Marya (Orzeszkowa)/List III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marya
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1886
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LIST  III.
Jerzy do Adama.

Warszawa, 20 Września.

Odpisuję ci prędko, kochany Adamie, bo pilno mi powinszować ci postanowienia, które powziąłeś. Oddawna już świat szeroki dopominał się o wysokie zdolności twe i wpływy, które na niego wywrzéć możesz, a ty, nie chcąc zeznać tego przed sobą, tęskniłeś za szerokim światem. Nie jesteś stworzony na cenobitę, mój Adamie, a jednak w życiu twém dotychczasowém miałeś tylko poezyą czynu i obowiązku; niedostawało ci poezyi uczuć i szczęścia. Z nauką i pracą nie szły dla ciebie w parze: sztuka, przyjaźń i miłość. Jakżebyś mógł je znaleźć w dzikim kącie, w którym spędziłeś całą piérwszą swą młodość? Nie mogłeś uczuwać nic, prócz litości i miłosierdzia względem ubogich i ciemnych, wśród których żyłeś. Miłość bliźniego zaś jest uczuciem bardzo wzniosłém, bardzo zapełniającém życie, ale także bardzo trudzącém. Po trudach przez nie ponoszonych, potrzebujemy spocząć w objęciu uczuć innych, niższych, jeżeli chcesz, ciaśniejszych, ale poufniejszych téż i wyrozumialszych. Mówię tu o uczuciach towarzyskich i rodzinnych. Istnieją natury, które, ażeby nie uledz przedwczesnemu zwiędnięciu, muszą żyć różnostronnie i ćwiczyć jednocześnie wszystkie swe siły. Tyś żył jednostronnie, Adamie. Pielęgnowałeś gorliwie myśl twoję i rozum, lecz amputowałeś sobie wyobraźnią i znaczną część serca. Dlatego, jakkolwiek zadowolony losem swym, bywasz niekiedy smutnym i rozczarowanym; dlatego spokój sumienia i pełna myśl nie idą u ciebie w parze z pogodą i wesołością. Przed dwoma już laty, gdy widzieliśmy się po raz ostatni, zapytywałem cię: kędy się podział ten twój śmiech sympatyczny, o którym za naszych akademickich czasów jeszcze mówiliśmy, że dzwoni, jak czyste srebro? Teraz, gdy śmiejesz się kiedy, śmiech twój bywa krótkim i głuchym, jakby pochodził z piersi, zmęczonéj trochę, odwykłéj od radości życia.
Wspomnienie twoje o wędrówce naszéj, wspólnie przed dziesięciu laty odbytéj, uczyniło mi przyjemność wielką. Gdym list twój otrzymał, był u mnie malarz Henryk; przeczytaliśmy go razem. Henryk pamięta także wszystkie szczegóły tych kilku pięknych miesięcy naszego życia, a pomiędzy innemi i tę młodą pannę, o któréj w liście twoim znajduje się pobieżna wzmianka. Pamiętasz, jak Henryk zachwyconym był jéj powierzchownością, któréj z bystrością wzroku malarza przypatrzył się, gdy przechodziła mimo nas przez zieloną łąkę, i jak zazdrościł ci potém dnia z nią spędzonego. Że zaś podówczas marzył o znalezieniu w świecie jakiegoś cudownego kobiecego modelu, nazywałem był długo piękną nieznajomą Fornariną Henryka. Teraz przypomniał on ją sobie znowu najdokładniéj i, według swego zwyczaju, ognistemi wielce słowy opisywać zaczął wzrost jej, kibić, ruchy i rysy.
Dowodził bardzo poważnie, że oczy jéj, których jednak barwy nie dostrzegł, daleko większemi były, niż jéj karminowe usta; że olbrzymi wieniec z dzikich ziół i kwiatów, wraz z włosami i czołem, które wieńczył, godnym był pęzla największego z malarzy; że, słowem, wysmukłość jéj wzrostu, białość jéj lica, harmonia jéj ruchów, a także i łąka ta, wśród któréj ukazała się nam ona niespodzianie, tak mu przypomniały poemat Słowackiego: „W Szwajcaryi“, iż wrodzonéj tylko wstydliwości swéj zawdzięcza, że nie zaszedł jéj drogi i nie upadł przed nią na kolana, a na usprawiedliwienie tego shockingu nie zawołał:
— Nie jam winien, o pani! lecz lilia winna!
Znasz wesołość a zarazem extatyczność Henryka. Przy końcu dytyrambu tego zawołał:
— Trzeba być takim stalowym człowiekiem i bałwochwalcą nauki, jak Adam Strosz, ażeby, spędziwszy cały dzień z tak cudowną dziewczyną, nie zakochać się w niéj szalenie, i zamiast pozostać w jéj pobliżu, aby starać się o jéj względy, pojechać na koniec świata leczyć i nauczać chłopów!
Najpoczciwszy ten Henryk śmieszy mnie zawsze entuzyazmem swym, za który jednak serdecznie go kocham. Śmiałem się więc i tym razem z uniesień jego dla pięknéj nieznajoméj panny, któréj rysów, ani postawy, nic a nic już nie pamiętam; ale żona moja, obecna przy czytaniu listu i wywołanéj nim rozmowie, zawołała nagle:
— Jakto! więc to pan Adam Strosz był tym młodym lekarzem, o którym pisała mi Marya?
Wykrzyknik ten wydarł się jéj mimo woli; pożałowała go zaraz widocznie, zmieszała się i umilkła.
— Marya? jaka Marya? — zapytaliśmy jednocześnie z Henrykiem.
— To moja tajemnica, i nie zadawajcie sobie trudu zapytywać o nią, bo nic nie powiém — stanowczo odparła Klementyna.
Ale Henryka, gdy mu raz ćwiek jaki zabije się w wyobraźnią, niełatwo pozbyć się można. Po długich zatargach z Klementyną, uderzył się w czoło giestem zwycięzkim.
— A! — zawołał — Marya! w istocie, nazywała się ona Marya Porzewińska! Wszak dopytywaliśmy się oto we wsi...
— A raczéj — przerwałem — tyś się sam dopytywał, bo mnie to nic nie obchodziło, a Adam przez cały dzień następny doświadczał napadu czarnéj melancholii, i nie wyrzekł do śmiertelnika żadnego, nie wyłączając nas, ani jednego wyrazu.
Henryk oblegał znowu Klementynę.
— Więc pani znasz tę cudowną Maryą! Cóż się z nią dzieje teraz? Gdzie mieszka, czy poszła za mąż, czy nie zeszpetniała?
Klementyna milczała, jak głaz. Słówko, które wyrwało się jéj z ust przed chwilą, nie pozwalało jéj nic więcéj mówić. Ja sam jednak byłem trochę zaciekawiony i wzrokiem zapytywałem żonę: kim jest, Marya ta, posiadająca tak lokalną pamięć, że teraz jeszcze pisze do przyjaciółki o człowieku, którego dziesięć lat temu przez jeden dzień widziała.
