Margrabina Castella/Część pierwsza/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
W oddzielnym gabinecie.

W dziesięć minut później, obaj panowie siedzieli jeden naprzeciw drugiego w ładnym pokoiku, oświetlonym szerokiem oknem wychodzącem na trawnik i wodę.
Chmara przeróżnych przekąsek i dwie pokaźnie wyglądające butelczyny z maderą i kseresem z 1789 roku, stały na stole, rozweselając spojrzenie.
— No dalej młodzieńcze — wołał ex-wisielec, napełniając cieniutką szklankę żółtawym płynem — warto jest, zapewniam cię, tego starego wina pokosztować... Polecam go pańskiej uwadze... Jakże go pan znajdujesz?
— Wyśmienite!...
— Skoro tak, to dobrze!... widzę że się pan znasz przynajmniej!... Pozwól no pan tej hamburskiej wędliny i kilka tych piklów z pieprzem.
— Chętnie...
— Podobne przyprawy pomagają doskonale do trawienia i zobaczysz pan, jak to dobrze usposabia do kilku wyborowych półmisków, jakie dla nas przysposabiają... Tylko rozwesel się pan do dyabła. Czy ja, który do pana mówię, wyglądam na melancholika? Jeżeli mamy żyć tylko godzinę jeszcze, toż przepędźmy ją przynajmniej wesoło!.. Jest, o ile mi się zdaje, jakaś stara piosnka, która mniej więcej opiewa to samo! I ma najzupełniejszą racyę. Podaj mi oto swoję szklankę i do licha dotrzymuj placu... Zaraz ukaże się wino reńskie... potem duszkiem wypijemy trochę Chateau-Lafitte, potem powrót z Indyj, — potem Vougeot z marką Ouvrard a zakończymy Saint-Perayem węgierskim z domu Faure ojciec i syn... No cóż czy dobrze zadysponowane?...
— Nie pozostaje mi, jak tylko uderzyć czołem przed panem, z nieudaną admiracją...
Szeroka twarz ex-wisielca rozpromieniła się bardziej jeszcze.
Łatwo było poznać, że pochwała współbiesiadnika pochlebiła miłości jego własnej.
— Tak... tak... — powtarzał coraz bardziej uradowany — znam się dosyć dobrze na wszystkiem... można na mnie polegać!... Pod względem ułożenia ładnego menu i racyonalnego ustopniowania gatunków wina, nie obawiam się nikogo w świecie!...
W tej chwili na progu gabinetu ukazał się sam gospodarz i jeden ze służby zakładu.
Garson wnosił pierwsze danie, a gospodarz przejęty uszanowaniem dla autora menu, którego nie powstydziłby się sławny Carème, chciał mu złożyć swoje pokorne uszanowanie i własnemi oczami przekonać się, czy tak znakomitym gościom nie brakuje czego przypadkiem.
Chcielibyśmy bardzo zapoznać czytelnika z owem przesławnem menu ale nie uczynimy tego... z przyczyny: że rozgłoszone przez dziennik posiadający niezliczoną liczbę prenumeratorów, mogłoby trafić na kogoś niezdolnego zrozumieć go i ocenić.
Kto zaś rzeczy godne uwielbienia naraża na profanacyę, ten jest sam przez to profanem.
Taka jest otóż przyczyna, a któż ośmieli się twierdzić, że nie jest dość poważną.
Pójdźmy tędy na godzinkę na cygarko w cieniu drzew lasku bulońskiego, powrócimy zaś do gabinetu gdy uczta dwóch naszych nieznajomych będzie się miała ku końcowi.
Kilka opróżnionych butelek symetrycznie ustawionych po obu stronach stołu, świadczyły wymownie, że biesiadnicy dobrze wykonywali program ex-wisielca.
Ten ostatni, którego twarz pozostała bladą, ale oczy błyszczały a nos się zaczerwienił, zdawał się u szczytu radości. Cmokał winko po troszeczku z niewypowiedzianą rozkoszą, i coraz to zanucił sobie jakąś aryjkę z oper, których nie można było rozpoznać.
Fizyognomia młodego blondyna zmieniła się także.
Policzki zarumienione lekko, nadawały jego rysom piękność zupełnie kobiecą.
Wesołe spojrzenie nie zdradzało człowieka, co w śmierci szuka zabezpieczenia przed nędzą żywota.
Oko jego błyszczało teraz śmiało i prawie szyderczo, lekki uśmiech igrał na ustach.
Młody człowiek nie był widocznie pijany, pod wpływem jednak dobroczynnych skutków wina, zapomniał chwilowo o wszystkich swoich kłopotach i boleściach.
