Na królewskim dworze/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom II
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Tegoż wieczora, król się jakoś lepiej czując, bo mu w nogach boleści owe wielkie ulżyły, odprawiwszy kilku obcych pułkowódzców, z którymi o zaciągach się naradzał, o zmroku się kazał nieść z krzesłem do syna.
Mały Zygmunt miał na temże piętrze pomieszkanie wraz z panną Amandą i całym swym kobiecym i męzkim dworem. Przeważali tu cudzoziemcy, jak wszędzie, chociaż chłopak chętnie po polsku mówił i chadzał w stroju, który mu był bardzo do twarzy.
Dziecię prawdziwie pańskiej krwi, ślicznego, szlachetnego oblicza, śmiałego wejrzenia, żywe, wesołe, obiecywało wiele. Wszyscy je i nienadaremnie podziwiali. Uczył się łatwo, pamiętał doskonale, a nadewszystko ochotę miał do ćwiczeń rycerskich, co ojca radowało.
Sześcioletni na koniku już w podworcu piaskiem grubo wysypanym toczył tak zręcznie, jakby się z tą umiejętnością narodził; małą kopią, którą dla niego umyślnie zrobiono, wywijał do tarczy godząc na podziw staremu nauczycielowi, szabelką robić się uczył... i najmilszą zabawą było rycerza udawać.
Niecierpliwił się, że powoli rósł, dźwigał jak mógł na palce, wyciągał i dowodził, że bardzo prędko wyrosnąć musi, bo chce tego!
Śmiali się ci co tego argumentu słuchali, ale chłopak w siłę jego wierzył.
Dumne było chłopię, szczodre bardzo, a razem miłe i serdeczne, i gdy się przypodobać chciało, nie było człowieka, coby się w niem nie kochał. Ciężyła mu opieka panny Amandy, którą szanować i słuchać jej musiał, nie czem innem jak tem, że kobiecą była i dzieckiem go czyniła. Obcował też chętniej z dworzany, którzy zawczasu sobie łaski jego skarbili.
Jak zazwyczaj, gdy króla oznajmiono wieczorem, zapalały się świece we wszystkich świecznikach, przywoływano Zygmusia ustrojonego, wychodziła panna Amanda poważnie ale zalotnie ubrana, czasem jeszcze któraś z kobiet stawała u progu, paziowie za drzwiami, i króla hajducy wnosili z wielkiem krzesłem do pokoju, w którym na kominie ogromny ogień płonął.
Zastawiano tu przekąskę i łakocie wieczorne, których czasem król pokosztował, najczęściej jednak lub kubkiem lekkiego wina, albo winem z wodą i cukrem się ograniczał, rozmowę prowadząc naprzód z synem, potem, gdy ten odchodził na zabawę, z panną Amandą.
Z tą król mówił po niemiecku, bo choć kilku językami z łatwością władał i wyrażał się swobodnie, niemiecki mu macierzystym był, tym pierwszym, którego się w kolebce nauczył jeszcze.
Do polskiego był przywykłym bardzo, ale była to mowa wyuczona już potem, która mu z rodziną nigdy do zamiany myśli nie służyła. Matka mówiła z dziećmi po niemiecku, ciotka i macocha nigdy się nawet po polsku nie uczyła i nie kryła się ze wstrętem do polaków i ich języka. Opiekunka zastępująca mu matkę, dobra, serdeczna Urszula Meyerin, niemką też była do szpiku kości.
Cały dwór ów szwedzki Zygmunta III, skutkiem małżeństw, daleko bardziej był niemieckim niż szwedzkim. Inne języki: włoski i francuzki, europejskie i dworskie powszechne, nieobce były Władysławowi, ale mowa niemiecka im wszystkim przodowała.
Od dawnego już czasu król życie nosił jak brzemię — znudzony był, obojętny i jedna jeszcze tylko niezerwana struna w duszy jego brzmiała: marzenie wielkości, sławy, potęgi... Najdziwniejszemi kombinacyami politycznemi chciał zdobyć tę wielkość upragnioną...
Dwie już korony stoczyły się bezpowrotnie z jego skroni, chwilę nawet Francya łudziła go cesarską, teraz pogrom pogan, wygnanie ich z Europy, zagarnięcie po nich spuścizny było już jedynem marzeniem, do którego urzeczywistnienia z gorączkową niecierpliwością rwał się Władysław.
