Margrabina Castella/Część druga/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Szesnaście lat.

Gaston i Blanka Castella wyjeżdżając z Paryża, najpewniejsi byli, że nieobecność ich potrwa zaledwie parę miesięcy.
Ale człowiek proponuje a Bóg dysponuje.
Podróż młodych małżonków trwała blisko lat pięć, a czas ten szybko im niby sen przeminął.
Nie będziemy nudzić czytelników rozmaitemi przygodami Gastona i Blanki, ale powrócimy do Joasi, która w paryzkim pensyonacie irytowała się po cichu, że dnie przechodzą tak wolno, tak desperacko monotonnie.
Pensyonat ów, jeden z najarystokratyczniejszych pensyonatów stolicy, dokończył w najfatalniejszy sposób dzieła rozpoczętego w Folie:-Normand, powiększył ambitne marzenia młodej dziewczyny o bogactwie i zbytku.
Otoczona towarzyszkami, należącemi do arystokracyi rodowej lub pieniężnej, córka komedyantki nie chciała zdradzić nie tylko przed innemi, ale nawet przed samą sobą swej niższości.
Blanka i Gaston, umieszczając ją na pensyi, nie powiedzieli przełożonej jakiego była pochodzenia.
Zapytana o rodzinę przez koleżanki, opowiadała bardzo zręcznie ułożoną historyjkę.
Nikt nie był w stanie dowieść jej kłamstwa, w które Joasia w miarę powtarzania, sama nareszcie uwierzyła najzupełniej.
Wszystkie panienki opowiadały sobie o przyjęciu jakie ich czeka w świecie. Wszystkie obiecywały sobie mężów młodych, pięknych a nadwszystko bogatych.
Jedna chciała zostać hrabiną, inna oświadczała, iż nie wyjdzie inaczej jak co najmniej za barona — a gdy zapytywały — kogo Joasia sobie wybierze, odpowiadała, że ona później sobie wyszuka kogoś pomiędzy wszystkiemi lordami i baronami.
Co rok kilka pensyonarek, powróciwszy do domu, wychodziło świetnie za mąż i zaraz też pod pretekstem odwiedzenia dawnych przyjaciółek, przyjeżdżały aby popisać się swojem szczęściem i bogactwem.
Te ex-pensyonarki zajeżdżały na obszerny dziedziniec pensyonatu, eleganckiemi pojazdami z liberyą, a mnóstwo prześlicznych buziaków z błyszczącemi oczkami, wychylało się w tej chwili z poza szyb klasowych, aby podziwiać cudne konie i świecące herby.
W takich wypadkach piekielna zazdrość paliła naszę Joasię.
Ogarniała ją dla tych dawnych przyjaciółek nienawiść niezwyciężona.
I szeptała z goryczą:
— Ach, kiedyż nadejdzie ten dzień, w którym zaćmię ich swoją niezrównaną pięknością, w którym zaimponuję im przepychem!...
Że nie od niej zależała odpowiedź na te pytanie, załamywała ręce i płakała ze złości...
Co rok stara już bardzo i prawie niedołężna margrabina, przyjeżdżała na akt szkolny uroczysty i zabierała młodą dziewczynę obdarzoną nagrodami i wieńcami do Auteuil na wakacye.
Joasia nie lubiła margrabiny i nic na świecie nie wydawało jej się nudniejszem, nad te kilka tygodni spędzonych w Folie-Normand.
Szczęśliwą była prawdziwie wtedy tylko, kiedy stara dama zabierała ją powozem do lasku Bulońskiego.
Ta codzienna przejażdżka w pośród eleganckiego tłumu, w herbowej karecie, zadawalała próżność dziewczyny.
Jeżeli przypadkiem spotykała którą z koleżanek pieszo, albo w mniej eleganckim powozie, radość jej nie miała granic...
Joasia z tą fałszywością, jaką się odznaczał jej charakter, starała się wszelkiemi sposobami przypodobać starej margrabinie.