Absynt, opium i haszisz wywołują zdaniem niektórych te same zupełnie skutki.
Herezyą są podobne zdania.
Upajają to prawda, dają zapomnienie, to także prawda, ale jakimże kosztem mój Boże!...
Wino jest darem bożym, absynt, opium i haszisz to wynalazki szatana!
Ustawione na końcu stołu dwie butelki Saint-Peray, zanurzone były po szyjki w naczynia napełnionem lodem.
Ex-wisielec wziął jednę z tych butelek i nalał z niej w cienkie kubki kryształowe, poczem trącił się z współ-biesiadnikiem i zawołał:
— Zdrowie twoje, mój przyjacielu poczciwy!...
— Zdrowie pańskie!... — odpowiedział machinalnie: mieszkaniec z ulicy du Rocher.
Wychylili obaj duszkiem.
Grubas stawiając kubek na stole śmiał się do rozpuku.
Blondyn spojrzał nań ździwiony.
— Rozumiem... — rozumiem: — pytasz się, pan z czego się śmieję... nieprawda?...
— Tak panie...
— Powiem ci jedno słowo a będziesz się śmiał razem ze mną... czy bo znasz pan coś więcej oryginalnego i śmieszniejszego, nad tę sytuację dwóch ludzi, co za dwie godziny mają sobie postrzelać łby — a teraz z niezmienną galanteryą wznoszą toasty za zdrowie jeden drugiego?... Co... czy to nie zabawne?... Możnaby doprawdy napisać wyśmienitą komedyę...
— Która skończyłaby się tragicznie — odpowiedział z uśmiechem młody człowiek.
— Czy nie lubujesz się pan czasami w melodramatach?...
— Wolę komedyę...
— W zupełności podzielam pańskie zdanie, a ta wspólność gustów ośmiela mnie do zadania panu jeszcze jednego prostego pytania.
— Odpowiem zupełnie szczerze.
— Młodzieńcze, czy bardzo ci na tem zależy, abyś mnie zamordował własną swoją ręką i abyś został zamordowany przezemnie?...
— Wcale mi o to nie idzie, owszem...
— Nie pragniesz więc mojej krwi?...
— Cóż za żarty! Chociażeś mnie pan trochę za lekko traktował, nie nam do pana urazy... W gruncie rzeczy wydajesz mi się poczciwym chłopem i jeżeli zmieniłeś postanowienie, nie upieram się wcale przytem, aby ci kulkę w głowę wpakować... Nie będę także żądał wcale od pana przysługi, do jakiej względem mnie się obowiązałeś... Jeżeli tylko ta bagatelka wydaje się panu nieprzyjemną, sam się załatwię ze sobą...
— Miły z ciebie doprawdy chłopak — zawołał ex-wisielec nalewając znowu kubki: — za twoje zdrowie przyjacielu.
— Zdrowie kochanego pana.
— Prześliczne wino!
— Prześliczne; istotnie prześliczne!...
Chwilowe milczenie zapanowało po tych kilku słowach.
Ex-wisielec przerwał ciszę.
— Pomówmy poważnie, — rzekł — czy obstajesz bezwarunkowo przy swojej idée fixe?...
— Przy jakiej idée fixe?
— Przy zamiarze pozbawienia się życia...
— Stanowczo, łaskawy panie.
— Wybacz mi moję szczerość; ale to nie ma żadnego sensu.
— Dla czego?
— Dla tego, że życie to rzecz wcale przyjemna i, że jeżeli kto ma zdrowy rozum, to powinien go pielęgnować najstaranniej i najdłużej.
— A! to doskonałe! — wykrzyknął młody człowiek — niech mnie dyabli porwą, jeżeli co rozumiem! Możesz pan przyznać sobie najzupełniejszy brak loiki.
— Tak pan sądzisz?
— No bo jakże?... Manifestujesz pan w tej chwili taką miłość życia zapamiętałą, a przed dwoma godzinami chciałeś się strzelać ze mną, dla tego tylko, że odciąłem sznurek na którym wędrowałeś do wieczności.
— Wiesz pan co to oznacza?
— Oznacza, że się nie mylę, że pan nie masz zdrowego sensu w głowie.
— Sprobuję wyciągnąć inny wniosek, jeżeli pan na to pozwolisz.
— No, naprzykład?...
— Dziś rano postąpiłem jak szaleniec, ale teraz powróciłem do przytomności.
— Więc nie chcesz pan już umierać?
— Pragnę pożyć jeszcze z pięćdziesiąt lat przynajmniej.
— A miałeś pan stanowczo inny zamiar i gdy przybyłem, bardzo już mało należało się panu na świecie...