Nie chciał tego dojrzeć ani zrozumieć, że jako elekcyjny król rzeczypospolitej, do takiej wojny, jaką chciał rozpocząć, był w najniepomyślniejszych warunkach, związany, zależny, dozorowany, niewolny.
Namiętność zawsze człowieka ślepym czyni, a w królu wojenne plany te stały się namiętnością i oślepiały go. Zdawało mu się, że pokona w kraju opór, że szlachtę pociągnie, że ją nakłoni do wojny, a w ostateczności rachował na kozaków aby Turcyę zmusili do kroków zaczepnych a kraj do obrony...
Kazanowski się nie mięszał do polityki króla, zleniwiały, rozpieszczony w duchu jej był pewnie przeciwnym, ale królowi nigdy i w niczem nie zwykł był oponować.
Prawą ręką, człowiekiem, na którego zręczności i talentach leżało wszystko, był istotnie przebiegły, rozumny, wymowny, energiczny a ambitny Jerzy Ossoliński.
Król go nie lubił, ale potrzebował. On był jego tajemnic powiernikiem i najposłuszniejszem narzędziem polityki we wszystkich jej zwrotach. Pochlebiał zręcznie, a w potrzebie umiał wmówić to, co uznawał koniecznem.
Władysław IV naostatek uwierzył w jego rozum, i oddał mu się cały. Nikt oprócz Ossolińskiego nie był tak panem najtajniejszych myśli króla. Zazdrościli mu Kazanowscy, obawiali się go, ale nie porywali się do próżnej walki.
Kanclerz tworzył te awanturnicze plany, w których spełnienie może sam nie wierzył, ale miał talent króla czynić ich twórcą, więc i odpowiedzialnym za nie.
Nie powiodło się Ossolińskiemu wprowadzenie orderu i zakonu Niepokalanego Poczęcia, który miał ze szlachty wydzielić podporę tronu arystokratyczną, musiał on sam zrzec się książęcego tytułu, ale ani król, ani on nie przestawali marzyć, iż demokratyczną rzeczpospolitę przerobić potrafią.
Środkiem ku temu była teraz ta wojna, wojna, na którą szła pod wodzą Władysława Wenecya, Moskwa, Papież, Francya, któż wie ilu jeszcze sojuszników.
Mogliż przypuścić, że garstka ubogiej, biednej szlachty szaraczkowej, olbrzymim tym marzeniom oswobodzenia chrześciaństwa stanie na przeszkodzie?
Nie było tajemnicą dla nikogo to króla pragnienie, a ktokolwiek mu się przypodobać pragnął, ten fantazyi tej przyklaskiwał. Znała ją też dobrze panna Amanda, i gdy dnia tego król się wnieść kazał do niej, zastał Zygmusia nad wielkim papieru arkuszem, na którym jaskrawemi barwami pomalowany wizerunek króla wyobrażał go gniotącego nogami tłumy turków i w ręku laurami opasaną podnoszącego chorągiew chrześciaństwa.
Rysunek był dziełem jakiegoś skromnego miłośnika, a zabarwienie go wykonał królewicz.
Gdy króla z krzesłem przysunięto do stołu i rzucić mógł okiem na leżący obrazek, uśmiechnął się.
Piękna Amanda odpowiedziała mu uśmiechem.
— N. Panie — szepnęła. — Sam królewicz żądał aby mu to wyrysowano, i dziś cały dzień niemal farbami to malował. Dzieci mają przeczucia!
Król Zygmuntka po główce pogłaskał. Westchnął.
— Radbym — rzekł półgłosem — łatwiejsze mu rządy pozostawić po sobie, rozwiązane ręce, szerokie państwo!
— I wszystko się to stać musi! — dodała niemka przypochlebiając się i wdzięcząc. — Chwila nadchodzi...
Król słuchał lecz jakby roztargniony. Zadumał się, popatrzył na syna, ujął za rączkę Amandę i uścisnął ją.
— Tyle mam trosk na głowie! — westchnął.— Wy znacie moje życie, wiecie że ja się pracy nie wzdrygam; od rana mnie nachodzą, daję posłuchania przez dzień cały, ale nie mam szczęścia do ludzi i szczęścia w ogóle.
— A! N. Panie — przerwała niemka gorąco — godziż się to mówić, po tylu tryumfach nieśmiertelnych, po tylu bohaterskich bojach...
— Z których oprócz sławy nic mi nie pozostało — rzekł król. — Ostatni teraz wysiłek czynię.
Zamilkł spuszczając głowę.
Zygmunt patrzał na ojca, zdając się go słuchać, ale ani dosłyszeć, ani zrozumieć nie mogąc.
