Miłość artysty. Szopen i pani Sand/Szopen i pani Sand

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Jankowski
Tytuł Miłość artysty
Podtytuł Szopen i pani Sand
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1927
Druk J. Rajski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



SZOPEN I PANI SAND.


EMPIREUM PANI SAND. — PIERWSZE ZAWIĄZKI MIŁOŚCI.


Dokumentami nielicznemi, wyświetlającemi pierwsze zawiązki miłości pomiędzy panią Sand i Szopenem, są:
1) list pani Sand do jej przyjaciółki, pani Marliani, z datą 28 maja 1838;
2) list pani Sand do Grzymały, podany przez W. Karenina, w jego doskonałem studjum, p. t. Georges Sand (III, 44 — 53);
3) poniekąd list Balzaka do pani Hańskiej, z datą 2 marca 1838;
4) karteluszek papieru, zżółkły i pomięty, naklejony w dzienniku Szopena (ogłoszonym w wyjątkach przez hr. Tarnowskiego w 1871), na którym śmiałą i zamaszystą ręką wypisane są słowa: On vous adore — Georges, niestety, (w pośpiechu miłosnym) bez daty;
5) wreszcie, wypisana ołówkiem, data, do dzisiaj zachowana: 18 czerwca 1839, na ścianie, z lewej strony okna komnaty pani Sand, w Nohant.
W październiku 1837 r. zerwane zostało narzeczeństwo Szopena z panną Marją Wodzińską, po piętnastu miesiącach spokojnego swego w oddali pączkowania. Panna piękna, lecz, nawiasem mówiąc, banalna, jak to okazują jej listy do Szopena, panna, która niedawno jeszcze słała Szopenowi ciepłe pantofle, prosząc, by dbał o swe zdrowie, — snać wraz z rodzicami przyszła po namyśle do wniosku, że lepszy jest jednak pewny dobrobyt od najpewniejszej chociażby sławy. Skutkiem tej przezorności życiowej było odesłanie Szopenowi pierścionka[1].
Szopen związał paczkę jej listów, napisał na niej: „Moja bieda“, i pochował ją w szufladzie.
Swoją drogą, nie sądzę, by zerwanie to miało być ciosem ciężkim dla serca Szopena: w sercu tem nie było namiętności, raczej uśmiechy i widoki pięknego ładu życia. Nie dotknięta też została zbytnio, mniemam, ambicja Szopena, gdyż, oprócz w sprawach swej sztuki, był on stanowczo wyższy ponad nią duchem. Stała się natomiast rzecz daleko gorsza dla duszy Szopena, dla głębi jej ukrytej jakby nieosobowo: oto zerwanie to usunęło odrazu deskę, łączącą jego okręt życiowy, jego wędrówkę oceanową tułacza, z lądem jego rodziny i Polski, z widokami rojonemi chociażby powrotu. Wszystkie, nie uświadomione może wyraźnie, nadzieje żywotne ciepła tego związku, tego ogniwa ojczysto-rodzinnego, zostały odrazu i na zawsze zerwane. Zostawał tułacz do śmierci — już sam na zmrożonym oceanie życia i na wzburzonem morzu sztuki. Vogue la galère!
Ten fakt, w losach tajemnych duszy, był, zdaniem mojem, przyczyną zbliżenia się Szopena do pani Sand i całego stąd dalszego z nią stosunku, jak również przyczyną, w związku już z tym stosunkiem pozostającą, rozwoju choroby Szopena. Mikrob śmiertelny, nie odpierany już siłą nadziei i ducha, rozpoczął swą władzę nad ciałem.
Poznanie się pani Sand z Szopenem nastąpiło prawdopodobnie u pani d’Agoult, do której Liszt wprowadził, oczywiście, swego druha. (Przyjaźń datowała się od przyjazdu Szopena do Paryża; portret Liszta był jedynym z portretów, jaki zdobił salon Szopena.) Sama pani Sand pisze w Historji swego życia (tom IV): „U niej lub przez nią zawarłam znajomość z Eugenjuszem Sue, baronem d’Ekstein’em i Szopenem“. Było to, mniemam, latem 1837, czyli na kilka miesięcy przed zerwaniem narzeczeństwa Szopena. Pierwsze wrażenie, jakie wywarła pani Sand na Szopenie, było wręcz niekorzystne. W jednym z listów pisze do rodziny: „Poznałem wielką znakomitość, panią Sand, ale twarz jej niesympatyczna, nie podoba mi się, jest w niej coś odpychającego“. Hiller poza tem pisze do Liszta: „Jednego wieczoru zgromadziłeś u siebie znakomitości literackie. Była tam, oczywiście, i Georges Sand. Wracając do domu, Szopen rzekł mi: „Co za antypatyczna kobieta ta pani Sand! Jest li to naprawdę kobieta? Gotów jestem wątpić o tem“.
