Na Falach Życia/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Na Falach Życia czyli Moc Zmartwychwstania
Podtytuł Obrazek Polsko-Amerykański
Wydawca W. Dyniewicz
Data wyd. 1907
Druk W. Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Z schlubnej kamieniczki przy ulicy Długiej w Warszawie wyszła młoda kobieta, tuląc do siebie maleńkie dziecię. Pełna miłości i szczęścia spojrzenie rzuca wokoło siebie — rozkosz przenika jej całą istotę.
Jakże innym dzisiaj wydaje się cały świat Boży, — słońce, kwiaty, ludzie, cała przyroda wydaje jej się piękniejszą, wspanialszą! W całej naturze widzi postać miłości, a ona nie spuszcza ócz jak ongi, drżąca i niepewna, lecz z odbiciem tejże w całej swej postaci, kroczy śmiało z dumą i pewnością siebie.
Czegóż się lękać? Czegóż spuszczać oczy? Posiadła tajemnice życia i jest równą innym. Przestąpiła próg świątyni miłości i poznała jej sekret: Świadectwo tego trzymała w swoich ramionach. Jakże dumną była z niego! Dziś po raz pierwszy ukazuje je światu, uczucie, jakiego przy tem doznaje, jest tak wielkiem, tak świętem, że tylko aniołowie w niebie mogą je określić.
Jest matką! — O, wspaniałe, urocze imię, czyż jest piękniejsze i szczytniejsze po nad ciebie na ziemi?
Jak bardzo ukochanem, jak bardzo drogiem wydało jej się to dziecię! Nie, to nie dziecię, lecz świat cały trzymała w swoich objęciach. Świat cały przez to dziecię mówił do niej, a mówił językiem tak pełnym miłości. Rozumiała ona dziś ten język i odpowiadała nań uśmiechem rozkoszy i szczęścia.
Natchniona nowym duchem, opromieniona aureolą macierzyństwa, przebiegała ulice zatrzymując się jedynie gdy spotkała znajomych; wówczas pełna zachwytu, pokazywała im owoc swej miłości. Jedno ją tylko bolało, jednego tylko pragnęła: “Ach! gdyby Jasiu mógł widzieć Janinkę i słyszeć, jaki podziw wzbudza ona wśród znajomych.”
Z takiemi myślami i uczuciem przeszła kilka ulic, gdy wzrok jej zatrzymał się na uchylonych drzwiach jednego z kościołów. Weszła, a padłszy na kolana pogrążyła się w głębokiej modlitwie.
Ciężko było tej młodej matce, gdyż ten, który miał równe prawo do Janinki był w tej ważnej epoce ich życia tak pożądanem, znajdował się o tysiące mil, oddzielony morzem, pracując prawdopodobnie ciężko na utrzymanie tych drogich dwóch istot.
Przed rokiem zaledwie połączyli się węzłem małżeńskim pełni nadziei i złotych marzeń na przyszłość. Ona pracowała jako panna sklepowa, on był mechanikiem. Przez trzy miesiące po ślubie zajmowali swoje dawniejsze stanowiska i przyszłość istotnie zapowiadała się nie źle.
Pewnego dnia, gdy Anna (gdyż takie imię nosiła młoda kobieta) wróciła wieczorem od pracy do domu, zastała męża w łóżku. Czuł się coś nie dobrze i przyszedł spocząć. Zatrwożona sprowadziła lekarza, a ten skonstantował tyfus. Anna musiała przestać pracować, by pielęgnować męża, dochodu więc nie było żadnego. Gdy po ośmio-tygodniowej chorobie wstał Jan Lorański, oszczędności, które przedtem zrobili były wyczerpane zupełnie, podtrzymywali ich jedynie starzy rodzice Anny.
Ojciec Anny był kapelusznikiem. Kiedyś miał swój sklep i niezgorzej mu się wiodło; stracił jednakże wszystko, poręczając za kimś swoim majątkiem i teraz na stare lata był zmuszony u drugich pracować. Zarabiał nie wiele, gdyż przez cierpienie ócz nie mógł się pracy należycie oddawać.
Po wyczerpaniu się funduszu, Lorańskich jednem źródłem dochodu byli rodzice Anny. Przykro było Janowi patrzeć na zachwiane nadzieje, a przekonanie, że jest ciężarem starym rodzicom żony, których raczej podporą on być powinien, nie dało mu chwili spokoju.
Wśród takich rozmyślań, opanowała go myśl, czyby nie spróbować szczęścia za morzem. Tylu jedzie i w krótkim czasie tak się dorabają, czemuż by i on nie mógł zrobić to samo. Z jego fachem, w jakie sześć miesięcy zrobił by tyle, że odesłał by dług rodzicom żony i przesłał dla niej na drogę. Obecnie, nie będzie ona już mogła chodzić do pracy, lecz on ją sprowadzi jak najprędzej.
