Margrabina Castella/Część druga/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Joasia.

Dla młodej margrabiny, była to radość prawdziwa zajmować się kształceniem umysłu i serca przybranej swojej córeczki.
Mała obdarzona była nadzwyczajną pamięcią.
Pojmowała doskonale wszystko, nic nie było dla niej za trudne, co jej raz powiedziano tego nie zapominała nigdy.
Energiczna jej natura nie pozwalała jej próżnować. Chciwą była wiedzy,
Blanka unosiła się codziennie nad postępami swojej uczennicy.
Młoda pani bardzo pobożna, skierowała najpierw ku Bogu dziecinny umysł dziewczynki, nauczyła ją wielkich prawd wiary katolickiej.
Po paru miesiącach, umiała Joasia ną pamięć cały katechizm i nietylko odpowiadała na wszelkie pytania, ale jeszcze dopełniała je własnemi komentarzami.
Świadczyło to, że nietylko wyuczyła się na pamięć, ale że doskonale rozumiała to co czytała.
Pewnego dnia Blanka Castella wzięła ją na kolana a ucałowawszy czule zapytała:
— Poznałaś teraz dobrze Pana Boga, kochasz go z pewnością, moją córeczko?...
Mała kiwnęła główką.
— I całem sercem jesteś teraz chrześcijanką?...
— O tak! tak droga mateczko — odpowiedziało dziecko wzruszone.
Joasia nazywała młodą panią swoją małą mateczkę.
— Zanim zostałaś moją córeczką — ciągnęła Blanka — nie słyszałaś o żadnej religii?
— Nie wiedziałam nawet czy jest jaka religia.
— Musiałaś jednakże widywać ludzi modlących się po kościołach?
— Tak, ale uważałam kościoły za piękne bardzo domy, a nie wiedziałam wcale po co się do nich chodzi.
— Więc nie modliłaś się nigdy?...
— Jakże mogłam odgadnąć co to modlitwa.
Nagła myśl przyszła do głowy Blance.
— Boże mój! — wykrzyknęła — czy ty tylko jesteś ochrzczona?
— Nie wiem i nie zdaje mi się — odpowiedziała mała po chwilowem namyśle.
— Ale ta niepewność jest straszna!...
— Biedne dziecko! — szepnęła margrabina. Później głośno dodała.
— Na szczęście można to jeszcze uskutecznić, a wielka z pewnością będzie radość w niebie, gdy woda święcona oczyści tę i tak czystą duszyczkę.
Od tej chwili Blanka Castella miała jednę myśl w głowie, jedno życzenie w sercu, to jest ochrzcić małą.
Chrzest ów z wielką ceremoniją odbył się w kościele w Auteuil.
Skoro się rozeszła pogłoska, że mniemana córka zabitego złoczyńcy, przyjęta przez piękną a bogatą margrabinę Castella będzie chrzconą, cała ludność miejscowa zebrała się koło kościoła — a gdy Blanka i Gaston, którzy byli rodzicami jej chrzestnemi, wysiedli z sierotką z karety, szmer uwielbienia, zdziwienia i zazdrości przebiegł po tłumie.
Bo nie można sobie wyobrazić nic równie pięknego, jak ta stokrotka, cała w bieli z kilkoma pęczkami kwiatu pomarańczowego, wpiętemi w przepyszne ciemne jej włosy.
Dziewczynka spuściła skromnie oczy, długie, czarne, aksamitne rzęsy spadały na jej biało-złotawe policzki.
Pomimo wielkiego przejęcia się i skruchy, z pod tej frędzli rzęs, strzeliło od czasu do czasu dziwnie ogniste spojrzenie.
Starsze kobiety, które chcąc lepiej widzieć cisnęły się tuż pod same prawie koła karety, prowadziły taką ze sobą rozmowę:
— Ktoby to jednak powiedział moja kumo, że ta dziewczyna, co przed kilkoma miesiącami cłapała boso po błocie, będzie chodzić teraz w takich oto atłasach, jakby prawdziwa księżniczką jaka.
— Taka mizerna żaba!...
— Taki bachór złodziejski!
— Widzę ją ciągle jeszcze ze starym rądlem na plecach... wlokącą się za pobielaczem... tym złodziejem... jej ojcem!...