Nie należy, zresztą, przywiązywać do słów tych całego znaczenia bezpośredniego. Należy, owszem, wnosić z nich, że Szopen został zaintrygowany i stara się zagadkę rozwiązać. O kobiecie, zupełnie dla nas obojętnej, zazwyczaj nie mówimy. Pani Sand była milcząca w towarzystwie, i twarz jej, z maską Wenery z Milo, była wtedy bezmyślna i nie zajmująca (taka jest na biuście marmurowym w foyer Komed. franc.). Oczy tylko ogromne, błyszczące mówiły tajemniczo i obiecująco. Cała jej wartość wymowna okazuje się dopiero w jej dziełach i w jej uściskach empirejskich, jak to zobaczymy za chwilę.
Po poznaniu, pani Sand zaprasza Szopena do Nohant. Szopen nie pojechał. W lipcu tego roku jest w Londynie. Możliwą jest rzeczą, że we wrześniu był w Ems. W październiku zerwanie z narzeczoną. Potem tracimy go z widoku. W lutym dopiero 1838 widzimy go w Londynie, gdzie gra u dworu.
Z 2 marca 1838 mamy list Balzaka do pani Hańskiej, w którym, ze swoją poczciwie uśmiechniętą kpiną, opisuje panią Sand. Oto jest ten list:
„Dotarłem do pałacu Nohanckiego, w tłustą sobotę, koło pół do ósmej wieczorem, i zastałem towarzyszkę Georges Sand w szlafroku, palącą cygaro po obiedzie, w ogromnym, pustym pokoju. Miała piękne, żółte pantofle na nogach, ozdobione frendzelkami, zalotne pończochy i czerwone spodnie. Tyle — co do strony moralnej. Co do fizycznej, podwoiła swój podbródek, jak ksiądz kanonik. Nie ma ani jednego siwego włosa, pomimo swych strasznych nieszczęść; cera jej śniada nie zmieniła się; piękne jej oczy są tak samo błyszczące; ma minę tak samo głupią, kiedy myśli, albowiem, jak to jej powiedziałem po stwierdzeniu, cała jej fizjonomja jest w oku. W Nohant bawi od roku, bardzo smutna i ogromnie zapracowana. Kładzie się o szóstej rano i wstaje w południe“. Rozmawiali o Juljuszu Sandeau, który ich zawiódł oboje. „Była ona jednak jeszcze nieszczęśliwsza z Mussetem, i oto jest w głębokiem ustroniu, potępiająca zarazem małżeństwo i miłość, gdyż w jednym i drugim stanie znalazła tylko zawody“.
„Nie jest ona miła, a przeto będzie tylko z trudem kochana. Jest ona chłopcem, jest artystą, jest wielka, szlachetna, oddana, czysta: ma rysy męskie, ergo, nie jest kobietą“. I dalej jeszcze: „Wreszcie, jest to mężczyzna, o tyle bardziej mężczyzna, że chce nim być, że wyszła z roli kobiety, i nie chce być kobietą. Kobieta przyciąga, a ona odpycha, a ponieważ ja jestem bardzo mężczyzną, więc jeżeli sprawia na mnie takie wrażenie, musi je wywierać na mężczyzn, którzy są do mnie podobni; będzie zawsze nieszczęśliwa. Tak więc, kocha ona teraz mężczyznę, który jest niższy od niej[2], i w tym oto układzie masz tylko rozczarowania i zawody dla kobiety, która ma piękną duszę...“
Jak widzimy, list ten nie znamionuje zgoła nowego opromienienia miłosnego pani Sand. Rzeczy są jeszcze w stanie dawnym.
Tego samego dnia, kiedy Balzak pisał swój list, Szopen grał na koncercie pianisty Alcana, a w kilka dni potem w Rouen, gdzie urządził koncert na rzecz rodaka swego, prof. Orłowskiego. Koncert wzbudził entuzjazm. „W sali były ciągłe drżenia elektryczne, owe szmery zachwytu i zdumienia, które są oklaskami duszy“, pisał Legouvé jednem pasmem uniesień swą krytykę w „Gazette musicale“.
Z tegoż okresu mamy wizerunek artystyczny Szopena, skreślony brylantowem piórem Heinego w „Revue dramatique“ stuttgarckiej: „Polska dała mu swój sentyment rycerski i swe cierpienia historyczne, Francja — wykwint lekki i wdzięk, Niemcy — głębię marzycielską...; ale przyroda dała mu postać smukłą, zalotną, nieco chorobliwą, serce najszlachetniejsze i genjusz. Trzeba się zgodzić, istotnie, że Szopen jest genjuszem w całem znaczeniu wyrazu. Jest on nietylko wirtuozem, lecz razem i poetą: może nam odsłaniać poezję, jaka jest w jego duszy. Jest to muzyk-poeta, i nic nie może się równać z rozkoszą, jaką on daje, gdy improwizuje na fortepianie. W takiej chwili nie jest on ani Polakiem, ani Francuzem, ani Niemcem; zdradza on wyższy początek: pochodzi z kraju Mozarta, Rafaela, Goethego, i ojczyzną jego prawdziwą jest kraina poezji“.
