Margrabina Castella/Część pierwsza/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Pawilon d’Armenonville.

Czytelnicy domyślą się łatwo, że młody nasz blondyn, znajdował się w usposobieniu bardzo ponurem.
Zamiar samobójstwa powziął w sposób nieodwołalny, pilno mu więc było pozbyć się życia, chciał co prędzej położyć się w grobie, marzył o tem niby wędrowiec zmordowany, marzący o przespaniu nocy w wygodnem łóżku.
Oryginalność jednakże jego towarzysza była tak uderzająca, że wpadał w coraz większe podziwienie, a nie raz już od początku rozmowy zdołał się rozerwać wyśmienicie.
Posłyszawszy słowa kończące rozdział poprzedni, mieszkaniec ulicy du Rocher osłupiał w pierwszej chwili, zamiast jednak unieść się jak to było prawdopodobnem, uśmiechnął się mimowoli.
— Znowu myśl!... — wykrzyknął — ależ panie, coś zanadto masz pan tych myśli w tej chwili.
— To nie tylko w tej chwili — odpowiedział gruby — ja zawsze mam ich pełno.
— Tem lepiej dla pana.
— I dla ciebie także mój młody przyjacielu.
— Jakto i dla mnie?...
— Bo jestem najzupełniej przekonany, iż ta moja myśl ostatnia jest dobrą, jest bardzo dobrą i nieznałbym się wcale na ludziach, gdybym zobaczył, że nie podoba się panu.
— Zobaczymy.
— Jadłeś też pan dzisiaj śniadanie?... — zapytał grubas nagle.
Młody człowiek drgnął.
— Także!... — wyszeptał.
— Cóż, czy jadłeś pan dziś śniadanie?...
— Nie.
— No tak to rozumiem, podoba mi się zawsze otwartość... Co prawda, mogłem się tego łatwo domyślać bo i przed chwilą mówiłeś pan o nędzy, która cię zmusza umierać z głodu...
— Panie!...
— Cicho!... cicho... Nie unoś się i wysłuchaj spokojnie.. Dowiedziałem się teraz co chciałem... Dowiedziałem się, żeś jest naczczo, tak samo właśnie jak i ja. Ja nie nie jadłem dla tego, że wiedziałem, iż nic tak nie przeszkadza dobremu trawieniu, jak powiesić się zaraz po obiedzie lub śniadaniu. Otóż teraz czuję się okropnie głodnym. Pan prawdopodobnie tak samo... — Proponuję zatem śniadanko i to śniadanko jak można najwspanialsze. Oto taka myśl moja. Cóż pan odpowiesz na to?...
— Zapytam na co się to zdało?... skoro mamy zaraz umierać, po co mamy żołądkom naszym dogadzać?...
Paradoks bardzo łatwy do zwalczenia...
— Rozrywka zawsze jest potrzebną.. — Zapomniałeś pan widzę, że rzymianie, samobójstwo czynili zawsze rozkosznem?... Przecinali sobie żyły w ciepłej wannie, przyprawionej najwyszukańszemi pachnidłami i umierali przy dźwiękach muzyki ukrytej, które towarzyszyły ostatnim tchnieniom..Dla czegoż nie mamy naśladować mądrych rzymian?... Pójdziemy na śmierć dostatnio nasyceni, podnieceni wybornym szampanem.. — Przygotujemy się do lepszego życia wesoło, przy odgłosie korków strzelających. No cóż... przyjmujesz pan?...
— Przyjmuję. r
— Bravo! bravissimo! drogi panie, musisz pan być wybornym współbiesiadnikiem?
— Ja także, jak usiądę do stołu, staję się bardzo wesołym. Piję do dna i uprzedzam pana, że musisz mi placu dotrzymywać... Może się upijemy... ale cóż to szkodzi? — Jeżeli dzięki libacyi mniej pewne będziemy mieli oko, zmniejszymy dystans i staniemy a pięć kroków... Zresztą w razie potrzeby strzelać będziemy do upadłego... No, dalej w drogę a żywo.
— Odnalazłeś pan widzę nogi, gdy chodzi o jedzenie!.! — odezwał się z uśmiechem blondyn.
— Pomińmy panie tę kwestyę. Pola Elizejskie dyabli wiedzą jak daleko jeszcze, ale ja pana poprowadzę krótszą drogą...
— Gdzie mnie pan poprowadzisz?
— W dobre miejsce, bądź zupełnie spokojnym. Ja się boję kuchen podejrzanych!... Pójdziemy do pawilonu d’Amenonville.... Musisz pan znać to miejsce choćby z nazwiska tylko, to wcale elegancka restauracya. Reklamują ją w każdej sztuce w Palais-Royale i w Rozmaitości.
— Znam ją dobrze bo... często tam jadałem...
— Doskonale... wiesz pan zatem, że jeść dają wyśmienicie, a będziemy wybierać co najlepsze, jak prawdziwe żarłoki... Zdaj się pan zresztą na mnie.. Jeszcze tam na drugim świecie przypomni się panu to jedzenie...
Nieznajomy mówił tak prędko, że się zmęczył i zmuszony był odetchnąć całą piersią dla nabrania powietrza, poczem poszli w stronę d Armenonville, z pośpiechem na jaki tylko pozwalała ciężka tusza ex-wisielca.