— Bachor to zawsze ma szczęście, dzieciom uczciwych rodziców nikt nigdy ręki nie poda!...
— Oj! święta prawda moja kumo!... łajdakom tylko dobrze na świecie.
— Ale, że ładna, to ładna.
— Co to wielkiego że ładna, wystrój kuma tak pierwsze lepsze czupiradło, to także ładne będzie.
— No i to prawda! ale to nie przeszkadza, że za jakie lat dziesięć okrutnie, będą za nią szaleli.
— Widać to ze ślepiów, że zatraci duszę swoję i...
— I dusze innych...
— Wszyscy mężczyźni latać będą za nią na wyskoki.
— Wszystkie żony będą musiały dobrze pilnować swoich mężów.
— Trza będzie wołać na nie, zamykajcie swoich gagatków, bo poprzepadają jak muchy!
Podczas kiedy obywatelki z Auteuil, tak sobie między sobą gwarzyły, Blanka, Gaston i Joasia, weszli do kościoła.
Rozpoczęła się ceremonia.
Proboszcz wypowiedział bardzo wzruszającą przemowę do małej, która rzewnie płakała.
Rodzice chrzestni oświadczyli, że dają jej imie Joanna.
Ksiądz namaścił głowę i piersi dziewczynki i przybyła jedna nowa w owczarni katolickiej owieczka.
Ale kościół smutny zyskał w osobie Joasi nabytek.
Nie chcemy bynajmniej utrzymywać, że cnota i występek są bezwarunkowo dziedzicznemi.
Córka cyganki Mirzy, mogła się stać najlepszą istotą, tak jak córka mordercy może zostać najlepszą siostrą miłosierdzia, jak dziecko najuczciwszych rodziców, może wyrość na złodzieja...
Nie w skutek urodzenia bynajmniej miała Joasia stać się najgorszą i najprzebieglejszą z córek Ewy.
Własna to jej winna temu natura, w niej samej tyko znajdowały się zarodki wszelkich występków... dusza jej przesiąkła w dzieciństwie zepsuciem i zmarniała pod wpływem złych przykładów, na jakie ciągle patrzała...
Joasia była dziewczyną bez serca, ale posiadała wielki talent udawania i mogła doskonale odgrywać przywiązanie, lubo odczuć go nie potrafiła.
Joasia nie kochała nikogo, a dla Blanki i Gastona, swoich istotnych dobrodziejów żywiła nienawiść, tem większą, że ją ciągle ukrywać musiała, że potrzebowała nieustannie udawać wdzięczność i przywiązanie bez granic.
Z tem wszystkiem z własnej woli nie opuściła by ich nigdy.
Córka włóczęgi i wędrownej hecarki, czuła się stworzoną do przepychu i zbytku.
Po kokieteryi przedwczesnej, co nie wróżyła nic dobrego na przyszłość, znać było, że dziecko wiedziało doskonale o swojej piękności.
Jakieś przeczucie niezrozumiałe w tak młodym wieku szeptało jej, że później, ta jej piękność stanie się wszechwładną jej bronią.
Przepadała za strojami, które bardziej jeszcze wdzięki jej podnosiły.
Godziny całe przepędzała w swoim pokoju, uśmiechając się przed lustrem i układając coraz inaczej bujne włosy swoje.
Czasami Blanka chwytała ją na tej zabawce, ale zaślepiona, nie widziała w tem nic złego i zamiast zganić całowała małą i powtarzała:
— Aj! dziecko, jakieś ty piękne! Nie jedna córka królewska może ci zazdrościć urody.
Joasia nic nie odpowiadała Blance, ale myślała sobie:
— Pięknam jak córka królewska, a dla czegóż nie miałabym być kiedyś królową?...
Nie utrzymujemy, ażeby mówiła to na seryo.
Nie rozumiała dokładnie co to król, co to królowa, dla niej urok miało jedynie bogactwo.
Dość jednak, że dziecko marzyło już o panowaniu i bogactwie.
Nie chodziło jej o pieniądze, bo wartości ich także jeszcze nie rozumiała, domyślała się jednak, że królami świata są bogacze, że im wszystko łatwo przychodzi, że wydziedziczeni zginają przed nimi kolana.