Tak stały rzeczy aż do maja 1838. Maj jest miesiącem zdradzieckim miłości. Wszyscy wielcy ludzie, tak samo jak mali, zakochują się najczęściej w maju.
Szopen spotyka się już po raz drugi czy trzeci z panią Sand, może nawet tym razem w swym własnym salonie, na jednem z zebrań, które opisał tak świetnie Liszt, w swej książce o Szopenie, aczkolwiek zbyt, zda się, sumarycznie zgromadził wszystkie gwiazdy, począwszy od Heinego i Meyerbeera, skończywszy na Niemcewiczu i Mickiewiczu. Jest tam i pani d’Agoult, „której blond loki odbijają się w zwierciadle“. Zapraszając ja[3], musiał, oczywiście, zaprosić Szopen i panią Sand. I oto „pogrążona w fotelu, z łokciami na konsoli, pani Sand jest ciekawie baczna, wdzięcznie uległa“.
Szopen gra. Pani Sand, jak wąż swą ofiarę, magnetyzuje go swemi urocznemi oczyma, a raczej pewną władzą duszy, którą umie natężać, rzutować, i nią, jak rybak siecią, osnuwać i przyciągać, nie używając słów, mężczyznę, który się jej podobał. Drażni ją, że Szopen nie zwraca na nią uwagi. Wszak ona jedna umie kochać... Zagięła na niego parol. Zresztą, obecnie jest prawdziwie wzruszona muzyką. Jak jakiś kłąb spazmu, zapada ona w jej pierś i tem bardziej do miłości pobudza...
Szopen gra. Salon zamienia się w jakąś niepamiętną krainę wewnętrzną, siedlisko obłoczne dusz, skroś łzy widziane, gdzie wszyscy temi czystemi duszami, od ciała oddartemi, łkają, opowiadając więzienie, w jakiem pozostawali, i biadając, że znów muszą wracać do niego. Takiego poczucia wolności duszy i nieszczęścia niewoli jej w ciele żaden jeszcze artysta nie wzbudzał. Artysta? — Nie! To dusza sama anielska gra, oddzierająca się od ciała i krwią swych ran triumf śpiewająca! Triumf nadziei wbrew nadziei!
Oklasków niema. Wszyscy zanadto przejęci, wszyscy nad duszami swemi pochyleni.
Szopen blady zbliża się do pani Sand. Ona parzy[4] na niego jakiemś przerażeniem zachwytu. Usta jej drgają, jak w płaczu, lecz słowa nie wymówią. Naraz, ruchem raptownym, chwyta leżący na konsoli kawałek papieru, zanurza pióro w wykwintny kałamarz, prawdziwe dzieło sztuki, stojący tam obok czystych arkuszów nutowych, kreśli, jak rzutem piorunu, słowa: „On vous adore — Georges“ i podsuwa bez namysłu kartkę Szopenowi.
Szopen odczytał kartkę i uniósł na autorkę jej w milczeniu oczy. Spotkały się z jej oczyma, pełnemi łez i ognia, pozostały tak przez dłuższą chwilę i, mniemam, ucałowały się w tym ogniu i w tych łzach.
Szopen złożył z namaszczeniem kartkę we czworo, ukrył ją na piersi, bez słowa powstał i z wielką wytwornością pocałował ją, po polsku, w rękę. Ręka jej dłużej zatrzymała rękę Szopena, jakgdyby nie mogąc oderwać się od niej.
Kiedy, po skończonym wieczorze, przy wyjściu, Szopen podawał okrycie pani Sand, przytuliła się nieznacznie jedwabiami swych piersi do jego piersi. Ciepło mocne i wonne wionęło od niej na Szopena i objęło go całego zarzewiem. Rumieniec wystąpił na jego twarz.
Nocy tej Szopen spał niespokojnie.
Nazajutrz o szarej godzinie złożył jej wizytę w l’hôtel de France na rue Lafitte, gdzie wówczas mieszkała.
Zastał ją samą. Oczekiwała go. Mówili niewiele, rzucając słowa, jak łuski niepotrzebne, drżący i niecierpliwi owocu rychłego z pod nich. Wreszcie sama, w tym szarym wiosennym zmroku, rozchyliła mu swe ramiona. Wtulił się w nie, jak dusza wtula się w sen i opada na wezgłowia rojenia. Jak treść do swojej formy, jak duch do swego ciała, przywarł dopasowany. Ciepło niewolące, ciepło wonne, jedwabne, przypominające raje uścisków macierzyńskich, tylko razem tak inne, tak gorąco pojące, tak zawrotnie rozkoszne kształtem miękkim kobiecym, przykuło go już jak los mocny, decydując o śmierci i życiu. Usta ich pragnące same się odnalazły i dusze zatoczyły niepomnie. Niepomnie — niezupełnie, gdyż pani Sand w tem uniesieniu nadziemskiem rychle już błyskami trzeźwemi notowała w pamięci wrażenia, jako materjał do książki.
