Miasto pływające/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julijusz Verne
Tytuł Miasto pływające
Wydawca Redakcya „Opiekuna Domowego”
Data wyd. 1872
Druk Drukarnia J. Jaworskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga T.
Tytuł orygin. Une ville flottante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.

Noc była straszna. Parostatek okropnie popychany z boku, kołysał się bezustannie, meble posuwały się z trzaskiem, a stoliki z porcelaną rozpoczęły swój taniec hałaśliwy. Wiatr widocznie był chłodniejszy, Great-Eastern zresztą przepływał owe miejsca obfite w smutne przypadki, gdzie morze jest zawsze niebezpieczne.
O godzinie szóstéj zawlokłem się aż do schodów wielkiego rudla. Czepiając się poręczy i korzystając z jednego kołysania na dwa, dostałem się do schodów i przybyłem na pokład. Stamtąd dolazłem nie bez trudności aż do najwyższego piętra z przodu okrętu.
Miejsce było puste, jeżeli można tak nazwać miejsce, gdzie się znajdował doktór Pitferge. Ten szanowny człowiek, mocno oparty, stał tyłem do wiatru a nogą prawą obejmował jednę z poręczy. Dał mi znak, abym przyszedł do niego, — znak głową, ma się rozumieć, — gdyż nie mógł rozporządzać rękami, któremi się zabezpieczał od gwałtowności burzy. Za kilkoma poruszeniami zwinięty w kłębek, dostałem się na miejsce i tam usadowiłem się na sposób doktora.
A więc! — wykrzyknął — to trwa daléj!
Ha! ten Great-Eastern! Właśnie w chwili dopłynięcia, cyklon, prawdziwy cyklon, wyłącznie przeznaczony dla niego!
Doktór wymawiał tylko wyrazy urywane. Wiatr porywał połowę słów jego. Jednak ja go zrozumiałem. Wyraz cyklon, ma swoje znaczenie.
Wiadomo, co to są owe burze obracające się w koło, nazwane huraganami na oceanie Indyjskim i na Atlantyckim, tornadami na wybrzeżach Afryki, simunami w pustyniach, tyfonami w morzach Chin, — burze których siła nadzwyczajna może zniszczyć największe okręty.
Otóż Great-Eastern został porwany przez cyklon. Jak też ten olbrzym będzie mu stawiał opór?
— Spadnie nań nieszczęście — powtarzał Dean Pitferge. Patrz pan jak on chowa nos w pierze.
Ta marynarska przenośnia wybornie dawała się stosować do położenia parostatku.
Sztuka drzewa z przodu ginęła pod górami wody, które ją uderzały z lewego boku. W oddaleniu nic nie można było widzieć. Wszystkie oznaki huraganu! O godzinie siódmej burza powstała. Morze stało się okropne. Owe małe pośrednie kołysania się, oznaczające zrównanie wielkich fal, znikły pod naciskiem wiatru. Ocean się wznosił w długie bałwany, których szczyty burzyły się nie do opisania. Z każdą chwilą wysokość fal wzmagała się, Great-Eastern uderzany niemi, z boku kołysał się okropnie.
— Są tylko dwie rzeczy do wyboru, rzekł mi doktór z powagą marynarza. Albo obrócić się wprost ku falom, płynąc z wolną parą albo uciekać, nie opierając się temu wzburzone mu morzu! Lecz kapitan Anderson nie zrobi żadnego z tych dwu obrotów.
— Dla czego? spytałem.
— Ponieważ!... odpowiedział doktór, ponieważ musi się coś wydarzyć!
Odwróciwszy się, spostrzegłem kapitana, podkomendnego i pierwszego inżyniera, zakapturzonych w swe ceratowe ubrania i trzymających się poręczy. Mgła z fal okrywała ich od stóp do głowy. Kapitan uśmiechał się według swego zwyczaju. Podkomendny śmiał się, pokazując swe białe zęby na widok kołyszącego się okrętu kiedy zdawało się, że maszty i kominy się zawalą!
