Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom IX/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Marcin Podrzutek
Podtytuł czyli Pamiętniki pokojowca
Wydawca S. H. Merzbach
Data wyd. 1846
Druk Drukarnia S Strąbskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Seweryn Porajski
Tytuł orygin. Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MARCIN PODRZUTEK
CZYLI
PAMIĘTNIKI POKOJOWCA
PRZEZ
EUGENIUSZA SUE.
SPOLSZCZONE
PRZEZ
TŁUMACZA TAJEMNIC LONDYNU.
Tom dziewiąty.

WARSZAWA.
Nakład i druk S. H. Merzbacha, Księgarza
przy ulicy Miodowéj Nr. 486.

1847.






14.
W mieszkaniu Baskiny.

Scena dzieje się w pięknym pałacyku, położonym pomiędzy dziedzińcem i ogrodem, a zamieszkałym przez Baskinę. Część ogrodu zajmują puste grunta na których pełno budowlanych materyałów.
Dziesiąta z rana wybiła; dwie osoby które znamy już z Pamiętników Marcina, Leporello i panna Astarté zajęci są uporządkowaniem salonów, noszących ślady przedłużonych do późna odwiedzin.
Astarté chociaż o kilka lat starsza aniżeli wówczas gdy służyła u swojéj ministrowéj, któréj, jeżeli jéj wierzyć mamy, tyle dokuczała, — zawsze jednak zachowała swą elegancką kibić, piękne białe ząbki, przepyszne czarne włosy, oraz zuchwałą i szyderczą minę.
Leporello, dawny pokojowiec barona de Saint-Maurice, o tyle zyskał na powadze o ile postradał na młodości; nabrał tuszy, twarz jego jest pełniejsza, rumiana; zdaje się, że jak najpoufaléj żyje z panną Astarté.
— Ale, ale! moja kochana, — rzekł jéj Leporello przerywając swoje zatrudnienie i niedbale rozciągając się w wygodnym fotelu, zawsze jednak z miotełką w ręku — pomówmy trochę, niech się przecież czego dowiem... Przedwczoraj na twoje wewanie przybyły z Normandyi, wczoraj przyjęty tutaj z twojéj rekomendacji, prawie całą noc oznajmowałem w tym salonie więcéj książąt, ambasadorów, markizów, hrabiów... i innych znakomitych panów, aniżeli w najpierwszych domach po których sługiwałem; nawet nie miałem dotąd czasu należycie z tobą pogawędzić.
— Prawda mój miły Leporello, — odpowiedziała panna Astarté z kolei znużona padając na szezląg, — ostatnie powozy odjechały o czwartéj z rana, pani zatrzymała mię do piątéj, a wstałam...
— Przecież pewny jestem, — przerwał Leporello, — żeś mi nie kazała opuszczać domu margrabiny de Mainval, dlatego abym miał stracić na zamianie. Naprzód tutaj prawie mi podwojono płacę, a naszą jéjmość opisałaś mi jako wspaniałomyślną i mało o co dbającą panią.
— Do tego nawet stopnia że się człowiek nieraz żenuje... bo z tak ufającemi osobami... mimowolnie trzeba być skrupulatnym... kiedy przeciwnie z innemi, na honor... wcale nie zły interes!...
— Aktorka wspaniałomyślna... — powiedział Leporello, — nic dziwnego; łatwy ma pieniądz, łatwo go wydaje... a jak widać grubo zyskuje...
— Przeszło sto tysięcy franków rocznie!...
— Pięknie... Nielicząc dodatków?
— Jakich?
— Alboż to pomiędzy tymi książętami, markizami... nie ma takiego...coby to?... hę? — spytał Leporello znacząco poglądając na swą towarzyszkę.
— Nie... poważnie odparła Astarté.
— Ale bah!... i po chwilowym namyśle dodał Leporello — już rozumiem... ma się... jak to często bywa... ma się jakiegoś... co ją należycie...
— Nie... z podwójną powagą odrzekła panna Astarté.
— No, to może aktora?...
— Nie.
— Nie... nie... nie... a przecież sławna panna Baskina musi mieć kochanka, choćby nim był sam szatan.
— Chyba że szatan... bo ona wcale nie ma kochanka.
— No, to dwóch?... trzech?... dziesięciu?...
— Ani jednego.
— Astarté, ja ciebie poznać nie mogę, moja kochana.
— Wiész przecie, że między sobą nigdy nie kłamiemy...
— Kiedy tego nie potrzeba.
— Rozumié się, a nie mam żadnego powodu taić przed tobą czy pani ma kochanka lub nie.
— Ha! — wzdychając rzekł Leporello, — to ci muszę wierzyć.
— Ale mówmy o czém inném. Wiesz, że rozstałam się z moją szanowną ministrową po wypadku z rzodkwią.
— Z rzodkwią?
— Jakto? ty nie wiész o tém?
— Wprawdzie nigdy rzodkwi nie jadam, ale niech przepadnę, jeżeli domyślam się co chcesz mówić.
— Nudziła mię już moja ministrowa, bo niedosyć że była głupia i nieznośnie mieszczańska, ale nadto zła jak rudy osioł; rozumie się że nie dla mnie, bo ja mam dziób i pazury — ale była nielitościwą dla młodéj siostrzenicy, wprawdzie brzydkiéj jak potwór, lecz tak dobréj, tak łagodnéj, że mi nieraz łzy w oczach stawały na widok upokorzenia, którego codzień doznawała od swéj niegodziwéj ciotki; wpadłam w taką passyę, że powiedziałam sobie: Nie pozostanę u niéj dłużéj, ale nim odejdę, zemszczę się za tę biédaczkę, i wypłatam jéj na odprawę porządny figiel. I tak, pewnego dnia ubierałam głowę mojéj pani na bal do Tuileries... wzięłam z kredensu pół tuzina malutkich różowych rzodkiewek z zielonemi listkami, przebiłam je długiemi czarnemi szpilkami, i ubierając ministrowę, powtykałam je w jéj włosy.
— Ale Astarté, tyś prawdziwy Cambronne!
— Ministrowa obok tego miała na głowie dwa pęki białych marabutów. — Ah! moja kochaneczko, — rzekła niezgrabnie muszcząc się przed lustrem, — dzisiaj prześlicznie mię utrefiłaś, przewyższyłaś siebie.