Trzeba znać naturę Szopena. Człowiek ten wytworny, nietylko zewnętrznie, lecz nadewszystko wewnętrznie, dusza nieskazitelna, ładem patrjarchalnym i cnotami polskiemi namaszczona, pomimo zewnętrznej swobody i zalotności, wyobraźnią natchnioną nieconej, w stosunku do kobiet nie znał namiętności i zmysłów rozpalenia. Cała jego namiętność szła na sztukę, cały proces rozdźwięku duszy i ciała, proces pierworodny grzechu płci, w idealnym tym człowieku kierował się dotychczas nie na rzecz osobistą zmysłów, lecz na wyobraźnię twórczą, na dzieło muzyczne. Oburzyłbym panów fizjologów twierdzeniem, że do złączenia się węzłem miłosnym z panią Sand, t. j. do dwudziestego ósmego roku życia, Szopen pozostawał w czystości płciowej. Nie będę więc kruszył o to kopij, gdyż właściwie chodzi tu o co innego: chodzi o to, że dotychczas Szopen nie złożył na ołtarzu miłości razem swego ciała i duszy, i że nastąpiło to dopiero w stosunku do pani Sand. To jest pewne. Rozumiał on miłość i węzeł miłości poważnie, po chrześcijańsku, jako nierozerwalność, jako „dwie dusze w jednem ciele“. Chciał zawrzeć związek małżeński i ideał ten urzeczywistnić. Los deskę mu do tego związku z pod nóg usunął. I wtedy ten sam los, dla duszy, której wżdy „ciężko samej na tej ziemi“, nadarzył ciepło zawodne na próby i doświadczenia ogniowe, jak trzeba, by ideał zupełny artysty i człowieka wykształcić. I Szopen los ten już naoślep przyjął.
Światło, rzucone tu na naturę Szopena, wytłumaczy nam wiele rzeczy ze stosunku jego z panią Sand: wytłumaczy nam jego wymaganie wyłączności uczuć, tak niezrozumiałe dla pani Sand, wytłumaczy troskę jego o dzieci pani Sand, o ład moralny domu, o sankcję obyczajów, wytłumaczy mękę jego z powodu obcości jej duszy, z powodu odmienności poglądów i natury, wreszcie, potrzebę upojenia się fatalnego ciałem pani Sand dla zapomnienia nieszczęścia duszy.
Wszystko to w urok jeszcze większy przystraja nam Szopena.
Rzeczą krytyki muzycznej jest dopatrzyć się w utworach Szopena tego pogłębienia tonu, jakie spłynęło z pełnej realizacji jego życia — z bolesnej jego miłości.
Niedługo po tem pierwszem miłosnem sam na sam z Szopenem, 28 maja 1838, pani Sand pisze do swej przyjaciółki, pani Marliani. Surowy i mroczny Piffoël z „Dziennika poufnego“ przekształcił się odrazu w dzierlatkę:
„Droga moja, piękna, otrzymałam twoje dobre listy i pilno mi odpowiedzieć ci gruntownie, bo wiesz, że czas jest zmienny w porze miłości.
„Mówi się wiele w jednym tygodniu tak, nie, owszem, ale, i często mówi się z rana: stanowczo to nie do zniesienia, by rzec wieczorem: zaprawdę to szczęście najwyższe.
„Oczekuję tedy, by ci napisać naprawdę, że barometr mój wskazuje coś — jeżeli nie stałego, to przynajmniej pewnego na jakiś czas. Nie mam najmniejszego wyrzutu sobie do zrobienia, ale to nie racja, by być zadowoloną“.
Zdawałoby się, że przyczyną niezadowolenia pani Sand jest przyczepiony niepotrzebnie do jej życia obecnego p. Mallefille. Ale nie! Z nim jakoś da sobie radę. Jest gorsza alternatywa. Oto dowiedziała się (lub może tylko udaje, że nie wiedziała) o narzeczeństwie Szopena, i nie wie (to już prawdziwie), że jest ono zerwane. Pisze więc długi, bardzo długi i bardzo znamienny list poufny do Grzymały, przyjaciela Szopena, w którym, dbała o przyszłość artystyczną Szopena i obawiając się, że małżeństwo z Marją będzie grobem dla tej przyszłości, obmyśla środki, wręcz niedorzeczne, podziału osoby Szopena — wobec nowego faktu miłości, jeszcze niewinnej — na duchową dla siebie i fizyczną dla Marji. List ten mógłby uchodzić za wyraz niesłychanej perwersji moralnej pani Sand, gdyby nie słuszniejsze przypuszczenie, że ten pierwszy pocałunek nowej, i istotnie o innym dla niej aromacie moralnym, niż wszystkie dotychczasowe, miłości, poplątał w głowie tej mądrej, trzydziestoczteroletniej kobiety.
Ale niechaj mówi sama treść tego listu.
Nie chce ona odbierać Szopenowi Marji Wodzińskiej. „Nie chcę zgoła grać roli złego anioła. Nie jestem Bertrandem Meyerbeera i nie będę walczyła z przyjaciółką dzieciństwa, jeżeli jest nią piękna i czysta Alicja; gdybym wiedziała, że w życiu naszego dziecka był związek, uczucie w jego duszy, nie pochyliłabym się nigdy po woń, zachowaną dla innego ołtarza. Tak samo on niewątpliwie oddaliłby się od pierwszego mego pocałunku, gdyby wiedział, żem była jak zamężna. Nie oszukaliśmy zgoła jedno drugiego — oddaliśmy się podmuchowi przelotnemu, który nas uniósł oboje w inną krainę na kilka chwil“.
