Na Falach Życia/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Na Falach Życia czyli Moc Zmartwychwstania
Podtytuł Obrazek Polsko-Amerykański
Wydawca W. Dyniewicz
Data wyd. 1907
Druk W. Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Na falach Atlantyku w bladej jutrzence w dniu Zmartwychwstania Pańskiego, kołysze się wspaniały okręt. Dziwne jakieś głosy, słyszeć się dają z pokładu, głosy śmiechu i trwogi, bólu i radości, mówią, że dzieje się tam coś niezwykłego.
Ludzie ogarnięci jakby szałem nawołują się, ściskają, całują, płaczą. Ktokolwiek był bliskim śmierci na falach wody, ten zrozumiał uczucie i położenie ludzi tych, dziwnie się zachowujących. Wyjechali oni z Bremen z jak najlepszą otuchą i nadzieją, że święta Wielkanocne będą mogli spędzić wśród krewnych i znajomych już na ziemi amerykańskiej. Tymczasem, mgła i niebywały o tej porze wicher utrudniał podróż. Z trudnością wstrzymywał okręt niebezpieczeństwa, aż wreszcie poddał się rozszalałym żywiołom i nie można się było już dłużej łudzić nadzieją ocalenia. Spuszczano łodzie ratunkowe i załoga okrętowa starała się umieszczać pasażerów gdzie się dało, gdy naraz dał się słyszeć sygnał i nadciągnął wspaniały okręt, zabierając wszystkich do siebie.
Wszystkich? któż może być pewnym, czy wszystkich?
Wśród ciemności nocy i ogólnego popłochu pogubili rodzice dzieci, mężowie żony, żony mężów, znajomych i w chwili, gdy blada jutrzenka rozprasza ciemności nocy, nawołują się nawzajem, a odnalazłszy, ściskają się i płaczą z radości i szczęścia. Wielu jeszcze nie może znaleźć zginionych i lamentują nad ich stratą.
Rozwidniało na dobre. Wszyscy znaleźli już swe zguby, oprócz znajomej nam Anny, której w ciemności wydarł ktoś dziecię i napróżno go dotąd szuka. Więc ona tylko jedna musiała opłacić swą stratą, tę straszną noc. Z bólu serdecznego nie mogła się już dłużej na nogach utrzymać, padła na kolana, a zwróciwszy twarz, jakby skamieniałą, w stronę wschodu słońca, posłała całą swą duszę do grobu Zbawiciela. Z hasłem Jego Zmartwychwstania mówiła do siebie: “może do mej duszy wpadnie jaki promień nadziei.” Pogrążona w modlitwie nie słyszała jak kapitan sprawdzał, czy wszyscy są ocaleni, a dowiedziawszy się, że klęczącej kobiecie zginęło dziecko, robił natychmiast poszukiwania, wypytując pomiędzy pasażerami i majtkami. Na to jeden stary majtek zbiegł na dół do kajuty, po chwili wyniósł owinięte w kołdrze śpiące dziecię.
Była to ostania znaleziona zguba i radość wszystkich nie miała granic. Jakby dla dopełnienia tej wzruszającej sceny, słońce przysłało swe pierwsze promienie, a gdy majtek składał dziecię na ręce zdumionej i uszczęśliwionej matki, ukazało się samo, by podnieść jeszcze więcej ogólną radość. Salwy strzałów na okręcie zagrzmiały, witając słońce w dzień Zmartwychwstania, a z piersi ludu podzielonego na różne wyznania i języki zabrzmiał jeden okrzyk — Alleluja!
Pewno jeszcze żadne Alleluja nie było wykrzyknięte tak radośnie, jak to na falach morza, przez ten ocalony tłum. Bo też pewno ich dusze nigdy nie łączyły się, tak szczerze z Zmartwychwstałym Chrystusem jak, w chwili własnego przejścia od śmierci do życia. Ileż myśli uniosło się ku niebu, przyrzekając na pamięć tej strasznej nocy wierność Bogu.
Czy dotrzymają przyrzeczenia? Nowe prądy i fale ich porwą, a wyczerpani walką, rozbitki życia, ujrzą otchłań grobową przed sobą.
Czy ich otchłań pochłonie? O! nie! Ten kogo raz dotknął promień Zmartwychwstania Pańskiego, ten ma światło przed sobą, — które w najkrytyczniejszej chwili życia, okaże ratunek.
Płynął okręt przez dwa następne dni bez żadnej przygody, a trzeciego zawinął do New Yorskiego portu.
Napróżno oglądała się Anna za Janem. Nie mając pieniędzy na dalszą drogę, zatrzymała się w domu emigracyjnem, łudząc się nadzieją, że pewno spóźnił się na pociąg i przyjedzie później.