— Jak wyrosnę — zawołał — pójdziemy na turka!!
— Gdy ty wyrośniesz — przerwał król — turków już być nie powinno w Europie! Da-li Bóg, stać się to musi.
Zygmunt słuchał, ale nagle król rozmowę umyślnie przerwał i zwrócił.
— Gdzie Pac? — zapytał.
Jakby tylko czekał na to, aby go zawołano, wojewodzic stanął w progu. Było to dziełem przypadku, a mogło się wydać obrachowanem.
— Nic nowego? — zagadnął król — listów żadnych?
Niemka wtrąciła.
— Wieczorem nie powinno być listów. Zdrowie N. Pana to najdroższy nasz skarb. Niepokoić się przed snem, gdy odpoczywać potrzeba...
Paź potwierdził, że listów nie było.
— Do Radziwiłła wysłaliście?
— Jeszcze rano wyjechał posłaniec.
— Trzeba ażeby mi codzień znać dawano o podróży — szepnął król chmurno. — Słyszę, że pani posłowa, ciągle o swą godność troskliwa, nudzi kwestyami etykiety.
Cóż to będzie gdy Karol tam przyjedzie?
— Radziwiłł ma wiele doświadczenia, taktu, powagi i sądzę, że wszystkie te trudności załatwi, o które wasza miłość wcale się nie powinniście troszczyć.
— Wogóle o nic — przerwała niemka. — Cóż tak strasznego, że się jedna stara francuzka nadąsa?
Nastąpiło krótkie milczenie. Królewicz Zygmunt niespokojnie się zakręcił jakby kogoś szukał, spytał u drzwi paziów i wybiegł z nimi. Z tej chwili król skorzystał, aby, wcale nie zważając na Paca, po twarzy pogładzić Amandę, poklepać ją po ramionach i poszeptać jej coś, przyjętego rumieńcem.
Nagle Zygmunt powrócił, mocno poruszony, podbiegł do ojca, stanął przed nim, wziął się w boki i zapytał go.
— Nieprawdaż? ty jesteś królem i panem?
— Tak jest! — odparł Władysław.
— Możesz rozkazać i wszyscy cię słuchać powinni? — mówił Zygmunt.
— Wszyscy, nawet ty — dodał śmiejąc się król.
— Rozkażże mi natychmiast, aby ta niegodziwa Bietka, która się gdzieś ukryła, przyszła tu i bawiła się ze mną. Ja ją lubię!
Uśmiechnął się król.
— Gust masz niezły — rzekł — gdzież jest ta Bietka?
Amanda zmarszczyła brwi i zacisnęła usta. Pac nie chcąc snadź odpowiadać cofnął się w tył... nastąpiło milczenie. Zygmunt królewicz tupał niecierpliwie nóżkami.
— Cóż się z nią stało? — żartobliwie powtórzył Władysław, zwracając się do Amandy, której twarz wyrażała gniew i oburzenie.
— N. Panie! — odezwała się wreszcie wybuchając i zapominając o dziecku, które słuchało. — To jest całkiem zepsute, zdziczałe, nieposłuszne, nie do prowadzenia dziewczę. Oddawna chciałam się go pozbyć.
— O! ja na to nie pozwolę — wtrącił królewicz — ona się doskonale umie bawić ze mną i opowiada mi historye, które ja lubię.
Król się też niecierpliwić zaczynał, i widząc, że ze strony Amandy na długi wywód się zanosiło, spojrzał na Paca; ale ten, milczący, nie miał jakoś ochoty wyręczyć faworyty i cofnął się krokiem, a niemka mówiła coraz żywiej.
— Sprzykrzyło się jej widać na dworze; mówią, że jakiś awanturnik ją przyznał za córkę. Nie wiem... ale to pewna, że od rana jej niema, że bez mojej wiedzy wyniesiono jej rzeczy i ona sama znikła...
— Jak to być może! — zawołał król mocno oburzony tem, zwracając się do Paca. — Cóż to za porządek a raczej nieład u mnie, ażeby służba mogła samowolnie...
Pac milczał wskazując na Amandę, która się rzucała z gniewu, próżno tłumiąc go w sobie.
— Straty nie poniesiemy, gdy sobie pójdzie precz — dodała — ja dawno chciałam ją wypędzić... Zuchwałą była i nieposłuszną nad wyraz wszelki, nad wiarę; ja byłam cierpliwą nadto długo.
Królewicz Zygmunt słuchający z uwagą wielką wmięszał się.