Klementyna pochyliła mi się do ucha i szepnęła tak, aby Henryk nie usłyszał:
— Marya Iwicka.
Otóż i szczególny zbieg okoliczności. Jednodniowa twoja bohdanka, z którą bliższéj znajomości, zrzekłeś się dobrowolnie, jak wielu innych rzeczy na świecie, dla apostolskiéj misyi swéj, jest bardzo ścisłą i ukochaną przyjaciółką mojéj żony. Klementyna wierzy więcéj w pokrewieństwo z ducha, niż z ciała, i utrzymuje, że Marya Iwicka jest jéj najrodzeńszą siostrą. Nigdy jednak nie przyszło jéj w rozmowie powiedziéć mi, jak najrodzeńsza ta siostra nazywa się z domu, i dziś dopiéro dowiedziałem się, że to ta sama piękność, zwieńczona dzikiemi kłosami i ziołami, która pomogła ci uratować od śmierci jakąś wieśniaczkę i któréj wspomnienie pogrążało cię przez dni kilka w czarnéj melancholii, a Henryka nabawia dotąd ataków entuzyazmu.
Naturalnie, byłem zaciekawiony wyrazami, które wymknęły się mimo woli Klementynie, i po odejściu Henryka prosiłem ją, aby pokazała mi list przyjaciółki swéj, w którym wspomina o tobie. Klementyna jednak nie należy wcale do rzędu potulnych owieczek. Nadąsała się na mnie za tę moję prośbę i odpowiedziała z wielką urazą:
— Nie spodziewałam się nigdy, Jerzy, ażebyś namawiał mnie do postępku nieuczciwego. List, którego żądasz ode mnie, był dla mnie tylko pisany.
Użyłem wtedy broni szyderstwa i zacząłem prześladować Klementynę tém, iż ma przyjaciółki (zwane w dodatku siostrami najrodzeńszemi), które, będąc kobietami zamężnemi i zbliżając się do trzydziestki, marzą jeszcze i wspominają o poetycznych spotkaniach z nieznanymi im młodzieńcami.
Nie uwierzysz, jak Klementyna wrażliwą jest i czułą, wtedy szczególniéj, gdy idzie o tych, których kocha. Słuchając moich żartów, o mało nie rozpłakała się, nie wiem już dobrze, czy z żalu, czy z gniewu.
— Otóż mylisz się! — zawołała — bluźnisz! Marya jest kobietą, niepospolitą, o tyle przynajmniéj cnotliwą, o ile rozumną! Czy myślisz, że mąż jéj, którego tak szanuje i uszczęśliwia, jest zupełnie stosownym dla niéj mężem? że dzieci te, które, jak ci o tém nieraz opowiadałam, zajmują całe serce jéj i wszystkie myśli, są jéj dziećmi? Otóż mylisz się! Iwicki jest człowiekiem rozsądnym i uczciwym, ale ja nawet, jakkolwiek wszechstronnie niższą jestem od Maryi, nie czuła-bym się zupełnie szczęśliwą, gdybym była jego żoną! Dzieci te zaś — to jéj pasierby. A dom jéj, gdybyś go widział! gospodarstwo, porządek, pracowitość...
Mówiła tak długo i z wielkiém uniesieniem, a zakończyła wykrzyknikiem.
— Marya jest idealną kobietą, sposób jéj życia jest świętym! — Mam niekiedy przyjemność pewną w drażnieniu się z Klementyną. Uniesienia jéj bowiem są tego rodzaju, że odkrywają coraz nowe piękności twarzy jéj i charakteru. Gdy broni kogoś lub czegoś jéj drogiego, oczy jéj rzucają iskry i płomienie. Z cicha więc wtrąciłem:
— Jednakże, moja droga, ja w téj idealności i świętości twéj przyjaciółki widzę, jak mówią francuzi, quelque chose de louche. Pocóż wychodziła za człowieka, nieodpowiadającego jéj wykształceniem i gustami, i który w dodatku obdarzył ją gromadą pasierbów? Czy dlatego, aby módz świętość swoję oprawić w złote ramy?
Tu już Klementyna zerwała się z krzesła i, nic nie odpowiadając, wpadła jak błyskawica do swego pokoju.
Za chwilę wróciła z paczką zapisanego papieru w ręku.
— Jakto! — zawołałem, patrząc na nią nie bez zdziwienia — kapitulujesz więc? Chcesz mi pokazać poufny list przyjaciółki?
— Tak — odparła — ale nie ten, o który dopominałeś się tak nieuczciwie. Dziś właśnie otrzymałam drugi, a raczéj dalszy ciąg pamiętnika, rozpoczętego w piérwszym. Tu niéma już ani jednego słowa, którego-by świat cały czytać nie mógł. Czytaj więc i dowiedz się od niéj saméj, jakie pobudki i uczucia skłoniły ją do zostania żoną Iwickiego. Nie chcę, aby cień choćby złego podejrzenia padał na Maryą...
Głębokie wrażenie, jakie Marya owa wywarła niegdyś na tobie, i fanatyczna przyjaźń dla niéj mojéj dobréj i rozumnéj Klementyny, czyniła mi ją interesującą. Z powołania mego zresztą, jestem ciekawym historyi serc i losów ludzkich. Doręczone mi więc kartki papieru przeczytałem z zajęciem, i myślę, że nie ściągnę na siebie twych złorzeczeń, jeśli na rzecz twoję dokonam tu ich streszczenia.
Otóż zdarzyło się, że w cztery lata po spotkaniu się waszém, pan Porzewiński, ojciec Maryi, ujrzał się dotkniętym ciężką, nieuleczoną chorobą, a zarazem — majątkowo zrujnowanym. W jaki sposób przyszła ruina ta? Marya nie wyraża się o tém jasno i szczegółowo. Fakt to zresztą w dwóch ostatnich dziesiątkach lat zbyt pospolity u nas, aby długo nad przyczynami jego myśléć było trzeba. Burza polityczna i gwałtowna przemiana stosunków społecznych wstrząsnęły ekonomicznym bytem całego kraju, najbardziéj zaś téj właśnie prowincyi, w któréj znajduje się Porzewin. W dodatku, o ile wniosłem z rzadkich słów o tém, rozsypanych tu i owdzie w liście, a raczéj w pamiętniku Maryi, pan Porzewiński, posiadając niepospolite wykształcenie umysłowe i bardzo oryginalny na swój czas sposób myślenia, nie posiadał dosyć hartu, energii i sprężystości charakteru, ażeby okolicznościom trudnym skutecznie módz czoło postawić.