— Nie myślę temu zaprzeczać.
— Wolno mi chyba przypuszczać, że nie bez ważnych powodów powziąłeś pan był postanowienie.
— Zgadzam się z panem na to.
— Od rana znowu w położeniu pańskiem chyba się nic nie odmieniło... nic nie zaszło takiego, coby wpłynęło na zmianę pańskich intencyj i pańskiego zapatrywania.
— Może.
— Odzywasz się pan jak zagadka.
— To prawda... ale rozwiązania tej zagadki, dowiesz się pan zapewne kiedyś.
— Spiesz się pan w takim razie, bo wieczorem będzie z pewnością za późno.
— Kto to wie?
— Niech mnie dyabli porwą, jeżeli co rozumiem!...
— Nie tracę wcale nadziei, mój młody przyjacielu, że pójdziesz za moim wspaniałym przykładem.
— Masz pan zatem zamiar namówić i mnie do świata...
— No tak właśnie. Przypominam sobie stary, niezmiernie rozumny wierszyk, który powiada, że:
„Najniedorzeczniejszym jest człowiek, co się nigdy nie zmienia.”
Ja podzielam to zdanie w zupełności.
Młody człowiek potrząsnął głową,
— Są rzeczy niepodobne... — wyszeptał.
— Paradoks... nie dowodzący niczego.
— Wierz mi, że nie ma rzeczy niepodobnych, a to co się nam wydaje najnieprawdopodobniejszem do osiągnięcia, to spełnia się akurat najpewniej. Czyż nie jestem żywym tego dowodem? W chwili kiedy to mówię, powinienem już nieżyć, a jednak jestem zdrów, wesoły, wypoczęty i zapijam z panem Saint-Peray. Ej, do miliona dyabłów młodzieńcze, znam doskonale twoje położenie; znam je lepiej może od ciebie samego. Uważasz się za najnieszczęśliwsze stworzenie na świecie, dla tego, iż masz głowę i serce pełne ambicyi, której próżny woreczek nie pozwala zadość uczynić... Masz charakter delikatny i wrażliwy, zdaję ci się, żeś stworzony do wszelkich rozkoszy, do dostatków i zbytku, a tu nie ma wcale na to. Fatalny przypadek dał ci nawyknienia i gusta milionera, ale zapomniał cię obdarzyć milionami. Lubisz ładne buzie, piękne konie i stare wina! Nędzą brzydzisz się okrutnie! Przypuszczam, aby nic sobie nie mieć do wyrzucenia, walczyłeś z potrzebami życia, ale jak się tylko trochę znużyłeś, poczułeś się zwyciężonym. Nie masz dosyć silnych ramion, ażeby znieść brzemię pracy i nędzy, jakie cię przytłoczyło. Nie chciałeś ani kraść, ani żebrać — powiedziałeś więc sobie: — hola! brakuje mi tutaj powietrza, trzeba więc w nieznane krainy powędrować! Wziąłeś stary pistolet i przyszedłeś z nim do lasku bulońskiego. Oto twoja historya od A. do Z. Myślę, że się ani na jotę nie omyliłem, a jeżeli jestem w błędzie, powiedz mi proszę, pod jakim mianowicie względem?...
Młody blondyn pochylił głowę z uśmiechem.
— Pan znasz życie doskonale — powiedział!
— Aha — przyznajesz mi to, — no to bardzo dobrze. Odgadłem wszystko nieprawda?...
— Jak najzupełniej. — Cóż za wniosek jednak wyciągniesz pan z tego wszystkiego?...
— Żeś pan doskonale zrobił przyszedłszy do lasku bulońskiego aby się spotkać ze mną. Z tego spotkania, wyniknie prawdopodobnie to, iż w losach pańskich nastąpi zupełna odmiana...
— Odmiana?... — powtórzył młody człowiek z łatwą do zrozumienia ciekawością.
— Tak panie, zupełna i bezpośrednia...
— Jeszcze mniej pana rozumiem.
— Zaraz się wytłomaczę... Byłeś pan biednym, staniesz się bogatym — byłeś opuszczonym, będziesz miał przyjaciela oddanego sobie całą duszą i całem ciałem. Życie było ci męką Tantala, bo musiałeś się obchodzić bez tych tysiącznych przyjemnostek, których tak łaknie twoja natura, — odtąd więc będziesz pływał po oceanie zbytku, przepychu, elegancyi i miłości... Jednem słowem, ty co do dnia dzisiejszego liczyłeś się do wydziedziczonych tego świata... od jutra należeć będziesz do jego wybrańców szczęśliwych.