— Amanda się z nią obchodziła jak z prostą sługą, a to była moja dobra przyjaciółka!
Nie mógł się od uśmiechu król wstrzymać, widząc z jaką powagą Zygmuś się ujmował za tą swą przyjaciółką.
Panna Amanda spojrzała na chłopca piorunującym wzrokiem, Pac zagryzł usta i pokręcał wąsa, a król, którego ten spór już nudził, potrząsał głową.
— Cóż się z nią stało? — zapytał.
— Nie wiem dokąd uszła — odezwała się niemka. — Bywała bardzo często u szafarza Bieleckiego, posyłałam tam po nią. Zaklina się jejmość, jej dobra przyjaciółka, że o niej nic nie wie.
Zygmunt nogą uderzył o posadzkę.
— Ty jesteś król — zawołał podnosząc rękę i wyciągniętą ukazując na podłogę — rozkaż, niech natychmiast powraca, niech Amanda jej nie prześladuje i niech się ona bawi ze mną. Ja starej Lipczycowej nie lubię, ona ma wąsy.
Oprócz Amandy, której gniew rósł, rozśmiali się wszyscy. Władysław się obrócił do Paca.
— Niepodobieństwem jest — rzekł — ażeby się tu w mieście skryć miała... kazać jej szukać i przyprowadzić.
I pomyślawszy nieco król dodał:
— Mówiliście o ojcu... któż jest i zkąd się wziął ten ojciec?
— O tem zapewne wojewodzic lepiej W. Król. Mość objaśnić potrafi — wtrąciła niemka, której król zadał pytanie. — Ja nie wiem. Bietka ta miała szczęście i wojewodzicowi się podobać...
— I memu synowi — dodał król żartobliwie, bo go zazdrośne gniewy niemki bawić zaczynały — cóż chcecie, nawet mnie!
Amanda odskoczyła w głąb komnaty.
— Słuchaj, Pac! — zawołał Władysław — mówże! Jesteś pewnie lepiej świadomym niż wszyscy... co się z nią stało?
Wojewodzic się ociągał z odpowiedzią.
— Przyznał się do niej jako ojciec na mocy jakichś poszlaków — począł nareszcie — szlachcic, który, jak mi mówiono, świeżo z kresów, z Podola czy też z Niżu powrócił. Być może, iż on nią rozporządził.
— Bez mej wiedzy? — zawołał król.
— Nie raczyli mi też wcale się opowiedzieć — zamruczała Amanda.
— Szlachcic, który z Niżu powrócił! — odezwał się król zadumany, i poruszył ramionami.
Pac milczał.
— Więcej nie wiem nic — dodał — dziewczę dosyć w istocie samowolne i kapryśne a ładne... Któż wie, co jej do głowy przyjść mogło?
— Niepodobna pozwolić na to — przerwał król spoglądając na syna — aby służba sobie tak poczynała jakby dwór królewski był zajezdną gospodą, do której zajeżdża kto chce i precz jedzie nie żegnając gospodarza. Z miasta się pewno nie wyniosła, każcie jej szukać, ja sam się z nią rozmówię. Widzicie, że Zygmunt tęskni za nią.
— Bo ona jedna z tych kobiet umie się bawić ze mną — rzekł chłopak.
Tym sposobem wieczór u panny Amandy został dla niej zatruty. Cofnęła się w kąt przyciemniony nadąsana, a król widząc ją tak usposobioną, ziewnął i ręką tylko pożegnawszy, kazał się odnieść nazad do swej sypialni, Pacowi szepnąwszy, aby szedł za nim.
Zygmuś, który już znał swą ochmistrzynię i wiedział co go czeka po odejściu ojca, natychmiast swym paziom oświadczył, że idzie do łóżka.
Gdy w sypialni króla zostali sami król z Pacem, Władysław się zwrócił do niego, spodziewając szczerszych objaśnień.
— N. Panie — odezwał się Pac — to są babskie sprawy... mówić o tem nie warto... panna Amanda nie lubiła tego dziewczęcia... powiedzmy prawdę: postrzegła może, iż nie królewiczowi, ale samemu królowi Bietka wpadła w oko... stała się zazdrośną i opryskliwą...
Uśmiechnął się król.
— Domyślałem się tego — szepnął.
Pac żywo dokończył.
— Dziewczę musi się znaleźć a panna Amanda pogodzić z niem. Spodziewam się, że to wszystko ułoży się łatwo...
Tu uśmiechnął się dwuznacznie.