Nieustannie mówiła jej o swojem przywiązaniu i wdzięczności, nieustannie prawiła o Gastonie i Blance, wielbiła ich w słowach, chociaż wcale nie czuła tego w sercu.
Tak upłynęły młodej dziewczynie owe pięć lat nieobecności Gastona i Blanki.
Joasia kończyła rok szesnasty.
Nic równie piękniejszego, nic bardziej czarującego nie można sobie wyobrazić.
Pióro nie może rywalizować tu z pędzlem malarza, który wątpimy także, czy by zdolnym był odtworzyć ten wdzięk prawdziwie anielskiej skromności, ten urok syreny i dystynkcyę wielkiej damy.
Joasia nudziła się okropnie.
— Boże! Boże! — powtarzała sobie bezustannie, czyż oni nie powrócą nigdy? — Czyż wiecznie muszę oddychać tą duszącą mnie atmosferą? O! lepsza doprawdy śmierć niż takie życie.
Straciła sen, chudła i bladła coraz więcej.
Niebieskie obwódki okrążyły jej oczy i świadczyły o wewnętrznem cierpieniu.
Niech kto chce wytłomaczy sobie ten fenomen: te blade policzki i te obrączki dokoła oczu, czyniły ją jeszcze piękniejszą.
Pewnego dnia — w chwili gdy Joasia najmniej się tego spodziewała powóz jakiś zatoczył się na dziedziniec i wezwano ją do salonu.
— Ach! to pani — wykrzyknęła z radością, spostrzegłszy starą margrabinę — nie spodziewałam się takiego szczęścia.
— Odebrałam dzisiaj rano radosną nowinę, przybyłam więc umyślnie, aby się nią podzielić z tobą.
— Radosną nowinę?... — zawołała młoda dziewczyna... od moich najdroższych opiekunów zapewne?...
— Zgadłaś, odebrałam właśnie list od Gastona.
Po raz drugi oczy Joasi zabłysły najwyższą ciekawością, ale pytać o nic nie śmiała.
Pani Castella mówiła dalej:
— Powracają Joasiu!... powracają!... list datowany jest z Nicei... Za ośm dni najdalej będą już tutaj...
Joasia uchwyciła ręce margrabiny i przez kilka chwil okrywała je gorącemi pocałunkami, kiedy zaś podniosła głowę, dwie łezki, dwie prześliczne perełki wisiały na długich rzęsach.
Pani Castella wzruszona do głębi, uściskała młodą dzieweczkę.
— Jak widzę nie omyliłam się, — rzekła, — moja wiadomość ucieszyła cię bardzo.
— O! pani, — odpowiedziała Joasia drżącym głosem, przykładając rękę do serca, — gdyby można umrzeć z radości, to ja z pewnością powinnabym umrzeć w tej chwili.
— Więc ty tak bardzo kochasz te moje drogie dzieci?...
— Czy ja ich kocham?... O! pani, oddałabym chętnie za nich ostatnią kroplę krwi...
Wypowiedziała te słowa głosem tak naturalnym, że margrabinie ani na myśl nie przyszło podejrzewać ją o przesadą.
Stara matrona mówiła dalej:
— Gaston kończy swój list temi słowy:
„Ucałuj mamusiu od nas, naszę ukochaną córeczkę, która bardzo ząpewne wyrosła i wypiękniała”.
— Boże! więc pamiętają o biednej sierocie, więc nie zapomnieli o mnie? Niech im Bóg wynagrodzi wszystko co dla mnie uczynili!...
— Myślałam zabrać cię odrazu, ale tę przyjemność Blance pozostawiam. Zgadzasz się na to?
— Na wszystko się zgadzam co tylko pani rozkaże.
Porozmawiały jeszcze chwilkę, a potem pani Castella uściskawszy raz jeszcze Joasię, odjechała.
Skoro tylko drzwi się za nią zamknęły, Joasia odetchnęła całą piersią, jakby się pozbyła nieprzyjemnego ciężaru.