Dzień jeden i drugi przeminął, a Jasia widać nie było. Wysłano telegram, na to nadeszła odpowiedź, że o nim nie wiedzą. Napisano list do domu, gdzie Jan był na stancyi, a z odpowiedzi dowiedziała się Anna, że kompania u której Jan pracował wybudowała drugą fabrykę, gdzieś w pobliżu Pittsburga i tam przed dwoma tygodniami z innymi rzemieślnikami go posłano. Gdzie miejscowość ta była, nie można się było na razie dowiedzieć. Trzeba znowu było pisać po potrzebne szczegóły i znowu czekać.
Annie doradzano, aby tymczasem zanim się dowie o mężu, przyjęła gdzie domową robotę. Czuła ona, że dłużej na łasce być nie może i trzeba jej będzie szukać za pracą. Gdy więc pewnego dnia zgłosiła się do domu emigracyjnego jakaś otyła jejmość, niby polka, potrzebująca służącej, Anna, po krótkiem porozumieniu się z nią, przyjęła ten obowiązek.
Przez drogę, otyła jejmość, która chciała uchodzić za Polkę tłumaczyła się, że już po polsku nie mówi, gdyż będąc kilkanaście lat w Ameryce, zapomniała trochę rodowitego języka. Po przybyciu jednakże na miejsce Anna od razu poznała, że znajduje się w domu żydowskim.
Przez dwa dni miała Janinkę przy sobie, trzeciego powiedziano jej, aby umieściła dziecko na dzień w przytułku dla dzieci, za 5c. dziennie, tłómacząc, że tak wszystkie pracujące matki w New Yorku robią. Będąc bez pieniędzy nie miała Anna innego wyjścia jak tylko wypełnić tę okrutną radę.
Ile nad tem cierpiała, matka tylko zrozumieć może. Biedna Anna, na obcej ziemi, wśród innowierców rozłączona z dzieckiem bez wieści o mężu, bez centa, czuła się jakby zgubioną. Obciążona pracą, myśli nawet zebrać nie mogła, by zoryentować się w obecnem położeniu.
Po tygodniu znów udała się do domu emigracyjnego, by zasięgnąć wieści o Janie, lecz nie było jeszcze odpowiedzi.
W domu, gdzie Anna pełniła obowiązki służącej, był na stancyi nie młody już człowiek, także żyd, zajmujący stanowisko “foremana”, w magazynie dziecięcych sukienek. Gdy Anna się o tem dowiedziała, prosiła go, czyby nie mógł jej zatrudnić przy szyciu sukienek. Po zapewnieniu, że może dobrze szyć i że wdzięczna mu będzie, zdecydował się wreszcie wziąć ją pod swoją protekcyę.
Anna wynajęła mały pokoik, na dzień zostawiała dziecko w domu przytułku jak poprzednio, a wieczory mogła już swobodnie z Janinką spędzać. Nie zarabiała wiele, ale zawsze więcej niż na służbie i prędzej mogła odłożyć potrzebną sumę na podróż do Pittsburga.
W niedzielę znów pojechała do domu emigracyjnego i o nieba! Czyż podobno? Jan nie żył!
List, który nadszedł donosił, że w fabryce, gdzie Jan pracował, za pierwszem puszczeniem tejże w ruch w maszyneryi coś się zepsuło, a gdy Jan, który był w pobliżu widząc niedokładność chciał ją naprawić, został wciągnięty przez koło i na miejscu zabity.
Anna nie chciała, nie mogła temu uwierzyć, to musi być omyłka! To ktoś inny zabity nie jej Jasiu. Listownie trudno się dowiedzieć, pojedzie jak najprędzej sama sprawdzić.
Dwa tygodnie jeszcze pracowała dokładając potrzebnej sumy na podróż, łudząc się, kilkanaście dni słabą nadzieją.
Znękana i zapracowana nie mogła sobie zdać sprawy z ostatnich wypadków, dopiero siedząc w wagonie wiozącym ją do Pittsburga, cała rzeczywistość stanęła jej jasno przed oczyma. Patrząc na Janinkę uśmiechniętą, a tak piękną, ból niewymowny ścisnął jej serce, łzy jej oczy zalewały. Więc Janinka nigdy ojca widzieć nie będzie?
Więc na to ona sama zostawiła kraj ukochany, drogą Warszawę, groby dziadów i rodziców, by w obcej ziemi jęczeć na świeżej mogile? Nie, to niepodobna, aby Bóg ją tak karał, bo i za cóż? Rodzice byli tak uczciwi, że za ich winy chyba cierpieć nie potrzebowała, sama zaś tak mało żądała. Jasiu, Janinka, dwa pokoiki, trochę pracy to wszystko, czego na tem świecie pragnęła. Bóg łaskaw, jeszcze odnajdzie Jasia i będzie szczęśliwą.
