Margrabina Castella/Część czwarta/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Margrabina Castella
Podtytuł Powieść
Wydawca Piotr Noskowski
Data wyd. 1888
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Marquise Castella
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.
Hrabia de Saint Marceau.

Jeżeli zdziwienie zdolne by było zmienić człowieka w statuę, to Raymond stałby się odraza marmurem.
Przypadek przychodził mu w pomoc w sposób dziwny i prawie nie podobny do wiary.
Bo też skoro czytelnicy nasi poznają plan zemsty, jaki od paru godzin zajmował umysł Prometeusza paryzkiego, zrozumieją odrazu, iż ślepy traf przechodzi czasami, najzręczniejsze pomysły dramaturgów i powieściopisarzy.
Lubo więc Raymond umiał panować nad sobą, nie potrafił ukryć wrażenia, jakie niespodziewana wiadomość wywarła na nim — a Maksym zauważył to odrazu.
— Czy pan znasz panią Castella?... zapytał z żywością.
— Znam ją z widzenia i z nazwiska... — odpowiedział eks-wisielec.
— Czy okoliczności zbliżyły pana kiedy do pani margrabiny?... — zapytał znowu Maksym.
— Nigdy... Jam prosty mieszczuch tylko i pomimo posiadanych milionów nie mam wcale pretensyj wdzierania się w świat wielki, w którym żyje pani Castella... Mam dosyć rozsądku na to, ażeby się trzymać na swojem miejscu.
— Gdzież pan widziałeś panią Castella?...
— Na przedstawieniu, kochane dziecko, tak samo jak ty... lorneta moja nie raz się ku niej zwracała, nieraz pozwalała mi ją admirować.
— Nieprawda że jest piękną?...
— Jest więcej jak piękną, jest zachwycającą prawdziwie, — wykrzyknął Raymond z zapałem. — To nie kobieta, to bogini.
— A to się pan zapalasz!... — zawołał Maksym z uśmiechem. — Czy i pan przypadkiem nie jesteś także zakochanym w tej czarodziejce?...
Prometeusz paryzki wzruszył ramionami.
— Ja... zakochany?... ja?... a to co znowu?... bierzesz mnie za waryata czy co u licha?... Przypatrz no mi się dobrze i osądź czyż mógłby się we mnie kto zakochać?... Ale gdybym był takim jak ty młodzieńcem, pełnym dystynkcji i elegancyi, o to gdyby mi przyszło postradać rozum i życie, musiałbym się podobać pani Castella, musiałbym postawić na swojem!...
Maksym potrząsnął głową.
— Próbowałem — rzekł — ale mi się nie udało...
— Tak, ale między wczoraj a dziś kolosalna jest różnica... — Wczoraj byłeś dla margrabiny jakimś tam dziennikarzem bez nazwiska i dachu... — dziś czy jutro będziesz jedną z gwiazd młodzieży paryzkiej, będziesz się przejeżdżał po lasku na arabie czystej krwi, będziesz powoził ekwipażem zaprzężonym w przepyszne stepowe rumaki... — Margrabina nie zwracała na ciebie uwagi wczoraj... — jutro z pewnością cię zauważy... Jest przecie córką Ewy i daje się brać na błyskotki...
— Przypuśćmy zatem, że mnie zauważy, ale czy mi to da sposobność, przedstawienia się jej i bywania w jej domu?...
— Znajdziemy i na to sposób, możesz być zupełnie spokojny... — Najdalej za dwa tygodnie, założę się, że będziesz upragnionym gościem na salonach pani Castella...
— Ah! panie!... — wykrzyknął Maksym — zapisane to widać gdzieś tam w górze, że ty we wszystkiem masz być moją opatrznością!
— Widocznie, że tak jest, mój młody przyjacielu.
— Jakże panu wyrażę moją wdzięczność?...
— Nie wspominając mi o tem ani słowa... A teraz wyjdziemy razem, bo mamy wiele dziś rzeczy do załatwienia.,, — Najprzód musimy znaleźć na ulicy Chaussée-d’Antin, albo Madelaine, jakie kawalerskie mieszkanko, ze stajnią i wozownią... potem musimy je umeblować... — nająć stangreta i grooma... — kupić trzy konie... — wybrać dwa powozy i kazać wymalować herby twoje na drzwiczkach...
— Moje herby?... rzekł z uśmiechem młody człowiek — jakto, zapominasz pan?...