Ani na chwilę nie wątpiła, że będzie w przyszłości bogatą.
Jakim sposobem dojdzie do tego — nie wiedziała i nie obchodziło ją to wcale — naprzód się juź uważała za równą swojej opiekunce.
Upłynęło lat pięć.
Przez ten długi przeciąg czasu, przywiązanie Blanki Castella do swojej przybranej córki, wzmagało się co raz bardziej, w miarę jak traciła nadzieję zostania matką.
Joasia nie zmieniła się wcale.
Pozostała zimną, skrytą, chytrą i ambitną, umysł jej tylko nie próżnował.
Pracowała bez ustanku: — umiała dużo — zdumiewała nauczycieli nadzwyczajnemi zdolnościami; w muzyce, śpiewie, rysunku i tańcu robiła postępy olbrzymie.
Czytelnicy nasi pomyślą zapewne, że w położeniu Joasi edukacya taka wysoka była rzeczą niewłaściwą.
Najzupełniej podzielamy to zdanie.
Blanka Castella w najlepszej wierze popełniała prawdziwe szaleństwo.
Nie zastanawiała się wcale nad tem, że przygotowuje nieszczęście swojej wychowance.
Uważała pupilkę jak własną swoją córkę, — i tak ją wychowywała.
Myślą nie wybiegała w przyszłość.
Gaston nie tak zaślepiony jak żona, ale coraz słabszy, pozwalał chętnie na wszystko,
Stara margrabina nie wtrącała się do syna i synowej... nie odzywała się wcale...
Ubiegłe pięć lat były bardzo szczęśliwe dla wszystkich, obecność zaś małej w Folie-Normand, ożywiała znacznie jednostajne trochę życie małżonków.
Bo na tym świecie znudzi się wszystko, znudzi się nawet szczęście, jeżeli za zbyt spokojnie płynie.
Pewnego dnia Gaston przyznał się sam sobie, iż czuje się trochę znużonym, iż zaczyna się nawet nudzić.
Dawne podróże i wycieczki zaczęły coraz częściej przychodzić mu na pamięć, coraz częściej pragnął odwiedzić z żoną te miejsca, które już sam raz odwiedzał.
Po wielu wahaniach i walkach wewnętrznych, oświadczył nareszcie Blance, że potrzebuje jakiejś rozrywki.
Młoda kobieta czuła się bardzo szczęśliwą w willi Auteuil, sama więc myśl długiej i dalekiej podróży, nabawiała ją niepokoju.
Jednakże odpowiedziała natychmiast:
— To jedźmy... pojadę z tobą chętnie, gdzie ci się żywnie podoba.
A kiedy Gaston ściskał ją uszczęśliwiony, dodała:
— A Joasia?... czy będzie nam towarzyszyć.
— Ależ niepodobna brać ją z nami!...
— Dla czego?...
— Niewygody kilko miesięczne, dla nas będą przyjemnością, dla tak zaś młodego dziecka będą fatygą a nawet mogą jej zaszkodzić...
— Będę się więc musiała z nią rozłączyć?...
— Matka rozłącza się nieraz z córką, a Joasia nie jest przecie twoją córką.
— Kocham ją jak własne dziecko.
— To też z wielką przyjemnością będziesz powracać do niej.
— Ale cóż się z nią stanie podczas naszej nieobecności?...
— Umieścimy ją na jakim pensyonacie dla dokończenia edukacyi...
— A czy nie może zostać tutaj pod opieką twojej matki?...
— Moja matka jest w tym wieku, że trudne ją obarczać podobnemi obowiązkami — a zresztą Joasia nudziłaby się tu sama jedna.
— Zrób więc jak uważasz, drogi Gastonie.
Zaraz nazajutrz Blanka i Gaston porozumieli się z przełożoną jednego z pierwszorzędny pensyonatów paryzkich, a w tydzień potem, szczere łzy młodej kobiety, pomieszały się z udanemi łzami jej córki przybranej.
W kilka dni potem kareta pocztowa unosiła daleko od Paryża Gastona i Blankę.
Gastona był promieniejący.
Blanka miała uśmiech na twarzy, ale smutek w sercu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.