Stało się tedy. Sześć lat temu na starca tego, złamanego cierpieniami ducha i ciała, i na młodą, niedoświadczoną dziewczynę, spadł cios, druzgocący im byt i serca. Porzewin, stare gniazdo ich rodu, wystawionym był na sprzedaż publiczną. Paromiesięczny zaledwie termin oddzielał już ich od téj strasznéj zawsze chwili, w któréj na progu rodzinnego domu głuchym stukiem rozlega się młotek woźnego, a echa stuku tego pochwytują gałęzie wiekowych drzew i niosą je na mogiły przodków. Nie potrzebuję tłomaczyć ci, dlaczego chwila ta straszniejsza jeszcze musiała być w miejscu i porze, o których mowa. Wiész bowiem dobrze, iż w życiu jednostek, jak narodów, bywają chwile i warunki, śród których to, co się zdaje i w istocie jest gdzieindziéj kwestyą materyalnego tylko dostatku, albo ubóztwa, osobistego tylko spokoju lub cierpienia, przemienia się w kwestyą często i wysoce moralnéj natury, w tragiczny żywioł, dręczący sumienia i grożący losom zbiorowym. Wątpić nie można, iż Porzewiński posiadał bardzo wykształcone i drażliwe sumienie. Wydanie w ręce obce pięknéj i wielkiéj części krajowego gruntu przyprawiało go o cichą wprawdzie, lecz w wieku jego śmiertelną już rozpacz. Zgryzotą jego było zawsze to, że, oprócz wzorowego wychowania córki, nie potrafił uczynić nic dla kraju i narodu swego; teraz łamał się pod ciężarem wstydu, z którym przejść miał kilka kroków, dzielących go od grobu. Co do Maryi, ta uczucia swoje, w porze owéj doświadczone, opisała w następujący sposób:
„Nie żałowałam dostatków traconych i nie lękałam się czekającego ubóztwa. Dlaczegóż zresztą lękać-bym się go miała? Alboż od lat kilku, pomimo posiadanych praw do pięknego dziedzictwa tego, nie byliśmy już w saméj rzeczy ubogimi? Alboż nie odmawialiśmy sobie wszystkiego, prócz najniezbędniejszych potrzeb życia, byle-by tylko módz uczynić zadość zbyt ciężkim dla nas wymaganiom czasu? Dorosłam i dojrzałam w porze wielkiego przewrotu stosunków i wyobrażeń społecznych. Głowę moję owiało gorzkie tchnienie ogólnych nieszczęść. Nie mogłam tedy drżéć z trwogi przed walką o byt powszedni. Miałam zresztą czém i z czém walczyć. Ale, nie szło tu wcale o mnie. Ustępowaliśmy z gruntu, zaoranego przez naddziadów naszych. Nie wydołaliśmy zadaniu. To, czego utrzymać nie mogło mnóztwo rąk doświadczonych i silnych, wymykało się z dłoni schorzałego starca i młodéj dziewczyny. Winy w tém naszéj nie było, tylko następstwa przyczyn dalszych i bliższych. A jednak, niepodobna nam było uspokoić sumienia i stłumić żalu serca. Niepodobna mi było bez głębokiego rozdarcia myśléć o chwili, w któréj pożegnać miałam wszystkie dotychczasowe radości oczu moich, i bez ukrytéj rozpaczy patrzéć na ojca mego, dożywającego dni swych w nieszczęściu i wstydzie. Ojciec mój miał już wtedy białe zupełnie włosy. Na wychudłéj twarzy jego i w zapadłych oczach coraz wyraźniéj dla mnie wypisywała się historya życia, zbrużdżonego ruinami wielu ambicyi i nadziei, a kończącego się największą może ze wszystkich ruiną“.
Jak widzisz, młoda panna ta nie należała do rzędu tych kobiet, które lękają się biedy dlatego, że jeździ ona tylko na dwóch kołach i bardzo trzęsie. Patrzała ona na przestrzeń szerszą nieco, niż ta, którą znaczyły płoty rodzinnéj jéj wioski.
W jednym aliści z owych dni utrapień, przed ganek Porzewińskiego domu zajechał kocz czterokonny. Zaprząg to był porządny i przyzwoity, ale niezmiernie prosty i niewykwintny. Kocz nie miał na sobie herbów ani złoceń, konie były dzielne, lecz niekosztowne, uprząż nie połyskiwała żadną błyskotką, a służba w czarnych płaszczach nie nosiła liberyi. Powozem tym przybył nieznany ojcu, ni córce mężczyzna, i wszedłszy po chwili do pokoju, w którym siedzieli oni oboje, przedstawił im się, jako Michał Iwicki, właściciel Domu Handlowego w Ongrodzie, istniejącego pod firmą: Iwicki i spółka.
Marya wyznaje sama, iż z ciekawością spójrzała na człowieka, którego nazwisko dość było w okolicy całéj głośném. Syn zamożnéj oddawna mieszczańskiéj rodziny, był przemysłowcem bardzo przedsiębiorczym, handlującym zbożem, a przeważnie drzewem. Kupiecka firma jego, którą odziedziczył po swym ojcu, przetrwała bez ważnych szkód najświeższe publiczne wypadki, a lubo wyosobniona, skutecznie jednak opierała się zbiorowéj konkurencyi i wrogim jéj usiłowaniom izraelskich handlarzy.
Powierzchowność człowieka tego w żaden sposób i ani w przybliżeniu nie mogła nazwać się piękną. Nie był już młodym. Wyglądał na lat czterdzieści parę. Srebrne nici wiły się tu i owdzie wśród włosów jego gęstych, krętych, okrywających głowę zbyt wielką w stosunku do reszty ciała, posiadającego wzrost mniéj niż średni i kształty kwadratowe. Twarz jego, z nizkiém, zbrużdżoném czołem, z głęboko osadzonemi oczyma, o szaréj połyskliwéj źrenicy, z wydatnemi usty, ocienionemi bujnym, szorstkim włosem, zbyt okrągłą była i pełną, aby najlżejsze posiadać mogła prawo do dystynkcyi rysów. Nie było téż dystynkcyi żadnéj w poruszeniach, giestach i głosie przybyłego; cechowała je owszem pewna niezręczność i rubaszność, albo raczéj zbytecznie rzucająca się w oczy energia. Wydawał się zresztą cały uosobieniem zdrowia, pogody umysłu i śmiałéj wiary we własne siły.
Gość ten, jakkolwiek nieponętny, po kilku chwilach rozmowy wydał się ojcu i córce sympatycznym. W układzie ust jego była dobroduszna prawie uczciwość, spójrzenie miało wiele bystrości i rozumu.
Wkrótce po przedstawieniu się, Iwicki przystąpił do interesu, z którym przybywał. Oświadczył chęć obejrzenia lasu Porzewińskiego i nabycia téj jego części, w któréj znajdowały się sławne na okolicę całą towarowe sosny. Pan Porzewiński ze smutkiem odpowiedział, że nie posiadał już prawa rozrządzania się żadną częścią dawnego swego dziedzictwa. Kupiec zmieszał się i zasmucił.
— Słyszałem coś o tém, ale nie wiedziałem, że rzeczy zaszły już tak daleko! — zawołał. — Ależ na miłość bozką! dlaczego nie ratowałeś się pan tym właśnie lasem? Wszak to kapitał!
— W dzisiejszych okolicznościach — odparł Porzewiński — kapitał to zupełnie martwy. Drzewo posiada w okolicy naszéj bajecznie nizką cenę...