Zapytuje tedy, czy Marja, czy ona, według Grzymały, jest potrzebniejsza dla szczęścia Szopena. „Zapytuję mianowicie, którą z nas dwu ma on koniecznie zapomnieć lub porzucić dla swego spokoju, dla swego szczęścia, dla swego życia wreszcie, które zdaje mi się być bardzo chwiejnem i wątłem, by przeciwić się wielkim bólom... Gdyby złożył istnienie swe w moje ręce, byłabym wielce przerażona, gdyż, zobowiązawszy się względem innego, nie mogłabym zastąpić mu tego, co byłby dla mnie porzucił“.
Bóg tedy nie dozwolił, by odbyli pielgrzymkę ręka w rękę na ziemi. Spotykać się będą w niebie, t. j. w tej krainie, gdzie Szopen i miłość potrafili ją zaprowadzić, w krainie uścisków niebiańskich i podróży poprzez empirejskie sfery. „Chwile szybkie, jakie tam spędzimy, będą tak piękne, że starczą za całe życie tu spędzone“.
Ale i tych uścisków niebiańskich wyrzeknie się, jeżeli Marja ma dać Szopenowi szczęście czyste i prawdziwe. „Jeżeli dusza jego, zbytnio — być może, niedorzecznie, być może, mądrze — sumienna, nie pozwala sobie na kochanie dwóch istot różnych, dwóch sposobów różnych, jeżeli ośm dni, jakie spędziłabym z nim corocznie, mają przeszkodzić mu być szczęśliwym w jego życiu domowem przez resztę roku; wówczas, tak, wówczas, przysięgam panu, że będę się starała, żeby on zapomniał o mnie“. Ale jeżeli Szopen jest mniej skrupulatny, albo mniej szczęśliwy, „jeżeli szczęście jego domowe może i powinno pozwolić sobie na kilka godzin afektu (passion) czystego i słodkiej poezji“ — albo jeżeli tego szczęścia domowego nie będzie, wtedy, oświadcza pani Sand, zamiast uciekać od tego, którego kocha, marzy o zbliżeniu się do niego, o ile można, (nie narażając, powiada, bezpieczeństwa Mallefille’a) o słodkiem przypomnieniu mu się w godzinach pokoju i błogości, zamknięciu go z czystością niekiedy w ramionach, „gdy powiew niebiański zechce nas unieść i prowadzić w przestwory“.
Ale zwłaszcza, jeżeli małżeństwo z Marją ma być grobem dla duszy artysty, o, wtedy należy przeszkodzić, nawet kosztem skrupułów religijnych Szopena. Jeżeli narzeczona ta ma być więzicielką, jaką jest Rosja dla Polski, pani Sand prosi niebo o wszystkie powaby Armidy, by zatrzymać biedne dziecko. Nawet jeżeli ją uwiódł, i jeżeli ją poślubia przez punkt honoru, niech nie czyni sobie tyle skrupułu. Nie powinno się dawać przyszłości wzamian za przeszłość: albowiem przeszłość jest ograniczona, przyszłość nieskończona. Najlepiej będzie, jeżeli serce Szopena, tak jak jej serce, zawrze dwie miłości, z których jedna będzie cielesna, druga duchowa.
„Co do sprawy posiadania czy nieposiadania, to zdaje mi się rzeczą drugorzędną w stosunku do tego, co nas zajmuje obecnie“. Wyznaje, że nie ma zdania ustalonego co do tego. Jeżeli ma się żyć razem, lepsza łączność zupełna; jeżeli ma się żyć oddzielnie, roztropnością i prawdziwą cnotą będzie powstrzymanie się. Ale i wówczas trzeba jeszcze, by ta powściągliwość była ofiarą. Była ona bardzo urażona, gdy Szopen, w chwili pożegnania, okazał widoczną pogardę dla tego, czego ona nie odmówiłaby mu. „Zdawało się, że robił fi, wzorem nabożnisiów, na gburności ludzkie, i rumienił się na pokusy, jakich doznawał, obawiając się zbrukać naszą miłość jednem uniesieniem więcej...“
Po liście tym, nacechowanym całą sztuczną romantyką epoki i osoby leciwej pani Sand, wypadki poszły zwykłym trybem życiowym: Szopen uspokoił skrupuły pani Sand oświadczeniem o zerwaniu swego narzeczeństwa, i podróże w sfery empirejskie odbywały się już coraz częściej i coraz upojniej. Mamy z tych czasów najmniej wiadomości. Początki miłości zazdrośnie się ukrywają. Pani Sand pisze tylko (Historja mego życia), że w tych czasach widywała Szopena codziennie. Czy w Nohant, czy w Paryżu, nie wiemy. Trzeba się było liczyć jeszcze jakiś czas z p. Mallefille’m: stąd tajemnica. Wiemy tylko, że Szopen w tym roku najmniej tworzył i najmniej wydał utworów[5]. Pierwsza pora miłości nie sprzyja tworzeniu.
