Margrabina Castella/Część trzecia/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.
Pan Raymond.

Wysoki i chudy Graindorge powrócił po chwili do pana Credencé.
— No i cóż?... — zapytał ten ostatni, — widziałeś pana Raymonda?
— Ma się rozumieć...
— Powiedziałeś mu moje nazwisko?...
— Powiedziałem mu: Regulusowi spieszy się bardzo i to w bardzo ważnej sprawie...
— Cóż odpowiedział?...
— Odpowiedział żebyś pan zaczekał...
Hrabia poruszył się niecierpliwie.
Graindorge ciągnął dalej:
— A czy dostanę na piwo?
Pan de Credencé, pomimo zirytowania, że osoba do której miał interes, nie spieszy się wcale, wyjął sztukę drobnej monety i rzucił na wyciągniętą rękę chłopaka.
— Dziękuję bardzo... — rzekł Graindorge chowając pieniądze do kieszeni, wypiję za pańskie zdrowie i uprzedzę pana jak przyjdzie kolej na niego...
Upłynęło z dziesięć minut.
Raul dla zachowania pozorów, kazał sobie podać szklankę wódki i udawał że pije...
Naraz poczuł rękę na swojem ramieniu i posłyszał jakiś głos po za sobą:
— Dobry wieczór, Regulusie!... cóż, czy zdrów jesteś mój drogi?... — i zaraz ten sam głos szeptał po cichu tak żeby nie być przez nikogo posłyszanym:
— Jestem na rozkazy pana hrabiego i bardzo pana przepraszam, iż kazałem czekać na siebie...
Pan de Credencé odwrócił się żywo i zobaczył obok siebie grubego, nizkiego człowieka, brzydkiego jak śmierć a uśmiechniętego dobrodusznie.
Mały ten człowieczek, ubrany nędznie, w starej wełnianej czapce, w wielkich butach z grubemi miękkiemi podeszwami, podobnym był do tych żebraków patentowanych, najczęściej ślepych lub udających tylko ślepotę, jakich spotyka się pod kościołami z miseczką w ręku, szepcących urywane głowa pacierza.
Osobistość tę nasi czytelnicy znają bardzo dobrze.
Przedstawiliśmy ją już na początku tego opowiadania, pod nazwiskiem p. André Bontems i przedstawiliśmy w chwili, gdy tylko co się powiesił w lasku Bulońskim i został oderżnięty przez nieznajomego, co także myślał o samobójstwie.
Pan André Bontems chciał zabić najpierw w pojedynku swojego wybawcę, a następnie zaproponował mu przy śniadaniu, żeby razem z nim zamieszkał i żył z jego majątku.
Otóż ten pan André Bontems, albo raczej pan Raymond — pozostawimy mu to ostatnie nazwisko aż dopóki okaże się to potrzebnem — był to człowieczek mały, z karkiem bawołu, z wielkiemi łapami, ogromnemi nogami — a brzydki śmiertelnie.
Wybierzcie najzdolniejszych aktorów paryzkich i każcie im znaśladować fizyonomię pana Raymonda, a z pewnością żaden nie podejmie się tego.
Pan Raymond był to pień oryginalny, wycięty przez naturę.
A jednakże pan Raymond, taki jakim go opisujemy, był właśnie tym bohaterem metamorfozy, o którym pan de Credencé opowiadał pani Castella, był tym którego hrabia tytułował prawdziwym Proteuszem paryzkim.
— Jestem na rozkazy pana hrabiego, — powtórzyła dziwaczna postać z nadzwyczajnem uszanowaniem, w którem łatwo było dopatrzeć ironię.
— Mam z panem do pomówienia — rzekł Credencé.
— Mówił mi to właśnie Graindorge, a że kazałem czekać na siebie panu hrabiemu, przepraszam go za to stokrotnie.
— Masz pan czas?...
— Mam!... i gotów jestem słuchać z całą uwagą.
— Nie możemy jednak rozmawiać w pośród tego oto tłumu...
— Bezwątpienia... Pan hrabia pozwoli więc pójść może ze mną?...
— Gdzie pan chcesz mnie prowadzić?...
— Ot... bardzo blizko... Do jednego z gabinetów.
— No to prowadź proszę...
— Za chwilę pan Raymond i hrabia siedzieli naprzeciw siebie.
Dymiący kinkiet na ścianie oświetlał gabinet, a jego światło odbijało w zatłuszczonych szybach wychodzących na ogólną salę.
— Czy pan hrabia pozwoli sobie czem służyć? — zapytał z wielką nieśmiałością Raymond.