Iwicki uśmiechnął się pod bujnym wąsem.
— Bajecznie nizką cenę, mówisz pan? tak; bo kupcy, którzy w ręku swych trzymają monopol handlu, wyzyskują trudne okoliczności, w jakich znajdują się obecnie właściciele lasów. Co do mnie, upewnić pana mogę, że drzewo nasze nie posiadało nigdy za granicą cen wyższych, jak w ostatnich latach. Ja sam, chociaż płaciłem panom W. i Z. za sosny i dęby kilka razy drożéj, niż płacą inni, bardzo dobrze na interesie tym wyszedłem, i w tym roku rozszerzam znacznie mój handel.
— A więc to dzięki stosunkom handlowym z panem — rzekł Porzewiński — panowie W. i Z. uniknęli tego, co mnie spotyka! Słyszałem o tém ich zadziwiającym wyratowaniu się z ruiny, ale nie wiedziałem, czemu je przypisać należy. Pozwól pan powiedziéć sobie, że, podejmując się przedsiębiorstw, których w kraju naszym podejmować się nie chce nikt z ludzi, moralnie i umysłowo wykształconych, oddajesz pan społeczeństwu swemu przykładem i czynem ważne usługi.
— Jest to zawód mój, który odziedziczyłem po mym ojcu — z prostotą odpowiedział kupiec.— Spełniam go tak, jak i inni koledzy moi, a bracia w Mojżeszu, z tą tylko różnicą, że w kupieckich obrotach szukam zysków godziwych.
— I godzić pan je umiész z korzyścią ogólną.
— Godzenie takie leży także w dobrze zrozumianym interesie moim. Chciał-bym, oprócz majątku, zostawić dzieciom moim imię uczciwe i budzące ufność publiczną.
— Pan masz liczną rodzinę?
— Mam troje biednych dzieciaków.
— Dlaczego nazywasz je pan biednemi?
— Hodują się one bez matki. Od lat dwóch jestem wdowcem.
Przy ostatnich wyrazach, pogodne i bystre oczy kupca zamgliły się smutkiem.
„W ciągu rozmowy téj — pisze Marya — ja krzątałam się około stołu, podając ojcu memu i gościowi skromny podwieczorek.
Nie mogłam nie uważać, że Iwicki często spoglądał na mnie, i zatrzymywał nawet na mojéj twarzy długie spojrzenia. Myślałam, iż ciekawym był, jak wygląda córka starożytnego, a upadłego w gruzy, szlacheckiego rodu. Smutno mi było i pamiętam, że, podając mu szklankę z herbatą, miałam w oczach łzę, któréj ukryć nie mogłam. Iwicki wpatrzył się we mnie wtedy tak, że przez chwilę zapomniał o przyjęciu z rąk moich podawanego mu przedmiotu; potém nagłym ruchem zwrócił się do ojca mego, i ze zwykłą sobie, rubaszną nieco swobodą, rzekł:
— Pozwól mi pan pomówić z sobą chwilę jeszcze o interesach. Czuję dobrze, że, gdy przestanę mówić o interesach, osoba moja straci tu prawo bytu...
— Ależ bynajmniéj...
— Ależ tak, tak! Narzuciłem się z osobą moją państwu, jak prawdziwy niedźwiedź! Przebaczcie! powiem jeszcze słów kilka o interesie i pojadę sobie. Oto te słowa: Porzewin nie powinien być sprzedanym. Wiem o majątku tym wiele. Jest to złote jabłko, kopalnia bogactw! Niepodobna przypuścić, aby nie było tu jakichkolwiek środków ratunku, kombinacyi jakichś, obrotów, układów...
— Nie potrafiliśmy ich znaleźć — smutnie rzekł mój ojciec.
Iwicki zamyślił się. Patrzał w ziemię.
— Może-bym ja potrafił — rzekł po chwili wahania i — rzecz szczególna — patrząc nie na ojca mego, lecz na mnie.
Instynktowym ruchem powodowana, szczerością odpłacając za szczerość, zbliżyłam się ku niemu szybko i, podając mu rękę, rzekłam:
— Sprobuj pan!
Żywe zadowolenie odmalowało się na jego twarzy.
Wziął moję rękę i uścisnął ją mocno.
— Dziękuję pani — rzekł — iż nie czynisz pani ze mną ceregieli żadnych i chcesz mi zaufać. Trzeba, ażebym naprzód przejrzał wszystkie majątkowe papiery państwa.
Potém obejrzę majątek.
Człowiek ten, jak wszyscy ludzie, przyzwyczajeni do oszczędzania czasu i energicznego działania, przystępował do rzeczy szybko i prosto. Nie raziło mnie to wcale. Owszem, w tém odrzuceniu wszelkich form etykiety, widać było należyte ocenienie przeważnego dla nas znaczenia chwili, a także pewność siebie człowieka uczciwego i niezależnego, który nie przypuszczał nawet, aby go o wsteczne cele jakiéś podejrzewać było można.
— Nie wiem tylko — z zakłopotaniem pewnem rzekł po chwili Iwicki — czy nie utrudzę państwa zbytecznie. Jeżeli mam wnosić z tego — dodał z uśmiechem — co zwykle prawie widuję po dworach temu podobnych, papiery, które przejrzéć potrzebował-bym koniecznie, znajdują się w rozsypce, i na zgromadzenie ich wiele czasu potrzeba.
— Nie mów pan tak, bo córka moja uczuje się śmiertelnie obrażoną.
Uśmiechnął się mój ojciec.
— Jedną z cnót, do których rości ona największe pretensye, jest porządek.
Otworzyłam jednę z szuflad stojącego w pokoju biura i, wyjąwszy z niego sporą ilość papierów, porządnie poukładanych, położyłam je na stole przed gościem naszym.
— W porządku! — zawołał Iwicki — papiery z cyframi i stemplami, pod kluczem i dozorem młodéj damy zostające i w porządku utrzymywane! fakt to extraordynaryjny, godzien zanotowania w historyi świata!
Mówiąc to, śmiał się głośno, zbyt głośno zapewne, ale fizyognomią miał tak naiwnie zdumioną i patrzał na mnie z tak przyjacielskim wyrazem w oczach, że ojciec mój i ja zaraziliśmy się tą rubaszną nieco jego wesołością i zaśmieliśmy się także oboje. Była to od kilku miesięcy piérwsza wesoła chwila w smutnym naszym domu.
Przez kilka godzin następnie Marya przesiedziała z gościem swym nad stosami papierów, dopomagając mu w oryentowaniu się wśród labiryntu dat, cyfr i faktów. Iwicki przyjmował z razu wskazówki jéj i wyjaśnienia z lekceważeniem, którego, ze zwykłą sobie nieceremonialnością, bynajmniéj nie ukrywał. Późniéj jednak słuchać ją zaczynał z coraz większą uwagą, coraz częściéj zwracał się do niéj z zapytaniami, lub spostrzeżeniami swemi; aż nakoniec, gdy późno po północy przegląd papierów skończonym został, z żywém poruszeniem powstał z krzesła i zawołał:
— Ależ pani jesteś szczególną, doprawdy, kobietą! Rachujesz pani, jak rachmistrz i, albo mnie uszy omyliły, albo zacytowałaś pani w istocie parę artykułów prawnych. Jak żyję, nie widziałem, aby kobieta znała się na rzeczach podobnych, i mogła tak rozsądnie, jak pani, mówić o interesach.