— I królewicz Zygmunt odzyska swoją przyjaciółkę — dokończył.
— Nie wątpię i ja — rzekł król — że gdy się ty w to wdasz, przyprowadzisz to do porządku. Umiesz sobie radzić z temi babami, które za tobą przepadają.
Pac zaprotestował, ale król nakazał mu milczenie.
— Proszę cię, ażeby Bietka powróciła — rzekł. — Ze wszystkich dziewcząt, które są przy Amandzie, ta najładniejsza i najroztropniejsza. Niechże choć spojrzeć mam na kogo bez wstrętu.
I po krótkiej pauzie wtrącił:
— Mówiliście, zdaje mi się, że ojciec szlachcic? szlachcianka więc?
— Tak słyszałem — rzekł Pac — ale cała ta historya odszukanego ojca wydaje mi się podejrzaną. O ile mogłem się dowiedzieć, szlachcic świeżo tu przybył od kozaków z Niżu.
— A! czy nie ten, który list do kanclerza przywiózł od atamana i starszyzny — podchwycił król trochę się marszcząc.
— Tak się zdaje, bo mieszkał u szafarza Bieleckiego, który mi mówił, że od kanclerza miał go poleconym sobie.
— Co za plątanina! — przerwał król z niechęcią jakąś. — W tem wszystkiem trzeba żebyś lepszych zasięgnął wiadomości... ja nie chcę się mięszać, rozumiesz? Dziewczę powinno powrócić.
Dnia tego skończyło się na wydanym rozkazie, a że Pac wszystkich oszczędzał, nikogo sobie nie chcąc narażać, od króla poszedł zapukać do panny Amandy, która już napół rozebrana, narzuciwszy na siebie szeroką suknię ranną, przyjęła go jeszcze nieuspokojona i gniewna.
Pac cicho powtórzył jej rozkaz, jaki od króla odebrał. Niemka gniewała się na niego.
— Niegodziwe to dziewczę, i starego nawet potrafiło ująć sobie — rzekła — ja nie chcę jej mieć tutaj. Pamiętaj o tem!
— Nie masz się o co obawiać — począł wojewodzic poufale bardzo, gdy zostali sami, obchodząc się z faworytą.
Nie zważając na jej dąsanie się i zły humor, usiadł w krześle wygodnie, wyciągnął nogi, ręce założył za głowę i słuchał jej narzekań, które szybko, niewyraźnie z pięknych ustek się sypały.
— Doprawdy nie rozumiem cię — rzekł w końcu. — Znasz doskonale króla... u niego to nie trwa nigdy długo, on potrzebuje spokojnego, nałogowego przywiązania, któreby mu nie przeszkadzało do niczego. Pozostanie wam wiernym, ale mu fantazye podobne przebaczyć potrzeba. Zresztą co do Bietki, powinnaś i z tego względu niewiele dbać o nią, że ona pewnie ani królowi, ani tu nikomu nie będzie powolną!
— O! oh! — zakrzyknęła gniewnie niemka. — Cóż znowu za cnota!
— Cnota?... ja nie wiem — odezwał się Pac — może rachuba tylko, ale że tak jest jak mówię, za to ręczę.
— Dlatego że wam była oporną! — rozśmiała się pogardliwie Amanda — ale to nic nie dowodzi... nic a nic, bo ja wiem, że się godzinami zamykała z muzykantami od kapelli króla...
Pac zerwał się z siedzenia zarumieniony i zdradził z tem, jak go Bietka obchodziła.
— O! to być nie może — krzyknął — ktoś wam splótł tę bajkę. To do niej niepodobne.
Niemka dumnie spojrzała na niego.
— Co mówię, tego jestem pewną — dodała. — Nie wspominałam o tem wprzódy, bo cóż mnie obchodzi taka jakaś służanka!
Pac się opamiętał, iż nadto okazał zajęcia Bietka, udał więc obojętność, siadł znowu w krześle i rzekł śmiejąc się kwaśno.
— Może się uczyła muzyki... ale nie widzę pomiędzy śpiewakami i wirtuozami J. Król. Mości nikogo, coby wybrednej dziewczynie się mógł podobać.
Złośliwa niemka zwróciła się z przekąsem ku niemu.
— Są różne upodobania dziwaczne — zasyczała — ostatnia waćpana ulubienica zdradzała go przecież dla tego pomarszczonego jak jabłko karła nieboszczki królowej.
