząc, — kto wie, jakie zmiany w pożyciu ich zajść-by mogły; kto wie, czy tym sposobem zmysłom jej i wyobraźni uczynić-by zadość nie mógł... Ale on znowu ukłonił się jej bardzo grzecznie i jednej tylko z wyciągających się ku niemu rączek dotknął zlekka końcami swoich palców. Ona też odwróciła się szybciej daleko, niżby się tego po jej osłabieniu spodziewać było można, i odeszła.
Wtedy ten pleczysty i silny mężczyzna zaśmiał się zrazu krótkim, nerwowym śmiechem, potem dłuższym, a potem tak długim i ustać niemogącym, że aż na kanapę z łoskotem upadł i oczy sobie obu rękami zakrył...
Od tej pory pani Emilia przestała już i do ogrodowej altany uczęszczać. Za pieniądze, z zegarkową akuratnością otrzymywane od męża, okleiła swoję sypialnię błękitnym papierem, a gabinet białym w polne kwiatki. Tu ustawiła meble błękitne, tam ponsowe, toaletę przyozdobiła puchem muślinów i koronek, piętrówki napełniała coraz nowemi książkami i cackami, coraz nowe sprowadzała materyały do ręcznych robótek. Teresę umieściła obok sypialni, aby zawsze mieć pod ręką lektorkę, powiernicę i podawaczkę lekarstw. Tak żyła, z łóżka przenosząc się na szezląg i z szezląga na łóżko, cicha, łagodna, nietylko nikomu nie dokuczając, ale cienia przykrości nigdy nie czyniąc, dniami i tygodniami czasem nikogo z domowych nie widując, i ani wiedząc, co się w dalszych pokojach domu dziać mogło. O tych dwóch swoich ulubionych i wszystkiem, co lubiła, usłanych pokojach, poufnym swoim mawiała:
— To cały mój świat!
Światem zaś Benedykta stał się obszerniejszy od pokojów jego żony, ale także nie zbyt obszerny Korczyn. Stopniowo i coraz prędzej te 40 włók gorszego i lepszego gruntu zasłaniały przed nim całą kulę ziemską, ze wszystkiem, co na niej jest i było. Zasiewał co rok dwieście morgów zbożem i pastewnemi trawami; na piaskach sadził kartofle i wyprzedawał je z zyskiem sąsiednim gorzelniom; inwentarze starannie utrzymywał; we dworze zawsze miał coś do naprawienia i podtrzymania; z sąsiadami o każdy pręt ziemi, o każdą spasioną trawkę i każdą w lesie zrąbaną gałąź przed sądami i bez sądów ujadał się coraz zacieklej.
Z kilku tysięcy przez całą tę pracę otrzymywanego dochodu wypłacał raty bankowe, procenta od posagu siostry i z największą już regularnością procenta od połowy posagu żony. Potem, płacił za syna w szkołach i za córkę na pensyi warszawskiej. Co zostawało pieniędzy na utrzymanie domu, tem rządziła Marta. Co zostawało czasu od gospodarstwa i interesów, tego używał Korczyński na polowanie z wyżłem i czytanie gazety, przy której najczęściej zasypiał. Gazeta mówiła o głośnych i dalekich sprawach, które coraz bardziej wydawały mu się obcemi i jałowemi.
Wszystkie swoje siły przelewał na ten warsztat, na którym od lat tylu i z takim trudem tkał byt własny i przyszłość swoich dzieci. Nici tkaniny rwały się ciągle i uciekały w głąb pasma; chwytał je, związywał i drżał o to, aby kiedykolwiek nie porwały się ze szczętem. Lękał się też wielu innych jeszcze rzeczy. Czasem zdawać się mogło, że zapomniał mówić, tak był milczącym. Kiedy się zaś rozgadał, nie o wszystkiem mówił jasno. Nabył zwyczaju zastępowania niektórych zdań lub imion własnych trzema nic nie znaczącemi wyrazami: „to... tamto... tego...“ Nie były one jego przysłowiem, bo nie używał ich zawsze, ale czasem, gdy, zaciąwszy się w mowie i trochę jąkając się, zaczynał swoje: „To... tamto...“ słuchaczom się zdawało, że mądry i filuterny błysk przelatywał mu w piwnych, posępnych źrenicach...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.