Marya zauważyła, śmiejąc się, iż pan Iwicki spotykać musiał w życiu swém same tylko płoche i drobnostkami zajęte kobiety.
— Mało bardzo przebywałem w życiu mém z kobietami — odparł prędko i jakby niechętnie — ale wszystkie te, które znałem, stworzonemi były chyba na córki i żony magnatów...
— A i magnatów nawet — dodał po chwili — zrujnować-by mogły na majątku i szczęściu domowém.
Gdy to mówił, ironiczny nieco uśmiech zabłąkał się na dobroduszne zwykle jego usta, a w oczach zagrał mu smutek, który, sprzeczając się ze zwykłą ich pogodą, zdawał się być cieniem, pozostałym po doświadczonych niegdyś, wielkich jakichś, cierpieniach.
Rozstali się dnia tego ze sobą przyjacielsko i poufale, jak starzy znajomi. Nazajutrz spotkali się o bardzo wczesnym poranku. Iwicki wyjeżdżał na oględziny majątku, Marya chodziła po dziedzińcu z kluczami, gospodarując w śpichrzach i śpiżarniach. Ujrzawszy ją, kupiec zdziwił się trochę i wyskoczył z wózka.
— Ranny z pani ptaszek! — zawołał, biorąc jéj rękę i zwyczajem swoim wstrząsając nią silnie.
— Cóż robić? — odrzekła Marya, śmiejąc się — zmuszoną jestem do ponoszenia męczarni takich, jak patrzenie na prześliczne ranki, za których widokiem przepadam! Ochmistrzyń, ani panien apteczkowych, oddawna już nie trzymamy...
— Pani więc zastępujesz cały personel dworski — wymówił kupiec, wpatrując się w nią z zamyśleniem szczególném.
Stali na świeżéj, rosą zwilżonéj murawie, u saméj bramy wjazdowéj, starożytnéj i, mimo ruiny, wspaniałéj. Słońce, zaledwie wychylając się z-za różowych obłoków, ukośne światło rzucało na szczyty drzew. Rzeźwiący chłód wiał w czystém powietrzu. Iwicki podniósł odkrytą głowę i odetchnął silnie, całą swą szeroką piersią.
— Prześliczny ranek! — rzekł.
I, zamyśloném wejrzeniem rozglądając się dokoła, dodał:
— Piękne miejsce!
Na ruchoméj i wyrazistéj twarzy jego wybiło się wzruszenie, z którego natury i przyczyn Marya nie mogła z razu zdać sobie dokładnéj sprawy. Wyobraźnia jéj nie była widocznie wyrobioną w kierunku romantycznym, inaczéj bowiem była-by odrazu poznała, że kupiec, o rubasznych ruchach i mowie, lecz bystrém i gorącém oku, kochać się w niéj zaczynał na zabój.
Z wycieczki swéj Iwicki wrócił zaledwie o zmroku. Marya spotkała go na ganku i odrazu prowadzić chciała do stołu, mówiąc, że musiał być bardzo głodnym.
— Ale gdzież tam! — odpowiedział — leśnik państwa jest człowiekiem nieocenionéj gościnności. Mleko jego i kartofle są doskonałe. Obiad miałem królewski! Prowadź mnie pani do ojca swego, muszę pomówić z nim coprędzéj!
Zaledwie przestąpiwszy próg mieszkania, o powitaniu nawet zapominając, Iwicki zawołał do gospodarza domu:
— Mówiłem panu wczoraj, że Porzewin nie powinien być sprzedanym; dziś powiedziéć mogę, że sprzedanym nie będzie.
Ojciec i córka oniemieli z radości. Marya rzuciła się na szyję ojcu, i pocałunkami okrywać zaczęła zwiędłe czoło jego i policzki. Gdy podniosła głowę, spotkała się ze spójrzeniem Iwickiego, utkwioném w nią z tym samym wyrazem, który z rana już spostrzegła w niém była.
— Jakże pani się cieszysz! — rzekł — jak pani lubić musisz to miejsce!
— Kocham je — zawołała Marya — ale to nic jeszcze... pan rozumiész pewno, jak wielostronném udręczeniem była dla nas ta sprzedaż...
— Rozumiem — odparł z powagą...
Podziękowania odbyły się szybko. Długiemi wyrazami dziękować człowiekowi temu było-by, wedle zdania Maryi, ubliżać mu. Umiał on zresztą, jeżeli chciał tego, nie dopuścić kogoś do słowa.
— Ale państwo szanowni! — wołał — jestem handlarzem, mam dzieci, i bądźcie pewni, że nie spuszczam z oka własnych korzyści! Las Porzewiński jest przepyszny! nabywam sporą część jego. Państwo płacicie swoje długi. Ja zarabiam grube pieniądze i ręka rękę myje!
Oprócz sprzedaży lasu, Iwicki sypał jeszcze projekta inne, jak z-za rękawa. Układał plany dobrowolnych kombinacyi z wierzycielami i oddania w dzierżawę majątku całego. Ostatni środek był radykalnie zapobiegający nieszczęściu.
— Tylko — mówił doradzca — dzierżawa krócéj trwać nie będzie mogła, jak lat sześć. Przez czas ten będziecie państwo pozbawieni praw władania majątkiem i czerpania z niego środków utrzymania.
O środki utrzymania nie chodziło wcale. Marya ufała w swe siły i była pewną, że zdobędzie je dla siebie i ojca. Dnia tego, przy wieczerzy, wesoło było w wielkiéj jadalnéj sali Porzewińskiéj. Oświetlenie było tam wprawdzie wielce mizerne, po trzech bowiem kosztownych żyrandolach, które niegdyś salę tę oświetlały, pozostały tylko w suficie wielkie, czarne haki. Jedna tylko lampa paliła się na stole, słabe zaledwie połyski rzucając w głąb’ komnaty, wśród któréj mroku, migotały na ciemnych tłach malowane amarantowe delie pradziadów Maryi i białe gronostaje jéj prababek. Tu i owdzie, z jaśniéj, niż inne, oświetlonego portretu, dumnie spoglądały, jakby żywe, oczy, groźnie zdawał się sterczéć bujny wąs, albo spłowiałą barwą świeciła róża, wpięta w ubieloną fryzurę.
Wzrok Iwickiego przesuwał się wciąż po portretach, odrywał się od nich i znowu ku nim powracał, poczém spoczywał na twarzy Maryi, z nieśmiałym trochę, a trochę badawczym wyrazem.
Zdawać się mogło, że szeregi starych, dumnych tych wizerunków, wywierały na tym synie mieszczańskiego rodu przykre wrażenie.