Niestety wszystkie nadzieje młodej kobiety zginęły, gdy stanęła przy grobie męża.
Okropna prawda szarpała jej wnętrzności, a skarga bolesna płynęła do nieba. Buntowała jej się dusza i wyrzucała Anna Bogu, jak mógł ją sierotę, tak straszliwie krzywdzić, zachwiała się jej ufność w niebo — lecz jeśli nie tam, dokąd zwróci swą duszę? Świat wydał jej się teraz strasznym krwawym jak morderca czyhający na nowe ofiary.
W kraju rodzinnym, wróg zamordował niewinnych jej rodziców, — ciała ich zbryzgane krwią, miała ciągle przed oczyma, tu żądza pieniędzy zabrała jej męża, nawet zwłok jego już ujrzeć nie mogła: tam żegnała groby, tu wita to samo. Na samym wstępie na drodze swego życia stąpa po mogiłach. Zaledwie przestąpiła próg świątyni miłości, a z rozmarzonej jej duszy spadła zasłona i teraz naga, zbolała musi okrutnej prawdzie patrzeć w oczy i wytrzymać wszelkie pociski.
Musi okrutnej prawdzie przez miłość dla dziecka. Kto wie co i Janinkę czeka w przyszłości, a więc póki z matką jest razem, póty będzie osłonięta puklerzem jej miłości i strzeżona od trucizny cierpień tego świata.
Uchwyciła się Anna tej myśli jak rozbitek ostatniej deski ratunku i to ją uratowało od rozpaczy.
W Braddok Pa., to jest tam, gdzie ostatni był pobyt Jana, znalazła się Anna wśród Polaków, pomogli jej trochę i poradzili, aby prowadziła krawiecczyznę w domu. Poszła za tą radą i nie zgorzej jej się wiodło. Janinkę teraz miała ciągle przy sobie, a szczebiot jej był dla niej całym światem. Wsłuchiwała się w niego, jak w muzykę i w dźwiękach jego poznała to wspomnienie przeszłości, to ból swój własny serdeczny, to nadzieję i jakąś lepszą przyszłość. Janinka rozwijała się nadzwyczajnie szybko, była bardzo piękna, a taka rozkoszna! — Stanowiła ona, słońce na ciemnym tle życia Anny. Była w trzecim roku, gdy dyfterya nawiedziła Braddock, zabierając rozkosze i pociechy matek i ojców.
Uległa epidemii Janinka w samą środę przed Wielkanocą, zagasło słońce Anny na zawsze. W Wielką sobotę spuszczono trumienkę Janinki do grobu ojca.
Patrząc na Annę, trudno się było domyślić jej czucia, była jakby posągiem wykutym z kamienia. Ani jedna łza nie stoczyła się po jej licach, ani jedno słowo skargi nie wyszło z jej ust. Z suchem okiem, bez protestu patrzała na ziemię zakopującą jej skarb.
Gdy usypano mogiłę drobny deszczyk zaczął padać, jakby zastępując łzy matki.
Wolnym krokiem oddalała się Anna, od mogiły. W bramie cmentarnej raz jeszcze zwróciła zgasły wzrok w stronę, gdzie spoczywało jej dziecię. Nie! to nie dziecię, lecz świat cały wstąpił do grobu. Nie było już dla niej nic oprócz ciemności i pustki. Nie mogła się też modlić, nie mogła kochać i chwalić tak okrutnego Boga, który jej wszystko zabrał. Wzięła rozbrat z niebem. Nie chcąc myśleć o niebie, spuściła wzrok ku ziemi. Oh! ta ziemia! Pochłonęła jej ukochanie, jakże ona ją znienawidziła! Nie było przedmiotu, na którym by dusza Anny spocząć mogła, wszędzie napotykała wspomnienia, które ją raniły. Wiara, która aż dotąd Annie towarzyszyła, złamała się w jej duszy. Anna czuła, że jest rozbitkiem na falach życia lecącym na dno przepaści.
Noc całą spędziła bezsennie siedząc w oknie z utkwionym wzrokiem w daleką przestrzeń. Ciemna była ta noc podobna, jak jej życie, jednak gdzieniegdzie błyszczała gwiazdeczka. Jedynie horyzont jej życia był pozbawiony wszelkiego światła. Wzdrygała się na tę myśl, bo bez światła nie widziała drogi, nie widziała wyjścia, lecz nie dbała już o nic, niech się dzieje co chce.