Zaraz też zmieniła fizyonomię, odbijała na niej jeszcze radość, ale już zupełnie innego rodzaju.
— Nakoniec, — szepnęła, — nakoniec skończy się moja niewola, nakoniec będę może wolną. Żegnam was ciemności! Żegnam przeszłość! żegnam was przymus i nudy!.. widzę uśmiech słońca w przyszłości!...
Upłynęło dni ośm.
Pewnego popołudnia rozległ się niezwykły turkot po ulicach Auteuil.
Kareta pocztowa zaprzężona w cztery tęgie konie, pędziła galopem wzbijając tumany kurzu, aż wjechała w bramę Folie-Normand.
Pocztylion z głośnem strzelaniem z bicza objechał kląb i stanął przed tym samym peronem, na którym niegdyś przelała się krew pobielacza.
Gaston i jego żona rzucili się w objęcia matki.
Pięcio-letnia podróż nie zmieniła wcale pięknej zawsze Blanki.
Taką była przed wyjazdem jak i teraz.
Miała lat dwadzieścia óśm a niktby nie uwierzył, że ma więcej nad dwadzieścia dwa.
Gaston, lubo obdarzony naturą silną i energiczną, nie tak łatwo zniósł niewygody długiej podróży.
Zawsze był pięknym i zgrabnym mężczyzną, chociaż jednak zaledwie skończył lat czterdzieści, chociaż był zatem w samej sile męzkiego wieku, cera mu pożółkła, małe zmarszczki okrążyły oczy, blond włosy przerzedziały na głowie a na skroni ukazały się srebrne gdzieniegdzie niteczki.
Chociaż urodzony w Wenecyi z ojca i matki włochów, wyglądał Gaston obecnie na prawdziwego angielskiego dżentelmana.
Po pierwszych chwilach przywitania zaczęto rozpytywać o Joasię.
Stara margrabina opowiedziała z najdrobniejszemi szczegółami ostatnie swoje widzenie się z sierotą.
Blanka zapłakała z rozrzewnienia i zawołała:
— A! widzisz dobrze postąpiłam że nie chciałam oddać jej władzy!... jak odgadłam że będzie miała złota serce, ta moja pieszczotka kochana.
— Dobre, poczciwa dziecko, — wtrąciła z uśmiechem margrabina, — dziś już panna dorosła, tego prawie wzrostu co Blanka, i tak piękna, że chyba nie ma sobie równej na całym świecie.
— Tem lepiej! tem lepiej!... — zawołała pani Gastonowa, — tem łatwiej będzie znaleźć dla niej dobrego męża. Zajmiemy się tem zaraz... nieprawdaż Gastonie?...
— Zapewne moja droga... ale zkąd weźmiemy tego męża?
— Jeszcze nie wiem, ale kiedy się czego szuka, to się zawsze znajdzie. Nie będzie to zresztą zadanie tak bardzo trudne. Czy bo brakuje mężczyzn w Paryżu?... O Boże! jakże mi pilno uściskać tego kochanego podlotka.
Zaraz nazajutrz pojechała Blanka na pensję, gdzie na nią przez cały tydzień z gorączkową niecierpliwością oczekiwała wychowanka.
Nie mogła powstrzymać okrzyku uwielbienia, zobaczywszy przybraną córkę.
Nie chciała wierzyć własnym oczom.
Pięć lat termu pozostawiła tu dziecko, ładne wprawdzie ale dziecko, obecnie widzi kobietę nadzwyczajnie piękną i zgrabną.
Uczuła się dumną, niby artysta stojący przed swojem arcydziełem.
Nie potrzebujemy dodawać, że Joasia odegrała wzruszenie i radość z taką sztuką, żeby jej niejedna aktorka pozazdrościć miała prawo.
— Już się teraz nie rozłączymy! — mówiła Blanka powracając do Auteuil ze swoją wychowanką....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.