Od dnia tego, w Porzewińskim domu wszczął się ruch niepospolity. Iwicki przyjeżdżał często, przywoził najbieglejszych prawników i zasobnych dzierżawców, rozmawiał z wierzycielami, doglądał wymiarów kupionego przez się lasu i budowania mieszkań dla nadzorców jego i oficyalistów. Posiadał sztukę czynienia wszystkiego szybko i skutecznie. Jednego dnia częstokroć bywał w Porzewinie i kędyś o mil kilka; w parę dni potém pisał do przyjaciół swych z miasta, w którém stale przebywał, listy zwięzłe zawsze i ściśle w granicach interesu zawarte, a wkrótce wpadał znowu do pięknéj wioski nad Niemnem, z otwartą do powitania dłonią, z promieniejącym wzrokiem i głośnym wykrzykiem, że najpilniejsze sprawy u siebie już załatwił, i może znowu dwojgu samotnikom obecnością swą dokuczyć. Rozmowa jego zresztą była tak trzeźwą zawsze i trzymającą się realnego gruntu, jak cała jego osoba. Subtelności umysłowe i artystyczne, literatura, poezya, sztuki, wszelkie, słowem, kwiaty życia, były mu całkiem obcemi. Raz, przybywając do Porzewina wieczorem, znalazł ojca i córkę siedzących nad książką.
— Co państwo czytaliście przed chwilą? — zapytał po przywitaniu.
Marya wymieniła tytuł jednego z arcydzieł Szyllera.
— Któż to taki ten Szyller? — zapytał z naiwnością zupełną.
— Nie musisz pan lubić poezyi — zauważył pan Porzewiński.
— Nie wiem — odpowiedział kupiec — czy lubił-bym ją albo nie, gdybym ją czytywał; ale od lat siedmnastu mego życia, to jest od czasu, w którym wstąpiłem był do szkoły handlowéj w H., nie widziałem na oczy moje dwóch rymów razem.
— Sprobuj pan posłuchać ich teraz — rzekła Marya i zaczęła czytać.
Nie przeczytała jednak kilku stronic, gdy, podnosząc oczy z nad książki, ujrzała, że gość, pogrążony w głębokim fotelu, przymknięte miał powieki i drzémał. Tłómaczyło się to zapewne fizyczném zmęczeniem, przez czynne i nadzwyczaj ruchliwe życie sprawioném. Marya jednak nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
To samo prawie zdarzało się zawsze, ile razy Marya i ojciec jéj rozmawiali o jakichkolwiek sprawach innych, niż powszednie. Iwicki nie wdawał się w abstrakcye żadne. Najzawilsze kwestye społeczne, filozoficzne, lub polityczne, rozstrzygał jedném słowem, w którém najczęściéj zdradzała się gruba niewiadomość, albo téż, słuchając toczącéj się rozmowy, milczał i poziewał.
Gdy nakoniec Marya grała i śpiewała utwory ulubionych swych kompozytorów, Iwicki wydobywał z kieszeni książkę notatkową, i bardzo solennie pogrążał się w zapisywaniu uwag i notowaniu cyfr, odnoszących się do interesów bieżących.
Marya szanowała w nieprzyjacielu poezyi i muzyki przyjaciela szczerości. Nie chciał i nie mógł okazywać tego, czego nie czuł. Nie przybierał na siebie żadnych fałszywych pozorów, nie odegrywał żadnéj roli. Odrzucał nawet te z form towarzyskich, które w przekonaniu jego nie posiadały racyonalnéj podstawy bytu, być może nawet, że o formach tych nic nie wiedział i wiedziéć nie chciał; bo nie obchodziło go to wcale, czy uchodzić będzie za człowieka salonowego, czy za prostaka. Były to zapewne cechy charakteru wielce szanowne, i u ludzi pochodzenia jego niepospolite.
„Z tém wszystkiém — pisała Marya — to oddalenie się człowieka, dla którego miałam głęboką wdzięczność i szacunek, od wszystkiego, co było mi drogiém i miłém, sprawiało mi przykrość niewysłowioną. Czułam ciągle, że, pomimo wielkiéj zacności jego i niepospolitéj nawet bystrości rozumu, pomiędzy wewnętrznym nastrojem moim i jego, istniał przedział, który przyjaźni naszéj nie pozwalał stać się tak ścisłą i wzniosłą, jakbym tego pragnęła. Pragnęła-bym była także odwdzięczyć mu choć w części to, co dla nas czynił, największą sumą przyjemności, jaką kogokolwiek na świecie za pomocą rozmowy méj i małych talentów moich obdarzyć mogłam. Tymczasem to, co było we mnie najwyżéj wykształconém, najwyższy, słowem, wykwit ludzkiéj istoty mojéj, pozostawał dla niego straconym“.
Raz tylko jedna pieśń, przez Maryą śpiewana, wywarła na Iwickim silne wrażenie. Była to sławna pieśń pożegnania, Schuberta. Słuchając jéj, Iwicki nie pisał już tym razem w notatkowéj książce, ale stał naprzeciw śpiewającéj, z utkwionemi w twarzy jéj oczyma, których siwe źrenice mgliły się wilgocią.
— Okropna-by to rzecz była! — rzekł z cicha i w zamyśleniu, gdy śpiewać przestała.
— Co było-by okropną rzeczą? — zażartowała Marya — czy gdybym zasiadła teraz do grania sonat Beethowena, albo do czytania téj książki, która wczoraj tak solennie znudziła pana?
— Nie żartuj pani — z powagą przerwał kupiec — ten, kto pieśń tę skomponował, musiał być w rozpaczy. Być może, iż był on w położeniu...
— W położeniu jakiém?
— W położeniu kominiarza tego, który zakochał się w królewnie — dokończył kupiec.
Marya nie przedłużała rozmowy téj. Oddawna już zaczęła była rozumiéć, dlaczego widok malowanych przodków jéj, z symbolami najwyższych dostojeństw społecznych u boków i piersi, sprawiał Iwickiemu przykre widocznie wrażenie; dlaczego chwilami, patrząc na nią, słuchając jéj rozmów, z naiwném zdumieniem przypatrując się jéj ręce, gdy lekkiemi rzutami swego pęzla okrywała płótno świetnemi barwy, stawał się on nagle nieśmiałym, strwożonym prawie, a potém smutnym. On także czuł istniejącą pomiędzy nimi różnicę przyzwyczajeń i zamiłowań, różnicę, która, nie przeszkadzając wcale do wzajemnego szacunku i żywéj nawet przyjaźni, na samych szczytach życia, umysłu i serca, roztrącać ich musiała.
Marya domyślała się w nim uczuć, o których myśléć nie chciała. Odwracała myśl od chwili, w któréj, jak przewidywała, rozstrzygać jéj przyjdzie zagadkę szczęścia czyjegoś i własnego...