— Czy ja śnię, czy też pan żartujesz sobie ze mnie? — mruknął młody blondyn, poczuwszy rodzaj dziwnego zawrotu głowy, nie podobnego do zawrotu spowodowanego winem.
— Jesteś pan najzupełniej na jawie kochany panie i nic prawdziwszego nad to co panu powiedziałem, nic rzeczywistszego nad to co panu obiecałem.
— Co! te wszystkie zbytki, rozkosze, te wszystkie przyjemności... te wszystkie marzenia gorącej młodej wyobraźni...
— Wszystko to jest od tej chwili do pańskiego rozporządzenia...
— A któż mi da to wszystko?...
— Ja.
Młody blondyn patrzył na ex-wisielca z niedowierzaniem i nadzieją zarazem.
Dziwaczna osobistość wytrzymała spojrzenie z najspokojniejszym uśmiechem.
— Ależ mój młody przyjacielu... odezwał się następnie — ja sam nie żądam nic więcej, jak tylko, aby się stać powolnym sługą pańskich fantazyj i kaprysów.
— Czy mam wierzyć panu?
— Proszę o to uprzejmie... Czy przekonałbym pana, gdybym mu zaraz dał dowód prawdziwości słów moich?
Blondyn skinął potakująco głową.
— Otóż dowód...
Ex-wisielec mówiąc to, wyciągnął z kieszeni czerwony portfel, wypchany jak o tem wiemy, biletami bankowemi, otworzył go, położył na stole i dodał z uśmiechem:.
— Weź ile ci się podoba... weź nawet jeżeli chcesz wszystko co do grosza... Jestem bogaty, bardzo bogaty, pięćdziesiąt a nawet sto tysięcy franków bardzo mało dla mnie znaczy. No — bierz... to twoje...
Młody blondyn olśniony widokiem, wyciągnął żywo rękę do czerwonego portfelu.
Ale prawie zaraz cofnął ją nie dotknąwszy cennych papierów.
— Jakto?... — zapytał ex-wisielec z nowym uśmiechem — wahasz się co?...
— Tak panie...
— Obawiasz się czy nie fałszwe przypadkiem?.. Zapewniam, że nie jest...
— Ależ nie myślałem wcale o tem.
— No więc cóż za skrupuł cię wstrzymuje?...
— Pan mi chcesz dać sumę ogromną.
— Ogromną dla pana, ale nic nie znaczącą dla mnie — powtarzam to panu i proszę mów coś chciał powiedzieć?
— Czego pan, w zamian za to, żądać będziesz odemnie?
Nastąpiła chwila milczenia.
Młody blondyn oczekiwał z widoczną niespokojnością na odpowiedź interlokutora,
— Czego od pana żądać będę w zamian?... — powtórzył ten ostatni.
— Tak panie...
— Nic a nic zgoła, mój młody przyjacielu...
— Nie podobna...
Gruby począł się śmiać serdecznie.
— Błagam pana — mówił — pozbądź się raz tego opłakanego przyzwyczajenia, tego dopatrywania we wszystkiem niepodobieństwa. Wiem doskonale, że to co się teraz dzieje pomiędzy nami, nie jest wcale zwyczajnem, ale wiem jeszcze lepiej, że nie jest niepodobnem... Naczytałeś się pan klasyków i nabiłeś sobie nimi głowę. Balzaka z jego bohaterami masz ciągle na myśli, przypominasz sobie Jakóba Collina powstrzymującego Lucyana Rubempre’a od samobójstwa i ukazującego mu, dla namówienia go do życia, egzystencyę podobną do tej, jaką ja panu obiecuję — jednem słowem, wyobrażasz sobie, że skoro ofiaruję ci złoto, to podam zaraz moje warunki i przywiążę cię do siebie w celach wyeksploatowania w jakiemś ciemnem przedsiębiorstwie. Uspokój że się mój dobry panie, zapomnij do dyabła o romansach a spojrzyj spokojnem okiem w rzeczywistość. — Nie ma nic wspólnego pomiędzy Carlosem Herrera i twoim pokornym sługą... Nie jestem wcale uciekinierem z galer, okropnym wodzem „dziesięciu tysięcy,” jestem sobie dajmy na to wielkim oryginałem, który postanowił sobie, nagrodzić ci niesprawiedliwość losu... Nie znasz mnie, ale i ją nie znam cię także... Ofiaruję ci bogactwo i szczęście a w zamian nic za to nie żądam. Przyjmij więc bez namysłu, przyjmij na oślep to co ci proponuję i basta!... Cóż — zgadzasz się przyjacielu?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.