— Bardzo dziękuję!... — odpowiedział Raul. — Od dwóch godzin szukam pana, a każdy z moich etapów, to jakaś knajpa obrzydliwa, na wspomnienie której robi mi się doprawdy niedobrze.
— Święta prawda, — szepnął Raymond, — ale cóż kiedy jesteśmy za bardzo daleko od bulwaru Włoskiego, od kawiarni Angielskiej i od Tortoniego... Gdybyśmy się znaleźli w mojem skromnem mieszkaniu, jestem pewny, że pan hrabia raczyłby przyjąć szklaneczkę tokaju, albo mrożonego Teneryffa... Posiadam wcale ładny zasób butelek zasługujących na szacunek a to co się w nich znajduje, nie byłoby niegodnem ust pana hrabiego.
— Czy na prawdę panie Raymondzie, posiadasz swoję piwnicę?
— Posiadam panie hrabio.
— To może jesteś smakoszem?...
— Nie zapieram się tego wcale panie hrabio... Lubię dobry stół i dobre stare wina... a nawet jedyna to dla mnie przyjemność, skoro z moją figurą i z moją twarzą — nie mogę mieć pretensyi do podobania się kobietom.
— Dla takiego bogacza jak pan, wszystko stoi otworem! — zawołał śmiejąc się hrabia, a Raymond potrząsnął głową przecząco.
— Wiem, że istnieją i takie dla których złoto jest wszystkiem, ale ten rodzaj syren nie pociąga mnie ku sobie... A zresztą nie jestem bogatym.
— Co też pan mówisz panie Raymondzie... myślisz że ci uwierzę?... wiem dobrze że jesteś milionerem.
— Chciałbym nim być panie hrabio ale niestety tak nie jest... Ciężkie teraz bardzo czasy i muszę dobrze się napracować, ażeby uczciwie zarobić na życie.
— No, no, kochany Raymondzie wprowadzasz mnie z podziwienia w podziwienie!...
— Nie rozumiem doprawdy zdziwienia pana hrabiego. Czy dla tego się panu dziwnym wydaje, że wspomniałem o piwnicy?
— Może i trochę dla tego... nie wiedziałem że taki facecyonista z cie bie.
— Nie umiem żartować, nie myślę wcale o żartowaniu i wyrażam się jak najszczerzej i jak najpoważniej w świecie.
— Ale ba!...
— Tak panie hrabio i zaraz się z tego wytłomaczę: Uczciwość jest rzeczą względną i ten co w oczach ludzi uchodzi za skończonego łotra, zasługuje nieraz zdaniem mojem na uznanie i pomnik...
— Na pomnik w znaczeniu angielskiem, to jest na szubienicę, — mruknął przez zęby hrabia, głośno zaraz dodał: — jakże u dyabła rozumiesz to kochany panie?...
— Najprościej w świecie... Ja oto naprzykład, ja który to mówię, uprawiam dla tego, ażeby uczciwie zarobić na życie, kilka przemysłów źle rozumianych i źle uważanych, kilka przemysłów, które w oczach sprawiedliwości nie cieszą się opinią pochlebną. Zapytaj pan o mnie sądów... Odpowiedzą ci bez wahania, żem jest łotrem skończonym, a jednak dotrzymuję jaknajskrupulatniej przyrzeczeń, spełniam z najskrupulatniejszą sumiennością wszystkie zobowiązania przyjęte względem spólników i klientów moich. Mam więc chyba wobec tego prawo nazywania się uczciwym, bo jestem pod tym względem lepszym od bardzo wielu tych, co głośno cnotę swoję wychwalają!...
— Brawo! kochany Raymondzie!... brawo!... — wykrzyknął pan de Credencé ze śmiechem, — potrafiłbyś pan być doskonałym adwokatem!...
— O! gdybym był przywdział czarną togę i biret, umiałbym bodaj wygadać się z łatwością. I byłbym z pewnością energicznym, byłbym szczerym w moich sprawach i nieraz wypowiedziałbym ostre słowa prawdy całemu bodaj ministeryum! Wierzaj mi pan że mówię szczerze!... Adwokatura może właśnie była mojem powołaniem. Na nieszczęście, człowiek nie wie nigdy naprzód co mu sądzono i spostrzega się dopiero wtedy, gdy już nie czas mu się cofać...
Raymond przerwał na chwilę.
— No!... ale za długo zajmuję się sobą — pomówmy teraz o panu panie hrabio i o tem co pana do mnie sprowadza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.