Tak upłynęło cztery miesiące. Zbliża się zima. Pani Sand projektuje wyjazd na Majorkę — rzekomo dla zdrowia dzieci. W Historji swego życia pisze (usprawiedliwiając się jakgdyby przed opinją, że wyjazd Szopena na tę wyspę był dla niego zabójczy), że Szopen sam się nastręczył jako towarzysz. Ale mamy dowód, że inicjatywa wyjazdu miała inny cel, wspólny, choć zarządzona była, tak płocho, niechybnie przez panią Sand. Oto w 1841 pisze w „Revue des Deux Mondes“ na początku swych wrażeń z podróży, p. t. Un hiver au Midi de l’Europe: „Wszyscy my, szczęśliwi i nieszczęśliwi, próżniacy i nowopobrani, kochankowie i hipochondrycy, marzymy o jakiemś ustroniu poetycznem, wszyscy jedziemy tam, by znaleźć jakoweś gniazdo dla miłości lub schron dla skonu“. Tak więc un nid pour aimer było celem wyprawy pani Sand.
Wyruszyła sama z dziećmi w końcu października. Szopen miał nadjechać w początkach listopada, i mieli się spotkać w Perpignan, by jechać razem statkiem na Majorkę. Szopen wyjechał zupełnie incognito z Paryża: jeden tylko Fontana był wtajemniczony i miał mu nadsyłać listy. Skąd ta tajemniczość? Skąd wyjazd oddzielny? Miałżeby cień p. Mallefille'a grać tu jakąś rolę?
Tak czy owak, Szopen sam jeden, jak student, który trochę broi i sam się dziwi, że wyszedł z trybu swojej stateczności, trzęsącemi i niewygodnemi dyliżansami jechał w daleką podróż. W drodze, z biciem mocniejszem i niecierpliwszem serca, myślał o pani Sand, ze smutkiem i zasępieniem o swoich — hen — daleko... Za losu daleką zasłoną...
Z Perpignan na dwie godziny przed odbiciem statku pisze pani Sand do pani Marliani: „Szopen przybył wczoraj do Perpignan, świeży, jak róża, i różowy, jak rzepa: zresztą ma się dobrze, zniósłszy po bohatersku cztery noce swej jazdy dyliżansowej“.
Statek Phénicien przewiózł ich do Barcelony.





NA MAJORKĘ! — VOGUE LA GALÈRE!


Dość podły statek żaglowy, El Mallorquin, odbywający drogę pomiędzy Barceloną i Palmą, portem na Majorce, wyruszył, jak zwykle, na noc z Barcelony.
W godzinę już po zdjęciu kotwicy, na pokładzie zaległa ciemność i cisza. Sen ogarnął podróżnych, i statek, zdało się, posuwał się bez pieczy ludzkiej, własnym swym odruchem.
Dzieci pani Sand ułożyły się również do snu. Nie spał tylko Szopen i pani Sand. Siedząc obok siebie na niewygodnych leżakach, patrzyli w ciemną noc i morze fosforyzujące, każde ze swemi myślami, puszczonemi na wolę ducha.
Naraz rozległ się nieśmiały i powolny, jakgdyby nie chcący urazić ciszy, śpiew. To sternik poczciwy u rudla, z obawy snać, by nie zasnąć, począł ten śpiew, i śpiewał już tak przez całą noc, „ale głosem tak łagodnym i nikłym, iż, rzekłbyś, obawiał się, by nie zbudzić ludzi z drzemki chwilowej, lub jakby sam był napoły uśpiony“[6].
Szopen i pani Sand poczęli przysłuchiwać się temu śpiewowi, i już słuchali go ciągle, był to bowiem śpiew jeden z najdziwniejszych.
„Rytm jego i modulacja odbiegały od wszelkich naszych zwyczajów i zdawały się puszczać głos na los, jak dym z budynków, unoszony i chwiany przez powiew. Było to raczej marzenie senne, niż śpiew, rodzaj wałęsania się niedbałego głosu, gdzie myśl mało brała udziału, ale które szło za kołysaniem się okrętu, lekkim szumem wiru wodnego, i było podobne do luźnej improwizacji, zamkniętej jednakże w formy łagodne i jednostajne“[7].
I oto, pod tę melopeję tęskną, rodem ze wschodu, przygnaną tu losami wieków i tak krewną z melopeją słowiańską, poczęła wzbierać w Szopenie rzewna pamięć rodzima. Przed oczyma duszy stanęła Żelazowa Wola urocza, pierwsze dzieciństwa zabawy, siostry kochane: Ludka, Izabelka i biedna Emilka[8], i matka uwielbiana. Pola zbożowe, łąki strojne, lasy polskie, jak nigdzie — szumiące, śpiewy dziewcząt, od żniw wracających.