— Że nie wiesz kto był twoim ojcem? — przerwał Raymond. — To bagatela... — Jesteś dzieckiem miłości, a takie dzieci są zazwyczaj dobremi szlachcicami... — Ja się obowiązuję wynaleźć ci herb bardzo poważny... dam ci i nazwisko... i nawet tytuł... — Ponieważ oto na przedmieściu Saint-Liarceau upłynęły twoje lata dziecinne... odtąd więc mianuję cię hrabią Maksymem de Saint-Marceau. — Zdaje mi się, że to brzmi wcale ładnie... Nie będziesz posiadał pergaminów to prawda, ale proszę cię, któż ci się o nie zapyta?... — Czy dobrze robisz szpadą?
— Cztery lata uczyłem się fechtunku, a Grisier uważał mnie za lepszego ze swych uczniów...
— Umiesz strzelać z pistoletu?
— Umiem i nie chwaląc się, chybiam raz na dwanaście razy.
— Wybornie... jestem zachwycony... Nie pytam się czyś jest odwżnym, bo skoro dzisiaj rano, byłeś gotów w łeb sobie palnąć, co jasno dowodzi twojej waleczności...
— Nie wiem, czy jest walecznym, ale czuję, że byłbym gotów narazić życie w potrzebie...
— Tego mi właśnie potrzeba, a okazyę dam ci dosyć prędko.
— Jakto?...
— Przygotuję ci pojedynek...
— W jakim celu?
— Dla postawienia cię odrazu na pewnych nogach w świecie, do którego wejdziesz... — Jak się dowiedzą żeś chłopak pewny siebie, żeś gotów bić się za najmniejszą bagatelkę, impertynenci będą się dobrze z daleka trzymać od ciebie... — porządne pchnięcie pałaszem oswobodzi cię na długi czas od tych ciekawców, co się lubią wtrącać do tego co do nich nie należy...
— Uwielbiam pański spryt i rozsądne zapatrywanie się na rzeczy — odrzekł z uśmiechem Maksym.
— I słuchać mnie będziesz zupełnie?... — zapytał Raymond.
— Najzupełniej.
— No to dobrze!... — W zamian za twoje zaufanie, obiecuję oi wszystkie przyjemności życia...
— Przyjmuję obietnicę...
Prometeusz paryski opuścił wraz ze swym protegowanym dom przy ulicy d’Amandiers.
Wsiedli do najętego powozu, a Raymond dał rozkaz stangretowi, aby jechał na ulicę Madelaine.
Po niedługim poszukiwaniu, znaleźli na ulicy Arcade, prześliczną antresolę i zaraz ją wynajęli.
Następnie udali się do tapicera, który obiecał we dwadzieścia cztery godzin dostarczyć wygodne i ładne umeblowanie.
Nie będziemy towarzyszyć przyszłemu hrabi de Saint-Marceau i jego opiekunowi do krawców, jubilerów, jak również do powoźników i handlarzów koni na polach Elizejskich.
Dostatecznem będzie powiedzieć czytelnikom, że zakupy zupełne i zbytkowne, załatwione zostały w kilka godzin.
— Bodaj, że teraz, nie zawadziłoby się posilić — zawołał Prometeusz do swojego towarzysza — ja przynajmniej głodny jestem siarczyście...
— Dotrzymam panu chętnie placu — odpowiedział Maksym na to.
— Brawo!... — odparł Raymond wesoło — zanim jednak udamy się do Palais-Royale, musimy zajść koniecznie na ulicę du Rocher.
— A tam po co kochany panie?...
— Po to, żeby zniszczyć list, jakiś napisał dziś rano do komisarza policyi...
— Słusznie...
— Daj adres stangretowi.
W kwandrans potem, Maksym przestąpił po raz ostatni próg obrzydłego domu, w którym przeszedł tyle biedy, w którym tyle smutnych nocy przepędził.
Wbiegł prędko na schody prowadzące na poddasze i podarł na drobne kawałeczki smutną ową korespondencyę.
Gdy schodził, stróżka go zatrzymała.
— Hej, hej!... panie Maksymie, cóż to się tak pana śpieszy?... — Rano także tak pan pędziłeś, żeś niesłyszał jakem wołała, iż mam list dla pana...
— List do mnie?
— Gdzie jest ten list?... Dawajcie mi go czemprędzej.
— Tak panie Maksymie, mam list do pana i to taki w dodatku pachnący, że...
Stróżka podała pismo lokatorowi, a ten rozerwał żywo kopertę, z której rzeczywiście rozszedł się przyjemny zapach.
List składał się z kilku tylko wyrazów, Maksym przebiegł je oczami, krzyknął z radości i wsunąwszy w rękę luidora osłupiałej kobiecinie, popędził jak strzała na ulicę.