— Moja ulubienica! — wtrącił ramionami ruszając Pac i zaśmiał się wesoło. — Widzę, że dziś, droga Amando, nie potrafimy ani się zrozumieć, ni pogodzić; odłóżmy więc to do jutra... i dobranoc...
Pac chciał ją, zapewne, na mocy dawnych przywilejów pocałować, ale niemka się dumnie cofnęła i zdala mu dała znak, aby wyszedł, co też wojewodzic ziewając w progu spełnił.
Nazajutrz rano nie on jeden, ale wszyscy, których Bietka ująć sobie potrafiła, a na dworze liczba ich była znaczna, puścili się poszukując, śledząc, dopytując co się z nią stać mogło.
Nie było to tak bardzo trudnem do wyszperania, i wojewodzic dowiedział się, że Bietka schroniła się do Mingajłowej, ochmistrzyni Kazanowskich. Miał on tam stosunki, chociaż u marszałka łaski nie pozyskał, bo był o niego zazdrośnym.
Pewien tego gdzie Bietki ma szukać, Pac natychmiast się do starej ochmistrzyni opowiedzieć kazał, nie wątpiąc że przyjmie, odgadując co go tam sprowadzało.
Mingajłowa spytawszy naprzód Bietkę co ma czynić, kazała prosić wojewodzica, który wszedł do jej pokoju z wesołą twarzą i zastał w nim nietylko staruszkę, ale dziewczę, które się ukrywać wcale nie myślało.
Pozdrowił naprzód ciwunową, którą wszyscy szanowali.
— Domyślicie się łatwo — rzekł — co mnie tu sprowadza, bo ja czasu mam niestety mało, a służba królewska ani tchnąć mi nie daje, ale właśnie po tej służbie ja tu przychodzę. Sam król JMość, królewicz Zygmunt, nie licząc nas, wszyscy się o uwiedzioną przez panią ciwunową pannę Bietkę upominają.
— I panna Amanda? — wtrąciła żartobliwie obżałowana.
Pac się rozśmiał.
— Ta najmocniej — rzekł — to się rozumie. Lecz żart na stronę... król się gniewa w istocie, a królewicz wczoraj tak wystąpił ze skargą do ojca, jakby nie siódmy ale siedemnasty rok życia liczył.
— O biedne moje chłopię! — westchnęła Bietka.
— Ja — dodał Pac żywo kończąc aby nie tracić czasu — ręczę pannie Bietce za bezkarność, za przebaczenie; choć król się dąsa, ale powrócić potrzeba.
— Ani myślę — odparła zimno dziewczyna główkę podnosząc. — Ja nie z własnej woli się tu przeniosłam, ale z rozkazu ojca. Ojciec mój wyjechał. On mnie oddał pani ciwunowej, ja jestem posłuszną tylko.
Pani Mingajłowa, na którą Pac spojrzał, potwierdziła nietylko poruszeniem, ale słowem.
— Tak jest, tak jest w istocie — odezwała się — ojciec jejmościanki życzył sobie tego, prosił, nie mogłam mu odmówić. Pani marszałkowa się zgodziła na to, aby tymczasowo u nas pozostała.
— Zaczęłam już szyć w krosnach — dodała Bietka — nie mogę porzucić. Ichmość nie wiecie tego, iż niema dla nas kobiet gorszego znaku i przepowiedni, jak gdy robotę rozpoczętą przerywamy, niedoprowadziwszy jej do końca. Dowiedziona rzecz że to znaczy, iż nigdy się na kobiercu nie stanie.
— Niech panna Bietka nie żartuje — odpowiedział Pac. — Król w istocie silnie o to nalega, aby ją mieć na dworze, choćby dla Zygmunta, który się o przyjaciółkę dopomina despotycznie. Na mnie złożono całą winę niedozoru, chociaż ja ochmistrzynią dotąd mianowany nie jestem.
Król — powtórzył Pac z naciskiem.
— Król? — przerwała Bietka — czy pan wojewodzic sądzisz, że ja się obawiam króla? Nic a nic... król jest daleko lepszy niż wy go opowiadacie. Jam gotowa sama się stawić i tłumaczyć przed nim... ale wara! jeśli mi się wymknie jakie słowo dla niemki lub dla kogoś tam niemiłe.
Pac się zasępił. Przybliżył się do Biety i szepnął, nie chcąc aby ciwunowa posłyszała.
— Cóż znowu za historya z muzykami J. Król. Mości?
Dziewczę myślało chwilę, twarzyczka jej poczęła się rozjaśniać jakby się na śmiech zbierało, i spoważniała znowu.