Chwila ta przyszła nadspodziewanie prędko. Przyśpieszyła ją śmierć Porzewińskiego. Człowiek ten, którego życie częścią burzliwe było, częścią bezczynne i gorzkie, skon miał spokojny. Polecał córkę swą opiece człowieka, dla którego miał szacunek i ufność bez granic. Do niéj zaś rzekł gasnącym głosem:
— Uczyłem cię zawsze pojęć i potrzeb nowego świata, które sam rozumiałem. Wiész, że różnice stanu i urodzenia istniéć przestały. Powinnaś być kobietą czynu i pracy... Matką rodziny, obywatelką swego kraju! Jeżeli człowiek ten, który ma umysł prostaka, ale serce najszlachetniejszego ze szlachciców, poda ci rękę na drogę życia... idź z nim... błogosławię ciebie i jego!...
Po spełnieniu się tego wypadku Iwicki, z delikatnością wielką, trzymał się czas jakiś z daleka od Maryi, nie narzucając jéj ani towarzystwa swego, ani zwykłych w podobnych razach banalnych pocieszeń. Blizką obecność jego poznać mogła tylko po usuwaniu się przed nią wszelkich trosk powszednich i po wielkiéj ciszy, która, panując w domu, dopomogła jéj do skupienia na nowo rozpierzchłych w boleści sił i myśli.
Po kilku tygodniach dopiéro, spotkali się w jednéj z wielkich mrocznych komnat Porzewińskiego domu. Scenę, która nastąpiła potém, opiszę własnemi słowami Maryi; najlepiéj bowiem tłómaczą one ustrój moralny szczególnéj téj kobiety i pobudki, które nią rządziły.
„Jak dwoje dobrych, poufałych przyjaciół, usiedliśmy obok siebie i zaczęliśmy rozmawiać. A raczéj ja mówić zaczęłam. Mówiłam mu o zamiarach, które powzięłam była na przyszłość. Chciałam na czas wygnania mego z rodzinnego domu, osiąść w mieście i zająć się nauczycielstwem. Zapytywałam go, co myśli o tym planie moim i prosiłam, aby raz jeszcze chciał wspomódz mnie swą radą, opartą na znajomości świata i ludzi.
Gdy skończyłam mówić, powstał i zaczął w milczeniu przechadzać się po pokoju. Widziałam, że namyślał się nad czémś i że był do głębi wzruszonym. Mnie także ogarnęło wielkie wzruszenie. Szanowałam człowieka tego wysoko, za szczęście i życie jego oddała-bym z pośpiechem część własnego życia... a jednak lękałam się, aby nie wymówił słowa, na które odpowiedzi stanowczéj nie mogłam dotąd znaleźć, ani w sercu mojém, ani w rozumie.
Usiadł nakoniec przy mnie i, nie odrywając wzroku od ziemi, wahającym się głosem mówić zaczął:
— To, co mam powiedziéć pani, trudném jest do powiedzenia dla dwóch przyczyn... bywają sprawy, które człowiek pragnął-by najdłużéj pozostawić w zawieszeniu, bo przecież każdemu nadzieję miéć wolno... dumny zawsze będąc zdrowym moim rozsądkiem i trzeźwém patrzeniem na świat, lękał-bym się otrzymać dziś nazwę szaleńca! Jednak powiedziéć muszę... tego, co stało się, nie przerobić!
Podniósł na mnie oczy i nieśmiałym ruchem ujął moję rękę.
— Kocham panią z całego serca! — rzekł — jeżeli pani zechcesz zostać moją żoną, będę najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Z wyrazu twarzy jego, gdy wymawiał te proste słowa, pojęłam, że w istocie trzymam w ręku swoich jego szczęście.
Milczałam jednak. Było we mnie coś, co nie pozwalało mi jeszcze wyrzec wyroku na całą moję przyszłość. Niemożność ta wymówienia wyrazu, który-by przyniósł szczęście temu, co promieniem radości rozjaśnił ostatnie dni mego ojca, dręczyła mię niewypowiedzianie. Ale nie mogłam.
Iwicki oczekiwał chwilę na odpowiedź moję, gdy jednak milczałam, z wysileniem wielkiém i widoczném uspokoił wyraz swéj twarzy i zaczął znowu:
— Wiem dobrze, iż, prosząc panią, abyś zostać chciała żoną moją, nie ofiaruję pani losu tak świetnego, jak, ze względu na urodzenie, piękność i talenta pani, spotkać ją może na świecie. Jestem o dwadzieścia lat starszym od pani, pochodzę z rodziny uczciwéj, ale nie odznaczonéj nigdy żadnemi towarzyskiemi splendorami. Przytém i wykształcenie moje nie dorównywa o wiele wykształceniu pani, a raczéj jest ono innego rodzaju, jest ono takiém, jakiém być może u człowieka, który zrodził się śród twardo pracujących ludzi, i sam przez całe życie twardo pracował. Nakoniec, nie jestem wolnym od obowiązków i ciężarów rodzinnych, a kobieta, która żoną moją zostanie, podzielić je ze mną musi. Mam dzieci, które kocham. Nie chciał-bym i nie pozwoliłbym, aby szczęście moje było ich nieszczęściem. Widzi pani, że jestem szczerym i nic nie ukrywam ani przed panią, ani przed sobą samym. Z tém wszystkiém, nie czuję się niegodnym serca i ręki szlachetnéj i rozumnéj kobiety, bo imię moje uczciwe jest, życie niesplamione, a siły i uczucia niesterane w żadnych płochościach.
Umilkł na chwilę, zmęczony wzruszeniem. To, co mówił, kosztowało go wiele, ale wypowiedziéć wszystko rozkazywała żelazna prawość jego. — Jeżeli-bym znalazł w pani kobietę zepsutą i rozpieszczoną dostatkami i towarzyskiém swém położeniem, być może, iż, pomimo serdecznego pociągu, który uczułem dla pani od piérwszego na nią spójrzenia, zwyciężył-bym w sobie uczucie, które nazwać musiał-bym nierozsądném. Człowiek w moim wieku, ojciec dzieci i dźwigający trudne obowiązki swego zawodu, nie może żenić się dla kaprysu, ani nawet dla zadowolenia samych tylko żądań swego serca. Ale pani zadziwiłaś mię gruntownemi przymiotami swemi, więcéj niż zachwycałaś swą pięknością. Uwielbiam panią, jako człowieka, więcéj może jeszcze, niż kocham jako kobietę. Dlatego téż, pomimo trwogi, jakiéj doświadczam na myśl, że otrzymać mogę odpowiedź przeczącą, postanowiłem zapytać panią: czy zechcesz podzielić ze mną skromne, pracowite życie moje? czy zechcesz stanąć na czele domu mego i zastąpić dzieciom moim matkę, któréj prawie nie znały? Czy zechcesz zostać towarzyszką i przyjaciółką, wsparciem i szczęściem dla tak prostego i niczém wielkiém ani świetném nieodznaczającego się człowieka, jakim ja jestem?
