Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Albin wiec zaczął pierwszy, i zasiadłszy w kątku, tak marzył:
— Wystawcie sobie naprzód nasz domek w zielonym ogródku, na wzgórku, otoczony kwieciem i krzewami...
— A zimą? spytał Longin.
— Zimą pokryty białym rąbkiem śniegu i srebrzystemi, brylantowemi szronami... Ale nie przerywajcie...
— Niech nikt nie przerywa! ozwały się kilka głosów... cicho! dajcie mu marzyć na jawie....
— Słowik śpiewa w krzakach bzu i jaśminu, lipy stare szumią kołysząc się powoli, na polach słychać milszą jeszcze piosenkę ludzi, przy pracy swobodnej pocieszających się staremi śpiewy wyuczonemi od prababek; w dole młyn szumi i huczy, na drodze turkoczą wozy włościan... od wsi zalatuje nucenie dzieci, które piastunki pocieszają nim matki powrócą... nie ma i jednej nóty sprzecznej w tym chórze wesela i pokoju. Koło łoża chorych jest miłosierdzie co czuwa, jest ręka bratnia co otula, a cierpiący wstrzymuje skargę, aby nią nie zranić litościwego stróża swojego.
Widzicie jak tu pięknie i wesoło!
Mógłżebym pomyśleć o własnem szczęściu, gdybym wprzód o tle, na którem się ono rozwinie, nie dumał? cóż mi warto moje, gdy na cudze łzy, potrzebując uśmiechu, patrzeć będę zmuszony? Naprzód więc przerabiam świat i snuję utopiją, nie na teorji jakiejś, ale na jednem słowie: — kochajcie się jak bracia.
Znikają przedemną różnice stanu, urodzenia, pochodzenia, inteligencji — wszyscyśmy bracią i każdy wprzód niż o sobie myśli o drugich, to jedyny środek dorobienia się szczęścia na ziemi nie osądzając go na egoizmie. Nie potrzebuję już czuwać nad sobą, bo wszyscy troszczą się o mnie, lecę ku drugim i koję ich smutek, a czyniąc to, o swoim zapominam... ktoś mi dłoń ciepłą przyłoży do serca i pierś moją zagoi.
Naprzód więc zwracam się do tego ludu, który od secin lat jak muł i osad na dnie społecznem leżąc, jęczy skazany na ciemnotę i barbarzyństwo. Nie niosę mu nauk wysokich ani wymagam by każdy z tych co za pługiem chodzą, stał się mędrcem, pragnę go uczynić poczciwym, chcę by pojął życie i cel jego. Na to więc ustanawiam szkółki chrześcjańskie, gdzie nie wszyscy mogą się uczyć czytać, ale każdy musi się nauczyć być człowiekiem i bratem, gdzie mu wpoją miłość, gdzie zgaszą niechęć, gdzie wytępią zazdrość, gdzie im pokażą, że mienie i grosz nie stanowią szczęścia chociaż się niem zdaleka wydają. W tych szkółkach osadzam ludzi skromnych, łagodnych, cierpliwych, coby natchniono, namaszczono, gorąco słowem nie literą nawracali pogan...
Chodzi tu o drugi chrzest w kilkaset lat po pierwszym; ów pierwotny połączył kraj nasz ze światem chrześcjańskim imieniem, ten go zjednoczy istotą z ludzkością, z czeladzią Bożą...
U ludu nie ma wiary — jest obawa kar, jest ciemne przyszłego życia pojęcie, jest zabobonny przestrach jakiś, jest pogańska zasada, w którą wszczepiono chrześcjańską gałązkę i zeschła nie podżywiana.
Potrzeba apostołów co by tych mniemanych chrześcian nawrócili na nowo.
Mniejsza, jeszcze raz powtarzam, o naukę czytania i pisania, potrzeba naprzód wyuczyć myśleć, a to, sądzę, otrzymać się może żywem słowem i przykładem lepiej niż otwarciem im drogi do książek, których nierozumiejąc, popsuć się z nich mogą.
Jak troskliwa matka małemu pisklęciu sama wprzód wybiera i przeżuwa i w dzióbek wkłada pokarm, bo wie, że głodne struło by się, rzucając na pastwę szkodliwą.
Zbieram wiec apostołów, ludzi dobrej woli i poświęcenia i rozpoczynam misją generalną po świecie dla nawrócenia pogan, bośmy my wszyscy bez mała poganie! Tę misją odprawiać będą jak uczniowie Chrystusowi, nie w kościele, nie w świątyniach, ani w samej szkole, ale wszędzie i ciągle każąc Królestwo Boże, po rynkach, w polach, nad brzegami stawów, przy pracy, przy wieczornem ognisku, szczepiąc miłość i zasądzając miłosierdzie.