— Z muzykami?... uczyłam się trochę muzyki — dodała — ale zdaje mi się, że ja do niej nie mam zdolności. Nauczyciel mi ciągle powtarzał, że nie mam ucha, chociaż mu ich dwoje pokazywałam.
I figlarnie zwróciła tak twarzyczkę ku Pacowi, aby jedno a potem drugie różowe jej uszko z bardzo pięknemi kulczykami mógł oglądać.
— Panna Bieta żartuje! — odezwał się — a sprawa jest bardzo seryo. Cóż gdy król gwardyę swoją naśle na pałac Kazanowskich i gwałtem zbiega odprowadzić każe?
— Zbiega? zbiega? — odparło dziewczę — ale ja jestem szlachcianka i wolna.
— Tak — rzekł wojewodzic — jednakże byłaś przy dworze; nie porzuca się go tak bez opowiedzenia.
Bietka pogardliwie krzywiła usta.
— Koniec końcem — rzekła — panią ciwunową nie męczcie, mnie nie namówicie do powrotu, a ja każdej chwili gotowam się stawić przed królem i tłumaczyć. Życzę jednak pamiętać, że ja dużo mówię i nikogo oszczędzać nie myślę, broniąc siebie.
A gdybyście mnie szlachciankę, słyszycie, chcieli porwać przeciwko woli ojca, i o tem życzę myśleć, że szlachta robi rokosze!... a jak ja pochwycę rokoszową chorągiew...
Pac mimowoli śmiać się zaczął.
— W istocie — zawołał — za takim chorążym i jabym gotów ruszyć... ale nie żartujmy, król się gniewa, Zygmuś się niecierpliwi.
— A ja wam słowo daję, że na dwór nie powrócę — odparła Bietka — przynajmniej teraz, przynajmniej póty, póki nowa pani nie przyjedzie, bo królowej Amandy ja nie uznaję.
— Tst! — kładąc palec na ustach zawołał Pac — wy w istocie rokosz podnosicie!
— Tak, ale jeśli się królowi JMci podoba, gotowam... — rozśmiała się — jak się to nazywa co szlachta podaje gdy się skarży?
— Grawamina — wtrącił Pac.
— No, ja moje grawaminy — dokończyła — gotowam przed króla wytoczyć... N. Pan nie zechce pewnie, ażebym ja ojcu memu stała się nieposłuszną?
Pac próbował jeszcze skłonić Bietkę do powrotu i do jakiegoś pojednania z Amandą, ale uparte dziewczę oświadczyło, że winno ojcu naprzód posłuszeństwo i że to jest w dziesięciorgu Bożych przykazań zapisanem.
— I, bez żartu — dodała — jeżeli król zechce, ja z panią ciwunową dobrodziejką pójdę na zamek, a sama się wytłumaczę.
— Niech pan wojewodzic nie nalega — odezwała się stara Mingajłowa. — Ja istotnie poświadczyć mogę i zaręczam za to, że ojciec wymagał, aby ze dworu się usunęła. Dziecka do nieposłuszeństwa nawet król JM. nakłonić nie może. Nie jest to fantazya jej główki, ale rozkaz rodzica.
Bieta ciągle głową potwierdzała. Pac nakoniec musiał poprzestać nalegania, zamilkł, ale widać było, że odchodził zakłopotany.
— Wszystko to — rzekł do Bietki oddalając się — spadnie na mnie... Król nie zechce wierzyć, a nie lubi, gdy się jego nie spełnia rozkazów.
Powróciwszy na zamek wojewodzic czekał aż król sam pozostał, i po odejściu mnogich senatorów i urzędników, wsunął się do sypialni, gdy już obiad podawać miano.
— Widziałem się ze zbiegłą Bietką — rzekł przystępując do łóżka, gdyż król, jak zawsze, na obiad czekał nie podnosząc się z niego.
— Gdzież ona jest? — spytał król ciekawie.
— Doskonałą sobie twierdzę wybrała — rzekł Pac. — Umieścił ją ojciec, jak świadczy ciwunowa Mingajłowa, ochmistrzyni pani marszałkowej Kazanowskiej, u niej i pod jej opieką aż do swojego powrotu.
Skrzywił się król słuchając.
— Ojciec więc? — wyjęknął kwaśno — nie ona...
— Zdaje się, że i ona sobie tego życzyła — dodał Pac — bo z panną Amandą były ciągłe spory.
Zmarszczony, kwaśny król spojrzał na wojewodzica, ziewnął, ręką poruszył.