— No co?... no co?... — pytał Raymond, wsiadającego do powozu Maksyma — coś to tam zastał takiego? — bo masz minę człowieka, który odziedziczył milion, albo otrzymał zaproszenie na pierwszą schadzkę od swojej ukochanej.
Maksym nie odpowiedział, tylko wskoczył do powozu.
— Patrz pan — rzekł, podając list wisielcowi — przeczytaj to i osądź moję radość...
Raymond przeczytał następujące wyrazy, skreślone elegancką rączką kobiecą:
„Margrabina Castella prosi pana Maksyma o łaskawe przybycie na wieczór muzykalny w przyszłą środę to jest 28 bieżącego miesiąca.“
— Cóż pan nato? — zapytał Maksym.
— Zaproszenie to, moje dziecko, oszczędza nam potrzeby wyszukiwania kogoś, coby cię przedstawił w salonach margrabiny... — Ale dla czego przed chwilą zapewniałeś mnie, iż pani Castella nie zwracała na ciebie uwagi?...
— Tak mi się, panie drogi, wydawało...
— Był to więc, z twojej strony, zbytek skromności tylko?
— Chyba że tak, proszę pana — to szepnął Maksym spodziewane zaproszenie...
— Jest odpowiedzią na twoje listy — dokończył Raymond — odpowiedzią bardzo naturalnie wymowną... — Tego co nie dopisała, za widzeniem dopowie ci pani margrabina...
— Więc zdaniem pana — ciągnął rozpromieniony młody człowiek — mogę się łudzić nadzieją?...
— Chcesz wiedzieć mo;e zdanie?
— O bardzo tego pragnę...
— Powiem ci zatem krótko, że jeżeli wątpiłbyś teraz jeszcze, musiałbyś być prawdziwym, skończonym głupcem... Teraz wszystko zależy tylko od ciebie, teraz trzeba umieć się kręcić tylko wobec tej najpiękniejszej kobiety w Paryżu...
— Ah!... — wykrzyknął wesoło Maksym — jeżeli dobre chęci mogą starczyć za uczynek, okrzyknij mnie pan z góry za zwycięzcę...


∗             ∗

Raymond i jego towarzysz pojechali do braci Provenceaux i Maksym po raz drugi podziwiał talent z jakim pan André Bontems potrafił wybierać godne Lucullusa potrawy.
Po obiedzie, udali się z powrotem na ulicę des Amandiers-Pepincourt, gdzie Raymond zaprowadził swego gościa do prześlicznego pokoiku i oddalił się zaraz, życząc mu dobrej nocy.
Życzenie spełniło się w zupełności — Maksym spał do rana jak zabity, a miał sny najrozkoszniejsze...


∗             ∗

Upłynęło kilka dni.
Dzięki pieniądzom hojnie sypanym przez Raymonda, mieszkanie Maksyma urządzone zostało niebawem, w sposób który nie pozostawiał nic a nic do życzenia.
Parę razy Maksym ukazał się już w lasku bulońskim, ubrany elegancko i powożący prześlicznemi ciemnemi kasztankami, które przybrane w czerwone kokardy, zwracały powszechną uwagę znawców i znawczyń sportu.
Trzy dni temu, gdy skromnie ubrany przechadzał się tu piechotą, damy zaledwie spoglądać nań raczyły w przejeździe...
Teraz te kobiety z marmuru, strzelały nieustannie oczami na nowego przybysza, co wyglądał na milionera.
Zimny jak anglik, jak turek niewzruszony, Maksym przesuwał się z pewną dumą pośród tych krzyżujących się spojrzeń.
Nadszedł nareszcie dzień koncertu u pani margrabiny Castella.
Żadna wstępująca w świat ośmnastoletnia panienka, nie zajmowała się tak swoją toaletą, jak Maksym tego wieczora.
Całe dwie godziny przepędził przed lustrem w pokoju sypialnym, zawiązując kokardę krawata!...
Włożył już rękawiczki i miał schodzić do oczekującego na dziedzińcu powozu, gdy groom przyszedł mu zaanonsować wizytę pana André Bontemps.
— Proś! — odezwał się żywo Maksym.
Raymond wszedł a Maksym uściskał serdecznie jego rękę.
— Do licha kochany hrabio, — zawołał ex-wisielec, — a to wspaniale co się nazywa wyglądasz!... Ja który znam się trochę na elegancyi, śmiało twierdzę, że twoja toaleta i postawa nie pozostawiają nic do życzenia.