Rozdajemy ludziom chaty i pól po troszę, zachęcając ich do nabycia więcej pracą, do ładu, umiarkowania, zgody. Nie marzę ja o żadnej równości, bo by ta była największą tyranją, ale o wydziale ludziom wedle ich potrzeb i zdolności. Konrad jest utopistą, coby ludzi chciał pod jedną miarą mieć wszystkich, ja nie sądzę, by to co dla mnie jest dostatecznem, drugiemu starczyło, i buduję mój świat na harmonji, nie na monotonnem unisono.
Jeden z nas potrzebuje ruchu, pielgrzymki, wałęsania się, nowości; za cóż go mamy przykuwać do roli i wiązać niewolą posiadłości, której nie chce i nie żąda? Drugi wszystko odda za mały spokojny kątek ocieniony, gdzieby życie przemarzył; inny chce miasta i gwaru, ten musi zbierać i gromadzić, ów potrzebuje rozkazywać, tamten podlegać, słuchać i powodować się.
Na tle tych potrzeb natury ludzkiej buduję społeczność w której nie może być równości, bo jej nie ma nigdzie na świecie. Nic niesprawiedliwszego jak jeden wydział wszystkim... u stołu i w życiu ten je za dwóch, tamten nasyca się odrobiną. Nie można porównać nas inaczej, jak miłością braterską, któraby zgładziła co w naturze ludzkiej jest dziwnie nierównem i różnem.
Władze, namiętności, potrzeby, pragnienia, wszystko nas dzieli, miłość tylko jednoczy... miłość tłómaczy, że ani jednego pragnąć, ani się jednem wszyscy zadowolnić możemy.
W moim świecie zupełną swoboda obdarzeni są ludzie, byle nie przestąpili granicy, którą zakreśla braterstwo i miłość. Jedną tylko wypędzam nienawiść zjadłą i niechęć nikczemną. 1
Stoi tedy szkółka apostolska, a z niej wychodzą mi ludzie, którym świat uśmiechać się musi, bo będą mieli serca otwarte, które umysłem pokierują dając mu natchnienie. Nauczyciel — apostoł i kapłan, stróż i pocieszyciel, kobieta matka, oto są środki, któremi wasz świat na mój świat przetwarzam. Nigdzie nie przypuszczam egoizmu, bogaty musi pracować głową dla ubogiego, ubogi pocieszać tych, co z nim cierpią, a że miłosierdzie jak wielką szatę rozściełam nad światem moim, nie boje się dlań nędzy. Miłość otworzy szpichlerze, nakarmi i napoi, któżby jadł patrząc na głodnych?
Każdy ma swój kątek większy lub mniejszy, ma się gdzie przytulić, bo w imię Syna Człowieczego, gdyby swojego nie miał, do każdych drzwi zapuka i znajdzie schronienie: Pielgrzymują śpiewając ci co miejsca zagrzać nie mogą... w szkółce kształcą się pokolenia nowe, kapłan je zagrzewa do pracy i wytrwania, nikt nikogo nie odpycha, nikt wyższym nad drugiego się nie mieni.
Skalę wielkości ludzkiej zmieniam zupełnie... otaczam szacunkiem tych co go są warci, daję ster moralny ubogim Cyncynatom, im cześć, i pojmuje, że w moim świecie przyjdzie do tego, że bogaty skłoni głowę przed bogatszym od siebie czcią powszechną i poważaniem ludzi.
Znika mi niechęć klas ku sobie, bo klas już nie ma, nie ma zapory, wszyscy mogą wszystko, i idą gdzie chcą byle siły po temu. Od roli jedni przechodzą do handlu, drudzy na świecznik nauki, a od nauki wracają do roli i pługa; do zagona i sochy... Wszędzie zdolność toruje drogi, byle ją ubłogosławiła miłość i uświęciła pokora!
Otóż jeszcze cnota, którą szczepić zamyślam, którą krzewić potrzeba, na której jak na miłości bratniej nowy świat buduję.
Pokora bowiem jest niczem innem jedno miłością braterską w innej szacie, w jednym ze swych objawów czynnych.
Można-li być pokornym bez miłości, albo kochać prawdziwie nie mając w sercu pokory? Wszystkie cnoty są miłością, tak jak wszystkie zmysły jednym zmysłem, a raczej narzędziami jednego. Dajcie mi jaką chcecie cnotę, a okażę wam, że nie płynie żadna, jedno z tego źródła.
W świecie moim pokora jest wielkości cechą, dumę wypędzamy za drzwi i stawim na straży anioła z mieczem ognistym, aby jej więcej do nas nie puszczał.