— Bez mojej wiedzy z mojej służby i dworu — zamruczał.
— Dziewczyna gotową jest, jak mówi, sama się stawić i tłumaczyć — dodał Pac — ale będzie Amandę obwiniać... i to do niczego nie doprowadzi.
— A! niech zostanie gdzie jest — odparł król z widoczną niechęcią i zniecierpliwieniem — ja się w te sprawy kobiece wdawać nie myślę. Fraucymer prowadzi panna Amanda i ona za niego odpowiada. Jej wina jeśli go utrzymać nie umie. Nie róbmy z tego dzieciństwa kwestyi tak ważnej. Nie życzę sobie, aby marszałkowa Kazanowska wiedziała o tem, że ja się w to wdaję, chociaż czynię to dla dziecka...
Biedny Zygmunt przyjaciółki się wyrzec będzie musiał — dorzucił król nawpół szydersko.
Pac zmilczał. Rzecz zdawała się już załatwioną, gdy król po namyśle kazał się zbliżyć do łóżka wojewodzicowi. Wysunął szufladę stolika, w której zadźwięczały pieniądze. Pac szedł opornie.
— N. Panie — rzekł — jeżeli myślicie o podarku dla Bietki, ona pieniędzy nie przyjmie a ja będę narażony.
— Nie zostaniesz na nic narażony — rzekł król sucho. — Masz oto tych kilkanaście talarów, bo więcej nawet dać nie mogę, kup kulczyki lub noszenie na szyję i oddaj jej odemnie. Od króla się to przyjmuje przecie bez obrazy.
Skłonił się Pac w milczeniu.
— Lub, lepiej jeszcze — poprawił się Władysław — oddaj jej to od Zygmunta.
Pac wielce uradowany, bo wszystko się spokojnie kończyło, a on sam spodziewał się zarówno w łaskach Amandy i panny Bietki utrzymać, natychmiast spełnił rozkaz króla, i, jak się to jemu i bogatszym dworzanom trafiało bardzo często, do podarku od królewicza, który mu się wydał za skromnym, coś dołożył z własnej kieszeni. W ten sposób noszenie na szyję nie będąc wspaniałe, mogło przynajmniej być ozdobne i chwilowo ucieszyć dziewczę, lubiące się stroić.
W parę dni powrócił z niem do pałacu Kazanowskich i udał się do pani ciwunowej.
Bietka siedziała z towarzyszką swą panną Filipiną nad krosienkami i zastał samą tylko staruszkę.
Nastraszyła się zobaczywszy go.
— Coż nam pan wojewodzic przynosi? — spytała trochę trwożliwie — pokój czy wojnę?
— Na teraz, chwała Bogu, przychodzę z pokojem — rzekł Pac. — Król bardzo żałuje, że przy synu mieć nie będzie wesołej i ulubionej mu Bietki, ale wchodzi w jej położenie i ojca woli sprzeciwiać się nie chce. A na dowód, iż gniewny nie jest, polecono mi nawet w imieniu królewicza oddać pannie Biecie tę małą pamiąteczkę.
Uradowana staruszka przywołała zaraz dziewczę, które od krosien przybiegło całe obwieszone jedwabiami. Postrzegłszy Paca zachmurzyła się i cofnąć chciała, ale ciwunowa ją kilku słowami uspokoiła.
Bietka odetchnęła.
— Proszę królewiczowi podziękować — rzekła przypatrując się kanaczkowi, który w rękach trzymając na różne strony obracała do światła. — Da Bóg, że może mu się odwdzięczę, gdy z pod panowania niemkini go wyzwolę, o co nieomieszkam się starać, choć zdaleka.
Wojewodzic się uśmiechnął z tej przechwałki.
— Zdaleka będzie to trudniej niż zblizka, a nie udało się przecie, gdyś panienka była z nami, dajmy więc pokój królowej Amandzie, bo ona i tak dosyć jest nieszczęśliwa. Gryzie się zawczasu przybyciem królowej.
— Niechżeby była swoje książątko zachowała na złą godzinę — dorzuciła złośliwa Bietka.
To mówiąc i nie chcąc przedłużać rozmowy, Płazianka zdala etykietalnym ukłonem pożegnała wojewodzica, uśmiechnęła się szydersko i tryumfująca pobiegła się kanakiem chwalić przed Filipiną.
Ale w pałacu Kazanowskich jakże to wspaniałej potrzeba było rzeczy, aby się ona piękną wydała!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.