— Jesteś więc ze mnie, kochany panie, zadowolony?... — zapytał młodzieniec z uśmiechem.
— Jestem zachwycony!... Brumel i książe Orsay, wzięliby cię za arystokratę czystej krwi!... No!... radzę pięknym paryżankom dobrze pilnować swoich serduszek, albo się bowiem grubo mylę, albo powołanym jesteś na zrobienie wielkiego w modnym świecie przewrotu...
— W oczach łaskawego pana... — odpowiedział z nowym uśmiecham Maksym, — wiesz pan zresztą, że się pragnę podobać jednej tylko osobie...
Margrabinie, nieprawda?...
— Tak jest szanowny panie.
— Oto nie ma obawy!... Jesteś pięknym przecie i młodym... Pierwsza miłość zdaje się trwać wiecznie, ale czas wszystko zmienia na świecie... Zacznij od pani Castella,.. a później zobaczymy...
— O!... — wykrzyknął Maksym ze szczerą egzaltacją — jeżeliby Joanna zgodziła się mnie pokochać, pewnym jest, że serce moje dotrwałby jej wiecznie!...
Za całą odpowiedź Prometeusz paryzki uśmiechnął się tylko.
— Czy masz mi dziś co jeszcze do powiedzenia?... — zapytał młody człowiek.
— Nie... chciałem cię tylko zobaczyć i życzyć powodzenia.
— Więc pozwolisz że się oddalę... bo to już dziewiąta...
— A tobie gwałtownie pilno do swojego bóztwa... — dokończył Raymond
— Przyznaję... Margrabina wywiera na mnie urok nieprzeparty... Nie wiem jeszcze czy ją kocham, ale na samą myśl, że się będę znajdować w jej obecności, że będę z nią mówić, serce mało mi nie wyskoczy z piersi.
— Jedź zatem, jedź moje dziecko!... odrzekł Raymond kiwając głową, — gorzko bym sobie wyrzucał, gdybym choć o pięć minut opóźnić miał to wasze pierwsze spotkanie... Siądę z tobą do powozu... wysadzisz mnie na bulwarze na rogu Chaussée d‘Antin.
W kwadrans potem ekwipaż Maksyma zatrzymał się przed mieszkaniem zajmowanem przez margrabinę.
Młody człowiek zdjął palto w przedpokoju — a kamerdyner otworzył drzwi salonu i głośno zaanonsował:
— Pan hrabia de Saint-Marceau...
Koncert się jeszcze nie zaczął, ale eleganckie tłumy zapełniały już salony pani Castella.
Towarzystwo składało się wyłącznie z mężczyzn, należących do trzech rodzajów arystokracyi panującej w Paryżu, do arystokracji rodowej, pieniężnej i artystycznej...
Joanna przechadzała się pomiędzy gośćmi z czarującym uśmiechem pięknej królowej, przyjmującej miłościwie swoich poddanych.
Toaletę miała skromną ale prześliczną.
Biała jej jedwabna suknia, prawie bez ozdób, mocno wydekoltowana, pozwalała podziwiać zgrabną figurkę i okrągłe ramiona; — czerwone korale wplecione w grube warkocze, naszyjnik i bransolety takie same, dopełniały przybrania i odbijały cudownie od matowej jej białości.
Że nigdy jeszcze nie wyglądała tak zachwycająco — wszyscy goście zgadzali się na to.
Margrabina wspierała się na ręku jednego z młodzieży, który z zaszczytu tego był widocznie niezmiernie dumnym.
Czytelnicy nasi znają już tego pana.
W jednym z pierwszych rozdziałów niniejszej opowieści, mogli już ocenić jego wartość pod względem fizycznym i moralnym i zapewne bo przypominają sobie barona Godefroy de Montaigle, syna krzyżowca, tego milionera i poświęcającego znaczną część swoich dochodów na kaszmiry indyjskie, perły i angielskie konie dla panny Formose, artystki z teatru Variétés.
Pan de Montaigle od chwili gdy go przedstawiono margrabinie i gdy został przez nią uprzejmie przyjętym, zapomniał o aktorce a zapłonął dla wielkiej damy...
Otrzymał pozwolenie przychodzenia codzień po południu — a że pani Castella widocznie go wyróżniała, zdawało mu się, że jest szalenie zakochanym i również szalenie kochanym.
— Doprawdy!... jak ta kobieta mi nadskakuje... — myślał nieraz sobie. Widocznie mamy słabość do siebie... waha się jeszcze, ale niedługo nastąpi chwila naszego szczęścia!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.