Ażeby nikt nikogo upokorzyć nie mógł, dosyć jest wszystkim mieć pokorę... cnota ta podnosi, uzacnią, rozbraja nieprzyjaciela, a zbroi wojownika.
Jakiż teraz śliczny świat choć na oko nie wiele w nim zmieniłem, gwałtownie z posad go nie wstrząsłem, ani wywracam bym z ruin budował... wprowadzam tylko gościa, który jedna i godzi wszystkich i pokój rószczką oliwną zwiastuje.
Bogatym nie odbieram mienia. Ubogim daję tylko litość i pracę, opiekę i pociechę wiary, nie strącam z posad wysokich tych, co na nich stoją, nie wydziedziczam spadkobierców wiekowych, — ale wśród tych żywiołów niechętnych i nieprzyjaźnych, wlewam nowy i przeistaczający. Wnet się wszystko przemienia... Pomyślmy tylko coby było, gdyby wszyscy stali się chrześcjanami nie z imienia jak dziś są, ale rzeczą i istotą samą... Świat wyglądałby na nowe całkiem zjawisko: otwierają się drzwi a przez nie zdrada nie wnijdzie, bo jej nie ma, wyciągają zewsząd ręce, nikt się zbytecznie o jutro nie troska, nikt nie umiera z głodu i pragnienia, sam widok tej nowej Jeruzalem, tej Civitatis Dei już napełnia szczęściem... życie staje się modlitwą!
Zmażmy tylko niechęć, zazdrość, samolubstwo, a raczej to jedno ostatnie, a cały świat się przemieni. Powiecie mi, że to niepodobieństwo, bo człowiek słaby, ale ja wiem to także — pragnę tylko by uczynił wiele może, żeby mu społeczność pomogła, i żeby słowo Boże ciałem i czynem stało się przecie.
Na to naprzód nic więcej nie trzeba, tylko żebyśmy się zaczęli kochać — kochamy i dziś, ale bardzo oszczędnie; tych których znamy, ku którym serce ciągnie, co są nam potrzebni, z nałogu, z obowiązku, z powinności, — a tu otoczyć potrzeba cały świat wielką miłością braterską, i zrozumieć, co znaczy bliźni!
Dla nas dziś bliźnim nie jest występny, choć i ten nim być powinien, nie jest nim żyd, bo żyd, tatar, bo ma nos płaskaty, chłop, bo głupi, pan, bo arystokrata jak mówicie...
Wyłączamy tyle, że w końcu nie zostaje nam na bliźnich, chyba rodzony brat lub matka... reszta ani nas obchodzi, ani się liczy. Chodzimy koło ludzi z niedowierzaniem, z obawą, a co gorzej ze strachem o nas samych i zbytniem a podłem uniżeniem tam, gdzie śmiałe a serdeczne słowo nawrócić by mogło.
Tonie i ginie ktoś w oczach naszych, moralnie się topi, nikt mu słowa nie powie, bo się lęka. Z tchórzostwa więc nie spełniamy obowiązku. Występnemu zapominamy występku i złego przykładu, znowu z bojaźni obrazy; a gdybyśmy w duchu miłości nie dla upokorzenia go odezwali się doń — któż wie czybyśmy nie pociągnęli go na inną drogę?
Ktoś inaczej poszedł, inaczej pomyślał od nas, zbłądził i wstyda się zdrady, my go wypychamy na wieki, a gdy chce powrócić drzwi mu zamykamy... jest-li to dobrze?
Ja tedy pojmuję łagodne i święte apostolstwo nieustanne i ciągłą ofiarę z siebie dla prawdy. Niech nikt nie poklaśnie fałszowi i nie przebaczy złemu, a złe zniknie.
Nie żądam kary — owszem za całą karę uważam oburzenie społeczności, lecz trzeba by społeczność miała na to siłę i odwagę, w miłości chrześcjańskiej je czerpiąc.
Tak przerobiwszy świat, wszystkie stany równam uznaniem ich użyteczności, a ludzi zasługą cnoty — kto więcej kocha i czyni, ten większy, znikają wnet różnice, padają zapory — i w wielkim uścisku łączymy się wszyscy. Kmiotek co dał ubogiemu grosz wdowi i pan co poświęcił pół majątku dla dobra ogółu stają u mnie w jednym rzędzie, ani się jeden wstydzi drugiego, ani go odpycha. Szanuję pamięć ojców, ale chcę po synach, aby ją nosili godni — gdy syn nie dorówna leżącemu w trumnie rodzicowi, cóż mi po wielkim trupie, którego cień za karłem chodzi?