Potem Warszawa — Żywny, poczciwy i mądry, grać go uczący... W ósmym roku życia gra już na koncercie — cała arystokracja polska z rąk sobie to cudo wyrywa — gra u księżnej Łowickiej; tępy książę Konstanty go słucha — on oczy ma wciąż w sufit wlepione, aż głupi książę zapyta: „Mały! Co patrzysz tak ciągle na sufit? Czy widzisz tam nuty?“
Potem liceum — ojciec tam wykłada — i konserwatorjum, i mądry przewodnik Elsner, uczący go harmonji i kontrapunktu, piszący mu w świadectwie: „Lekcje kompozycji muzycznej: Szopen Fryderyk, uczeń trzecioroczny, zdolności zdumiewające, genjusz muzyczny“.
Pierwsi przyjaciele, koledzy z liceum: Tytus Wojciechowski i Aleksander Rembieliński, i Kolberg, i Jan Matuszyński, i Stanisław Koźmian, Hube, Celiński, dwaj poeci: Eustachy Marylski i Dominik Magnuszewski, oprócz tego Fontana. Wszyscy do dziś wierni świętem uczuciem przyjaźni.
Przypomina zabawy w czternastym roku życia. Na imieniny ojca pisze z Emilką komedję (O! Emilka była poetką! Z Izabelką do współki przetłumaczyła książkę opowiadań Salzmana. Ale i Ludwika pisała książki dla dzieci!). Piasecki zawsze mówił: „Szopen — to wielki aktor!“ A on się znał na tem! Mój Boże!
Wakacje w Szafarni u druha Dominika Dziewanowskiego, gazetka humorystyczna, z taką werwą tam układana, wędrówki w pole, pieśni mazurskie słuchane...
W piętnastym roku już ścisła karjera: gra na dwóch wielkich koncertach, które urządza prof. Javurek, improwizuje na nowym aelopantaleonie. Okazuje aelomelodykon cesarzowi Aleksandrowi I-mu. Komponuje pierwsze utwory: Rondo (c-mol), które poświęca pani Lindowej, żonie rektora liceum, potem tuż Polonez (b-mol), dwa Mazurki (g-dur i b-dur) i Warjacje na melodję niemiecką.
Odwozi w wakacje chorą Emilkę wraz z Ludwiką do Reinerz na Śląsku — potem w Strzyżewie u pani Wiesiołowskiej, chrzestnej swej matki — i pałac Antoniński: książę Radziwiłł i księżniczki, z któremi muzykuje — i ciągle tworzy, ciągle skrzydła rosną.
Studja skończone — w Warszawie już sławny. Już Schumann o nim kreśli swe zachwyty, powiada światu, okazując jego utwory: „Panowie! czapki z głowy! Genjusz!“
Berlin i Wiedeń, i Praga, i Drezno — koncert wiedeński w cesarskim teatrze — zachwyty prasy — sława, jak rumak, po szerokim świecie obiega, tętniąc rozgłośnie.
Powrót — i miłość pierwsza młodociana. Panna Konstancja Gładkowska — sen czysty. Miłość bez słowa, bez zwierzeń — w melodje tylko muzyczne zaklęta.
Znów Antoniny i fawory księcia, by go w Berlinie ustalić przy sobie. Lecz Szopen nie chce: świat go wielki woła, świat sztuki i świat tęsknoty.
Z plonu już okazałego swych dzieł trzy koncerty w Warszawie — koncerty już pożegnalne. Smutne przeczucia — rozterka miłosna — postanowiony wyjazd do Paryża. Wie, że nie wróci i że umrze zdala.
Aż przyszła wreszcie chwila pożegnania.
Dzień 1 listopada 1830.
Na uroczysty bankiet przyjaciele obrali zacnie Żelazową Wolę: miejsce, gdzie światło 20 lat temu ujrzał raz pierwszy...
Stamtąd wyruszył, tam wszystko pożegnał.
Elsner poczciwy kantatę utworzył, z konserwatorjum uczniowie śpiewali. — Ofiarowano mu tam puszkę srebrną: w niej polska ziemia droga — płakał wtedy.
Paryż — i sława — droga na wyżyny — i „moja bieda“...
Przez duszę Szopena przeciągają obrazy, jak pługiem ostrym krajane, obnażające wspomnienia dożywa.
Idzie za niemi, jak rolnik strapiony, niedolę swą oglądający. Zaśnił się niemi boleśnie.
Przed każdem z nich dusza się ścina i patrzy niema z żałości.
„Mój Boże! Mój Boże!” Nad to biadanie nic więcej oświadczyć nie jest w mocy.
A one suną wciąż — barwą, krasą, rajem straconym świecące, bieży do nich uśmiech śród płaczu i ręce wyciągnięte...
Szarpnięcie mocniejsze statku zbudziło go.
„Gdzie jestem?“ Noc ciemna, pustka i głusza... I śpiew ten senny... W jakąż to przepaść się niesie?
Matko, ojcze, Ludwiko, Izabelo...
Dreszcz przeszedł go zimny — przypomniał, gdzie się znajduje.