Jednakże to postanowienie ten upór kapitana w walce przeciwko morzu dziwił mnie. O godzinie w pół do ósmej widok oceanu był przerażający. Z przodu bałwany pokrywały okręt okropnie. Patrzałem na ten wzniosły widok, na tę walkę kolosu z falami. Rozumiałem, do pewnego stopnia tę uporczywość „pana, po Bogu“ który nie chciał ustąpić. Lecz zapomniałem, że moc morza jest nieograniczona, i że nic nie zdoła mu się oprzeć, co jest ręką ludzką zrobione! rzeczywiście, chociaż tak silny olbrzym wkrótce musiałby uciekać przed burzą.
Niespodziewanie około godziny ósméj nastąpiło uderzenie. Był to ogromny statek morski, który uderzył okręt z lewej strony z przodu.
— To powiedział mi doktór, — to nie proste popchnięcie, to uderzenie pięścią wtwarz.
Rzeczywiście, uderzenie pięścią skaleczyło nas... kawałki drzewa ukazały się na szczytach fal. Czy to część odpadła z naszego ciała, czy też szczątki ciała obcego? Przypatrzywszy się lepiéj, zobaczyłem, że uderzenie morza unosiło płótna wywieszone na uroczystości które przecież wznosiły się na pięćdziesiąt stóp po nad powierzchnią fali. Great-Eastern został wstrząśnięty uderzeniem, lecz płynął dalej, niewzruszony zuchwałością. Trzeba było jak najprędzej uprzątnąć ułamane kawałki, które zasłaniały przód okrętu, i uciekać przed morzem... Lecz parostatek uparł się płynąć przeciwko morzu. Cała zapalczywość kapitana podniecała okręt. Nie chciał ustąpić. I nie ustąpi. Wysłano oficera i kilku ludzi naprzód okrętu, dla oczyszczenia pokładu.
— Uważajmy! — powiedział mi doktór — nieszczęście jest blisko!
Marynarze posunęli się naprzód. My przycisnęliśmy się do drugiego masztu. Patrzyliśmy przez mgły, które biorąc nas ukośnie, rzucały z każdą falą ulewą na pokład. Drugie raptowne uderzenia morza, gwałtowniejsze od pierwszego, przeszło przez wyłom w parapetach, oderwało ogromną blachę laną, i uderzając z całym zamachem w przepierzenia prawego boku, rozdarło je i uniosło jak kawałki płótna puszczone na wiatr.
Ludzie zostali przewróceni. Jeden z nich oficer na wpół zalany, otrząsnął swe rude faworyty i podniósł się. Później widząc jakiegoś majtka leżącego bez przytomności, podszedł do niego, wziął na plecy i wyniósł. Było trzy stopy wody w przedziale między dwoma pomostami. Odłamane kawałki znowu pokryły morze, a między niemi kilka tysięcy lalek, które mój spółziomek z ulicy Chapon chciał aklimatyzować w Ameryce!... Wszystkie te małe postacie wyrzucone z paki uderzeniem morza, skakały na grzbietach bałwanów, a ta scena w mniej ważnych okolicznościach byłaby z pewnością do śmiechu pobudziła. Tymczasem woda zalewała nas. Masa płynna wpadała otworami, a napływ morza był tak wielki, że podług doniesienia inżyniera, Great-Eastern obejmował wtedy więcéj jak dwa tysiące wody, co było dostatecznem do zatopienia pierwszorzędnéj fregaty.
— Doskonale! — mruknął doktór, którego kapelusz wiatr porwał.
W tem położeniu utrzymać się dłużéj stało się niepodobieństwem. Walczyć jeszcze przeciwko burzy, byłby to czyn szalonego. Trzeba było zrobić zwrót do ucieczki. Parostatek wystawiający swój przód zapadnięty przeciwko morzu, wyglądałby tak samo jak człowiek, chcący płynąć między dwoma prądami wody z otwartemi ustami.
Kapitan Anderson zrozumiał to wreszcie. Widziałem, jak biegł sam do małego koła przy mostku, które kierowało obrotami rudla. Zaraz para przeszła w cylindry z tyłu belka została obróconą z wiatrem, a kolos kręcąc się jak łódka przodem na północ, uciekał przed burzą.
W téj chwili kapitan, zwykle tak spokojny, umiejący zawsze panować nad sobą, wykrzyknął z uniesieniem:
— Mój okręt jest zniesławiony!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Jadwiga Papi.