— Ale ba! bardzo bo już daleko zajechałeś, rzekł Baltazar, który się z uśmiechem przysłuchiwał — a nie widziemy dotąd co ty robisz na tym świecie, który tak sobie pięknie stworzyłeś.
— Ja? kocham, śpiewam, marzę i trochę pracuję... abym mojej miłości dla Anny nie pożarł od razu. Rachuję się z mojem szczęściem, aby na wieniec całego życia mi stało, przeplatam go pracą umyślną, poezją, ideałem, kolcami rzeczywistemi, liśćmi dni powszednich, i tak powoli starzeję.
Dla mnie nie ma szczęścia bez niej — jest jedno serce i jedna twarz stworzona dla mnie, których mi potrzeba jak powietrza i słońca. We troje z matką siadamy tam w tym domku okwieconym, który widzę przed oczyma duszy, do stołu szczęśliwości... Anusi oczy uśmiechają mi się, ściskam jej rączkę drobną, drżącą w mojej dłoni... chodzim, śpiewamy, nasycamy się muzyką, wstajemy witać malowany przez Boga obraz wschodu słońca, czytamy poetów, zbliżamy się do wioski i jej mieszkańców, a gdy po dniu pracy wieczór przyjdzie, spoczywamy oparci o siebie z uśmiechem pokoju.
A! tylko mnie to zasmuca, że życie tak krótkie!
— A twoja utopja tak dziwnie do starej Gessnera sielanki podobna! przerwał ziewając Baltazar — wysączyłeś z niej wszystko co jest życiem prawdziwem, a zbudowałeś ją na widmach i w chmurach... Nie chcę ci zatruwać przyszłości, ale gotujesz sobie morze zawodów, z tego stanowiska na świat się zapatrując.
— Wyspowiadałem wam pragnienie duszy, rzekł Albin, ale ziści się li ono — nie wiem i wątpię; to wiem i zdaje mi się że ręczyć potrafię za siebie, że we mnie nic nienawiści ludzi zaszczepić nie potrafi, wiary w nich nie odejmie — że ich, zdradzony nawet stokroć, kochać nie przestanę.
Baltazar głośniej niż wprzód poziewnął.
— Sielanki! rzekł, sielanki! śmiech mówić! takie rzeczy... ale jakżeś ty jeszcze młody?
— Mam dziewiętnasty rok i tego się nie wstydzę, rzekł Albin z zapałem, matka dla wypróbowania mnie każe sześć lat czekać na Anusię... będę czekał, a wówczas!! a! o mojem szczęściu nie chcę nawet marzyć, bośmy my nie ci kochankowie pospolici, których pociąga chwilowe pragnienie. osamotnienie, namiętność — ja ją kocham jak brata i towarzysza! jedne mamy myśli i pojęcia... któżby mnie tak zrozumiał, kto myśl moją dopowie mi jak ona i jak ona odgadnie? kto mniej pragnie świata i ludzi, byle nas było dwoje razem zawsze, zawsze z sobą!!!
— Zawsze, to znaczy od lat dwudziestu do dwudziestu siedmiu, maximum trzydziestu — przerwał nielitościwy Baltazar — a! jakżeś ty młody!
— Z tej choroby nigdy się nie pragnę uleczyć, zawołał Albin i począł deklamować:

Młodości ty nad poziomy...

— Gdyby się młodość nie starzała i nie kończyła nigdy, gdybyśmy nią otoczeni byli, nie mówię, dokończył pierwszy, ale na nieszczęście nie jest to życie, jest to jego pałacowy przedsionek; dalej roisz o salonach, a wchodzisz do chaty lub w gruzowiska. Prawda, uroczą i czarowną jest młodość, ale to tylko gorączka jak przy wyrzynaniu zębów.
— Nie! reszta życia jest śmiercią powolną, a ona życiem, rzekł Albin w zapale. — To treść żywota, to wyskok jego, to kwiat jasny! Dlatego młodość daje nam przeczucia wszelkiego dobra i piękna, dla tegośmy lepsi w młodości, dla tego szczęśliwy kto ją przedłużył i nie postarzał się sercem... a pewien jestem, że kto nie zechce ten nie zgrzybieje...
— I pozostaje pijanym wśród trzeźwych! zakończył Baltazar — sobrius inter ebrios, śliczna rzecz, ale pijany wśród trzeźwych nie tak wesoła!
— Ależ to upojenie święte, to szał wieszczy i proroczy, to gorączka natchniona...
W tem Cymbuś głośno krzyknął sam do siebie splaskując rękami.
— Ot i samowarek zgasł!
Wszyscy się rozśmieli, a Baltazar dodał:
— I młodość zgasła! niech-że się kto drugi spowiada, bo Albinowskich poezyj mamy już dosyć.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.