Otulił się — drżąc — szalem, wyciągnął rękę w ciemności, objął szyję pani Sand i przygarnął ją ku swej piersi. Podała mu się twarzą i ustami.
Przylgnął do nich wargami i wycisnął pocałunek długi, ratujący się, pełen rozpaczy.
Po chwili pani Sand szeptała:
— Tak mocno całujesz, tak przepastnie...
— Ty jesteś moją przepaścią! — odrzekł jej głosem zmienionym.
— Całujesz tak, jakbyś zamykał wieko trumny!
— Ty jesteś moją trumną! — rzekł, jak błędny, zamykając ją w swoich objęciach.
A pani Sand patrzyła w noc ciemną i rozmyślała, jak dobre jest porównanie: miłości do trumny, a pocałunków do wieka, zamykającego tę trumnę. Zużytkuje to w najbliższej powieści...
— Chodźmy do kajuty — ozwała się po chwili: — Noc świeża... Drżysz...
Powstała i szła przodem w ciemności. A ztyłu, z ręką na jej ramieniu, omackiem, jak ślepiec, posuwał się drżący Szopen.
Śpiew sternika ciągle majaczył w ciemności.



Dajmy teraz głos pani Sand. Uważaliśmy za właściwe, a nawet za niezbędne, podanie raz wszystkiego w przekładzie, co wyszło z pod pióra pani Sand o Szopenie w Historji jej życia. Drogie są dla nas te wspomnienia, pomimo nieujawnienia w nich całej prawdy, bądź ze zrozumiałych względów prywatnej tajemnicy miłosnej, bądź z chęci pani Sand ocalenia siebie w opinji od zarzutów złamania życia Szopena. Zanadto bije w oczy w tych wspomnieniach wystawianie przez panią Sand macierzyńskiej swej miłości dla Szopena, zanadto wiele mówi pani Sand o swem poświęceniu dla niego, byśmy nie mogli dopatrzeć pod tem smutnego oblicza naszego bezbronnego Arjela i zapytać: „Tak! Ale skąd ta czułość macierzyńska przez 8 lat dla mężczyzny u kobiety, która wogóle żadnych obowiązków nie uznawała dotychczas w stosunku do mężczyzny? Nie byłżeby to głos obudzonego przez tegoż mężczyznę sumienia pani Sand i światła w niem nadprzyrodzonego, poczuwających się niewolnie, po raz pierwszy, wobec majestatu duchowego tego mężczyzny, do odpokutowania osobistego za tę krzywdę“? Gdzież więc tu poświęcenie?
Nie obawiajmy się przeto pewnego zaćmienia jasnej postaci Szopena przez panią Sand w rzeczach uczucia i ścisłego ich pożycia, rozświetlenia natomiast sztucznego swej osoby w tych jej wspomnieniach. Urok nieśmiertelny wzniosłego ducha Szopena, biel nadprzyrodzona jego ideału, były snać dla niej, pomimo niezrozumienia ich całkowitego, tak wielkie, że nawet czelność jej pióra chwieje się pod niemi zdrętwiała i, czujesz, jak kolana jej gotowe są ugiąć się zaraz. W sercu jej pozostaje, mimo zakląć nabożnych, mimo świadczącego się głośno sumienia, cień przykry zapytania, idący od bram Wieczności. Jest li i wobec nich także niewinna?
Poddamy, zresztą, krytyce i analizie te jej wspomnienia. Wykażemy sprzeczności, dopełnimy, ile można, luki, i dotrzemy może do prawdy, pod niemi spoczywającej.
Tymczasem niech mówią one.







  1. Panna Wodzińska wyszła w 1841 za hr. Józefa Skarbka. Nie była z nim szczęśliwa. Rozwiodła się w 1848 i poślubiła następnie p. Orpiszewskiego, człowieka chorego. Zmarł on w 1881. Legenda podaje, że, ilekroć chciała grać Szopena, kostniały jej palce.
    Legenda pokrewna istnieje też w stosunku do przedmiotu pierwszej, młodzieńczej i idealnej miłości Szopena, pięknej panny Konstancji Gładkowskiej, doskonałej śpiewaczki, która wyszła zamąż za kupca warszawskiego, Józefa Grabowskiego, i oślepła: ilekroć grała Szopena lub śpiewała ulubioną pieśń: Quante lagrime per te versai, z oczu jej ślepych, kropla po kropli, padały łzy.
  2. Mowa o Malletille’u, kochanku pani Sand.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – .
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – patrzy.
  5. Bidou, Chopin, str. 152.
  6. G. Sand: Un hiver au Midi de l'Europe.
  7. G. Sand. Un hiver...
  8. Ludwika poślubiła Józefa Kalasantego Jędrzejewicza, profesora prawa w Marymonckim Instytucie Agronomicznym; Izabela — Antoniego Barcińskiego, inspektora gimnazjalnego w Warszawie i, koło 1860, dyrektora żeglugi parowej na Wiśle. Emilja umarła w 14-stym roku życia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Jankowski.