Zwierzył się żonie z swego projektu. Z początku słuchać nie chciała o rozłączeniu po kilku zaledwie miesiącach wspólnego pożycia, lecz wreszcie nakłoniła się do jego życzenia.
Postanowiono, że Anna tymczasem zamieszka z rodzicami. Sprzedano niektóre meble i zebrano jakąś potrzebną sumę na drogę.
Pojechał Jan. Z początku powiodło mu się dosyć dobrze, pisywał często, pieniądze przysyłał i młodzi małżonkowie coraz bliżej widzieli możność, połączenia się znowu.
W chwili gdy spotykamy Annę, nie miała ona już od dwóch miesięcy żadnej wiadomości od męża. Duszę więc jej trapi naprzemian raz uczucie rozkoszy macierzyństwa, to znów niepokoju o ukochanego małżonka.
Poprzednio układali plan, że dziecię ich ujrzy po raz pierwszy światło dzienne w Ameryce, lecz w ostatnim liście Jasiu wspominał, że w fabryce gdzie pracują spodziewają się lada chwilę wybuchu strajku i dlatego radzi kilka tygodni jeszcze odwlec z jej przyjazdem.
Dziś trzy tygodnie gdy Janinka przyszła na świat, a Jasiu nawet niewie o tem szczęściu jakie ich spotkało. Ach! żeby już pisał, ta niepewność tak ją dręczy.
Klęcząc, przed ołtarzem Serca Jezusa powierzała Anna Mu swe troski nadzieje oddając się z ufnością pod wyłączną opiekę tego, którego serce tak kochało i tak cierpiało. Pokrzepiona modlitwą opuściła kościół i zawróciła do domu.
O! radości! Zastała list od Jasia! Dotkła nim nawet rącząt Janinki, bo teraz nie należał on wyłącznie doniej, lecz i do Janinki również.
Jan pisał, że wskutek ogólnego bezrobocia w Albany, N. Y., wyjechał za pracą do Pittsburga, Pa. Nie miał jeszcze zajęcia, lecz starał się o jakąkolwiek pracę, byle tylko nie utracić odłożonych kilku dolarów i dołożyć tę trochę co jeszcze brakowało na jej podróż.
Odpisała mu natychmiast donosząc o skarbie jakim ich Pan Bóg obdarzył, a przy którym wszystkie troski zdawały się niczem.
Znów mijały dnie i tygodnie pełne tęsknoty, nadziej marzeń, bólu i rozkoszy.
Anna, miłością dziecka zwalczała tęsknotę za mężem, w modlitwie czerpała siłę, by oprzeć się przeciwnościom stojącym na drodze jej życia.
Janowi w Pittsburgu się nie wiodło. Fabryka, gdzie znalazł zatrudnienie, spaliła się do szczętu i znowu był bez zajęcia.
Anna zgnębiona pomizerniała, a chcąc przyjść w pomocą Janowi by mu nie być ciężarem, brała trochę szycia do domu. Mieszkała z rodzicami, a ci starali się znów osładzać jej troski, choć sami dręczyli się jej niepowodzeniem.
Pewnego dnia rano poszli oboje starzy do kościoła, modlić się za szczęście córki i za spokój mieszkańców Warszawy. W ostatnich czasach ruch robotniczy wywołał zamieszki. Nastąpiły starcia z wojskiem i co tydzień wieziono na cmentarz ofiary, które najniewinniej padały w walce pod razami kozackich knutów. Młodzi brali w zamieszkach tych czynny udział, już to agitując wśród tłumu, już to czynnie stając w obronie krzywdzonych. Starzy ludzie znów, modlili się, już to wzdychając za wolność Warszawy przeszłością — już to błagając o wolność w przyszłości.
Powracając z kościoła rodzice Anny znaleźli się niespodzianie na jednej z ulic, wśród tłumu, rozpędzanego nahajkami kozaków. Zanim zdołali się wycofać, byli popchnięci w wir walki.
Po rozbiegnięciu się tłumu i opuszczeniu żołdactwa, ulica przedstawiała straszny widok. Zbroczone krwią ciała leżały na bruku, niektóre drgały w śmiertelnej walce, niektóre zastygały już na wieki, inne jęcząc usiłowały podnieść się. Do liczby zabitych należeli rodzice Anny. Ktoś ze znajomych poznał ich i odniesiono ich, do domu.
Cierpiała łagodna dusza Anny i ugięła się pod tą boleścią. Jeźli nie oddała się rozpaczy, to tylko przez wzgląd na dziecko. Po pogrzebie wróciła do zwykłych codziennych swych zajęć. Smutek chowała na dnie duszy i na pozór ze spokojną twarzą pochylała się nad Janinką, kołysząc i nucąc jej do snu. Nie chciała dziecku otwierać świat łzami i jękiem. Zbolała starała się uśmiechać.
Jan, uwiadomiony o upadku, radził żonie sprzedać wszystko co pozostało po rodzicach i przyjechać do Ameryki. Poszła Anna za tą radą i porozumieli się, że Jan przyjedzie spotkać ją w New Yorku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.