Jutrzenka się zaróżowiła na niebie, a Anna wciąż patrzała w dal osłupiałym wzrokiem. Przypomniało jej się jak dwa lata w tę, samą noc na falach morza rozdzielono ją z dzieckiem, jak w tej samej godzinie klęcząc pomiędzy wodą a niebem, czekała wschodu słońca, a z nim jakiejś nadziei. I istotnie ze wschodem słońca odzyskała swe dziecię. Ach! jakież radosne było Alleluja! Lecz dziś? Dziś słońce nic nie przyniesie, wolałaby go nie ujrzeć.
“Dziecię? Gdzie jest moje dziecię, szeptała.” Głos jakiś z dna duszy odezwał się: w niebie. Lecz Anna nie chciała go słyszeć. Ona chciała mieć dziecię przy sobie. Słońce zaczęło się wychylać. Anna powstała, by go nie widzieć. Dzwony zabrzmiały zwiastując Zmartwychpowstanie, lecz dla Anny brzmiały one pogrzebowo. Dla niej nie było Zmartwychpowstania. Złożyła swoje marzenia i nadzieje do grobu, by nigdy nie powstawały.
Cały dzień pozostała w domu, nie zbliżając się nawet do okna, by nie widzieć wesołych twarzy.
Po świętach wzięła się Anna znów do pracy, obracając się między ludźmi, jakby dopiero wśród nich stanęła. Wszystko wydawało się jej takie obce, zimne nieczułe. Nowe też myśli opanowały jej umysł. Aż dotąd żyła jedynie zajęta sobą i tymi, których kochała. Teraz zaczęła patrzeć w życie innych i robić porównania jak też inni w podobnych jej warunkach żyją. Odkrycia czasami napełniały ją wstrętem, czasami czerpała w nich odwagę.
Anna z rozmarzonego dziewczęcia przedwczesnem cierpieniem zamieniła się w dojrzałą kobietę. Z głębokich jednak swoich zapatrywań, nie odniosła wielkich korzyści, a błąkała się wśród nich jak w ciemnym labiryncie.
Nieposiadała ona wiele szkolnego wykształcenia, religię odtrąciła, była więc jako okręt bez steru. Tak przeszło dwa lata, smutno, szaro, bezradnie.
Anna miała 26 lat. Ludzie mówili, że życie dopiero się do niej uśmiecha, a ona wiedziała, że takiem, jakiem ona chciała mieć, pożegnała je już na zawsze.
W trzecim domu od niej, mieszkał na stancyi człowiek mogący liczyć jakie czterdzieści lat, nie przystojny, lecz z dość dobrem ułożeniem, a nawet pewnem wykształceniem. Pracował on, jako agent, u kompanii ubezpieczającej na życie. Do Braddock przyjechał z Milwaukee w tym samem czasie co Anna. Uchodził za starego kawalera, prowadził się porządnie i miał dobrą reputacyę.
Odkąd poznał Annę, a było to jeszcze przed śmiercią Janinki, starał się wszelkimi, sposobami zbliżyć do niej i zjednać jej względy.
Z początku Anna nie zwracała na to uwagi. Potem, każdą myśl powtórnego małżeństwa z wstrętem odrzucała. A gdy Maliński formalnie oświadczył się o nią, powiedziała mu, że zbolała, znękana nie wniosłaby szczęścia mężowi w dom, ani też sama uczułaby się szczęśliwą, lepiej więc, gdy zostanie samotną. Nie zraził się jednak Maliński, lecz ciągle czekał, dając wdowie do zrozumienia, że każdej chwili gotów się z nią połączyć. Anna widząc to zaczęła go lepiej cenić, namawiana przez drugich ostatecznie postanowiła wyjść za niego.
Ślub brali w kościele polsko-katolickim, bo choć Anna nie dbała już wiele o religię, ale dla samych ludzi tak trzeba było.
Po trzechmiesięcznem pożyciu pewnego dnia przyszła do Anny jakaś kobieta, przedstawiając się jako prawa żona Malińskiego z Milwaukee. Więc nie dość cierpiała biedna Anna, jeszcze i ta hańba musiała ją spotkać.
Po sprawdzeniu tej ohydnej rzeczywistości, odstąpiła Anna swoje prawo do Malińskiego jego pierwszej żonie, a sama upokorzona, i shańbiona wyjechała z Braddock do Chicago, gdzie miała znajomych z Warszawy, a o których dopiero się dowiedziała po skandalu, jaki ją spotkał i uważała za najstosowniejsze opuścić to miasto, choćby na niejakiś czas.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.