„Gdyby był najprzebieglejszym w świecie komedyantem, nie mógł-by był w trafniejszy sposób przemówić do mnie. Zupełna szczerość jego była tym razem najwyższą zręcznością. Gdyby z tysiącem najkwiecistszych oświadczeń i najnamiętniejszych wykrzyków upadł był do stóp moich, gdyby był mi przyrzekał przyszłość błyszczącą jak słońce i jak ptak swobodną; wahała-bym się, a może i bez wahania odpowiedziała-bym: nie! Ale to ukazanie mi życia prostego, czynnego, życia obowiązku i pilnéj straży nad domowém ogniskiem jego, to wezwanie mnie, abym została współpracownicą w uczciwém dziele, które spełniał, i matką osieroconych dzieci jego, to nakoniec uznanie we mnie istoty nietylko kobiecéj ale ludzkiéj, napełniły mię uczuciem głębokiéj wdzięczności i radości. Tysiące promienistych nadziei zaświeciło w méj myśli. Zdało mi się, że ogarnia mię ciepło rozniecanego rękoma mojemi rodzinnego ogniska, że czuję garnące się do méj piersi głowy dziecięce, że widzę już z dala te drogi proste i szerokie, po których wieść będę serca i umysły istot tych, pieczy méj powierzonych.
Miały się więc spełnić nakoniec wszystkie drogie marzenia moje! Miałam więc już nakoniec znaleźć to miejsce na ziemi, śród którego stanę jako czynna służebnica Boga światłości, pełniąc wszystkie dostępne mi cnoty, siłą woli i miłości podnosząc się coraz wyżéj i innych za sobą coraz wyżéj prowadząc.
Spojrzałam głęboko w twarz silnego człowieka tego, która jednak pod spojrzeniem mojém bladła w cierpieniach oczekiwania; przypomniałam sobie wszystko, co uczynił dla nas tak szczerze, tak po bratersku; przypomniałam sobie ostatnie słowa mego ojca... i milcząc, podałam Michałowi obie swe dłonie...
Takiemi były zaręczyny nasze, bez świadków ni obrączek, co więcéj — bez czułych gruchań ni namiętnych wybuchów. Nie czułam nic z upojenia tego, o którém czytałam i słyszałam nieraz, że towarzyszy zwykle chwilom podobnym, ale miałam cichą radość w piersi a w głowie mnóztwo pięknych nadziei.“
Taką jest cała historya małżeństwa Maryi, tém szczególna, że przedstawia kobietę, idącą za mąż nie dla szczęścia w zwykłém rozumieniu słowa tego, i nie dla położenia towarzyskiego, i nie dla majątku, ale dla idei. To jednak, co po ostatnim akcie historyi téj, to jest po ślubie Iwickich nastąpiło, wydaje mi się jeszcze szczególniejszém. Oto przedstaw sobie, że Iwicki oznajmił świeżo zaślubionéj żonie, iż ślub ich nie odbył się wedle wszelkich żądanych form i przepisów, że zaniedbano w nim jednéj z ważnych jakichś formalności, że tedy unieważnienie jego nastąpić mogło w każdéj chwili, w któréj-by Marya go zażądała.
— Nie rozumiem małżeństwa z przymusu — rzekł do młodéj swéj żony — i od dawna jestem tego przekonania, że trudność otrzymywania rozwodów nie przynosi żadnych korzyści ani jednostkom, ani ogółowi. Zapewniłem ci więc na całe życie możność używania dobréj i nieprzymuszonéj woli. O mnie mowy tu być nie może; ale ty, Maryo, gdy-byś kiedy pożałowała twego postanowienia, gdy-byś zobaczyła szczęście twe gdzieindziéj, powiész mi jedno tylko szczere słowo, a stanie się tak, jak zechcesz.
Kto wié, czy kupiec ten, będąc człowiekiem istotnie szlachetnym, nie jest zarazem człowiekiem bardzo zręcznym? czy wspaniałomyślność jego nie jest popartą tém przekonaniem, że dla uczciwéj i myślącéj istoty ludzkiéj niéma na świecie lepszéj straży nad własną jéj i nieprzymuszoną wolę? Jakkolwiekbądź, kobieta ta losy ma o tyle przynajmniéj niepospolite, o ile wyjątkowemi są jéj własne usposobienia.
Będąc zamężną, jest zupełnie wolną. Wyszedłszy za mąż bez miłości, śpiewa wciąż w listach swych do Klementyny ody i dytyramby na cześć swego szczęścia.
Otóż, kochany Adamie, zmusiłem cię do przeczytania kawałka niby powieści. Mam nadzieję, że nie będziesz mnie za to łajał, choćby dlatego, że rzecz idzie o tę „śliczną dziewczynę,“ która kiedyś zajęła cię była sobą niepospolicie. Zresztą, poznasz zapewne wkrótce panią Iwicką. Wszak będziecie mieszkali w jedném mieście. Z tego powodu nawet miałem przed chwilą z Klementyną rozmowę dość zabawną. Usiadła naprzeciw mnie z twarzą zamyśloną i z twoim listem w ręku.
— Mój Jerzy — rzekła — czy nie dało-by się zrobić tak, aby pan Adam zamieszkał w inném jakiém miejscu tego świata, nie zaś koniecznie w Ongrodzie?
— A to dlaczego? — zapytałem zdziwiony.
Nie chciała wyraźnie mi odpowiadać. Przebąkiwała tylko coś o twojéj znajomości z Maryą, o tém, że lepiéj było-by, gdybyście się nanowo nie zapoznawali, i tym podobne rzeczy niewyraźne. Domyślam się, że Marya musiała pisać Klementynie o tobie coś niezupełnie zwyczajnego. Nastroiło to na ton liryczno-tragiczny wyobraźnią mojéj Klemensi, która, w brew przyjaciółce swéj, przepada za romantycznemi wyobrażeniami i historyami.
Naturalnie śmiałem się z jéj przypuszczeń. Że ktoś komuś raz się podobał, miałże-by go już dlatego przez całe życie unikać.
Co do mnie, pragnął-bym bardzo, mój Adamie, abyś zakochał się naprawdę, nie w kobiecie zamężnéj naturalnie, ale żebyś zakochał się i ożenił. Uratowało-by cię to od czarnych myśli, które cię coraz częściéj napastują, wzbogaciło-by cię w nowe uczucia, dążenia i nadzieje. Nie zastanawiałeś się może nigdy nad tém, jaką wagę posiada rodzina dla człowieka poważnie myślącego i pracującego. Jest to myślenie, pracowanie, cieszenie się i cierpienie we dwoje. Wraz z rodzicielskiemi uczuciami i obowiązkami przychodzi potém najściślejsza spójnia z resztą świata, najbezpośredniejsze zainteresowanie człowieka w sprawach ogólnych. Rodzina jest niewątpliwie najelementarniejszą formą szczęścia i czynu ludzkiego, piérwszą i najnaturalniejszą pobudką patryotyzmu.
Ty tego wszystkiego nie znasz, biedny samotniku, ale dziękuj niebu, że jeszcze znać możesz. Zakochaj się i ożeń, a za jednym zachodem uszczęśliwisz siebie i uradujesz niewymownie szczerego przyjaciela swego.
Jerzego.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.