Zaledwie jednak uszli jakie dwadzieścia kroków, grubas zatrzymał się i nadstawił ucha.
W dali dał się słyszeć turkot powozu i to ten turkot urywany, niepochodzący od powozu prywatnego, przy którym biegną równo konie rasowe.
Zaraz też tuman kurzu uniósł się nad aleją okrążającą stawy.
Tuman co raz się zbliżał i ex-wisielec mógł już teraz dobrze rozróżnić stare pudło fiakra, zaprzężonego w białego konia i powożonego przez brudnego woźnicę o czerwonym nosie.
Spuszczone okna starego klekota pozwoliły zajrzeć do jego wnętrza.
Nie siedział w nim nikt, a poduszki grubo były pokryte kurzem.
— Widocznie dyabeł mnie proteguje!... — mruknął ex-wisielec z twarzą rozpromienioną.
Powóz też nadjechał i woźnica zdawał się pytać oczami, czy go nie zapotrzebują.
Na znak grubasa, woźnica zatrzymał szkapę.
— Siadajcie obywatele — zawołał — pojedziecie doskonale, ja wam to mówię... ja... Szkapa niepokaźnie wygląda na oko, ale w biegu wyrówna rasowemu... Ja wam to mówię obywatele... ja... Tylko co odwiozłem do lasku młodą damulkę, co wymknęła się z domku cichaczem... Dała mi trzydzieści sous za to, że jechaliśmy wybornie...
Ex-wisielec otworzył drzwiczki.
— Siadaj pan — odezwał się do blondyna.
Wsiadł on nic nie mówiąc.
Grubas usiadł obok i zamknął drzwiczki.
— Na kursa czy na godziny obywatelowie? — zapytał woźnica, pochyliwszy się z kozła.
— Na godziny — odpowiedział grubas.
— Dobrze. A gdzie jechać?...
— Do pawilonu d’ Armenonville.
— Wiem. Za dwie minuty będziemy... Wio!... bielas, wio!...
Bielas chociaż, według zdania swojego pana, równy koniowi czystej krwi, ruszył z miejsca tak, że można było przypuszczać, iż za godzinę ledwie potrafi dowlec się na miejsce.
— Panie — odezwał się młody blondyn — dla czego, skoro pańska szczęśliwa gwiazda zesłała panu powóz, któregoś pragnął tak gorąco — dla czego nie każesz jechać prosto do strzelnicy Renetta?...
Dla tego, proszę pana — odparł grubas, iż stanęła pomiędzy nami umowa, że zjemy śniadanie przed pojedynkiem... Otóż co się postanowiło, powinno być święcie wykonane, szczególniej gdy postanowienie jest rozumne i zrobione po namyśle.
Młodzieniec nie odpowiedział nic.
Współtowarzysze milczeli jakiś czas obadwa.
Od brzegów stawu do pawilonu d’ Armononville, odległość taka jest krótka, że fiakr w kwadrans zatrzymał się przed głównem wejściem restauracji, bardzo lubianej i admirowanej przez gastronomów i gastronomki paryzkie.
Wszyscy znają ten sławny zakład, sławny z prześlicznego szczególniej położenia pomiędzy zielonemi kląbami, nad brzegiem wody przezroczystej, podobnej do lustra weneckiego w szmaragdowych ramach.
Jeżeli to prawda, że piękny widok podwaja rozkosze dobrej kuchni, pawilon d’Armenonville ma wszelkie prawo do powodzenia, bo najzupełniej odpowiada najwybredniejszym wymaganiom gastronomów.
Na odgłos zajeżdżającego fiakra, trzech czy czterech garsonów zaciekawionych tak rannemi odwiedzinami, wypadło na powitanie.
— Czy mamy panom służyć w altanie czy w gabinecie?... — zapytał jeden z nich.
Gdyby się był zwrócił do blondyna, ten byłby z pewnością oświadczył się za altaną, bo zdawało mu się, że daleko przyjemniej jest oddychać świeżem powietrzem pod cienistemi drzewami, niż się zamykać w ciasnym pokoiku z zielonem obiciem.
Ale ex-wisielec nie podzielał tego zdania i odpowiedział pospiesznie:
— Przygotuj gabinet i podaj mi papier i ołówek — bo sam napiszę z czego ma się składać śniadanie.
Potem zwróciwszy się do swego towarzysza dodał:
— W altanie nie ma swobody... Wszyscy cię widzą, wszyscy cię słyszą... a ja nie mogę znosić tego... — Za godzinę ogród zapełni się ludźmi, to jest otwartemi oczami i chciwemi uszami... — W gabinecie inna rzecz, tam nikt nam nie przeszkodzi rozmawiać swobodnie, tam nikt nas nie będzie szpiegował i nikt nie będzie komentował naszych wyrazów. — Wszystkie te powody stanowczo przemawiają za gabinetem... Czy mam racyę?...
Nieznajomy z ulicy du Rocher za całą odpowiedź kiwnął tylko głową.
Chociaż medytował nad tem, co za tajemniczą rozmowę prowadzić będą ze swoim szczególnym przeciwnikiem, nie zapytał jednak o to swojego towarzysza, bo właśnie w tej chwili ukazał się garson z ołówkiem i ćwiartką czystego papieru.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.