— Pani mi w tém ubraniu zupełnie przypominasz księżnę... — Doprawdy, moja kochaneczko? — Jak honor kocham, — odpowiedziałam, — ale dopiéro na balu poznasz pani, jakie ten strój sprawi wrażenie. — I dalejże moja jéjmość na bal, bo minister był chory, a liczyłam na to. W kwadrans późniéj przybywa do Tuileries, aż tu massami tłoczą się za nią jakby za jakiém dziwowiskiem. Wszystko to przypisywała swoim marabutom; to téż nadymała się... z całych sił!! — dowiedziałam się o tém od mojéj przyjaciółki, która z ust swojéj pani słyszała tę scenę. — Dla Boga! — mówił jeden do ministrowéj, — jakżeś się pani po wiosennemu, po ogrodniczemu wystroiła!... pozwolę sobie nawet powiedziéć po inspektowemu. — Ah panie! — Pani, — mówił drugi, — ten strój nigdy nie wyjdzie z mody. — Ah! panie! — Ależ możnaby miéć smaczną przekąskę z tego stroju, — wtrącił trzeci. — Ah! panie! oh! panie! — odpowiadała ciągle ministrowa, dumna wrażeniem swych marabutów. Nakoniec przyjaciółka o któréj wspomniałam, pozwoliwszy szydzić z niéj przez pół godziny, uprzedziła ją po przyjacielsku, że zaczynano ją nazywać Matką Rzodkwią, i na honor! ten przydomek odtąd już na zawsze zachowała.
— Astarté, ja cię uwielbiałem, — z zapałem zawołał Ceporello, — dzisiaj ubóstwiam cię... lecz tyś się zanadto ryzykowała, bo mogłaś potém nigdzie już nie znaleźć służby.
— Przeciwnie! nabyłam przez to niejakiéj sławy na przedmieściu Saint Germain, gdzie wcale nie ganiono żem sobie tak zadrwiła z lipcowego ministra; że zaś miałam dosyć miejsc do wyboru, przyjęłam zatem służbę u hrabiny de Cérisy, służbę doskonałą; ale hrabina wkrótce umarła.... Ośmnaście miesięcy temu, markiz d’Henneville który już wtedy zalecał się do panny Baskiny, dumny, że mógł być jéj intendentem, słyszał przypadkiem od jednéj z moich przyjaciółek, pokojówki, swojéj żony, że byłam bez miejsca, a znał mię u pani de Cérisy: zarekomendował mię... Od téj to pory tu zostaję.
— Rozumiem, przebiegła to sztuka ten markiz, przerwał Leporello, — myślał sobie: Astarté zajmie się mojemi interesami, a to wiele, kiedy się ma za sobą pokojówkę..
— To prawda; ale markizowi na nic się to nie przydało... a jednak Bogu wiadomo ile wycierpiał dla mojéj pani, ile wydał na rzeczy których nawet nie zdawała się postrzegać. Nakoniec porzucił żonę, sżdząc że tym sposobem przypodoba się mojéj pani, kopił, Bóg wié za jaką cenę, dom przyległy temu, i chciał natychmiast do niego się wprowadzić.
— A to dlaczego?
Aby mógł być ciągle... tuż przy mójéj pani.
— I nic pomiędzy niémi nie zachodziło?
— Nic.
— Ależ on chyba waryat!
— Bah!! Otóż widzisz mój drogi Leporello, jak to pani ich traktuje. Zanotuj sobie także, iż markiz był to człowiek modny, podobnie jak twój dawny pan, równie jak on młody, przystojny, dzielny, miły... ale miłość jego dla mojéj pani rozum mu odejmowała. „Słowem, moja Astarté, — mówił mi ten biédny markiz, bo byłam jego powiernicą, — czyniłem dla twojéj pani więcéj niż ktokolwiekby uczynił dla najprzywiązańszéj kochanki; porzuciłem żonę, poróżniłem się z mojém i jéj pokrewieństwem, byleby przekonać Baskinę, że mimo jéj obojętności zerwałem z całym światem aby żyć dla niéj jedynie. A to ją wcale nie wzrusza. Gdyby kogokolwiek kochała, wyrzekłbym się wszelkiéj nadziei, ale pewny jestem, że ona nie kocha nikogo. Zmarnotrawiłem nie mało pieniędzy aby ją śledzić i szpiegować, na operze, tutaj, słowem wszędzie gdziekolwiek ona bywa... ale nie dostrzeżono nic... ani nawet cienia intrygi...” — Wszakżem to zawsze powtarzała panu markizowi, — rzekłam mu, — ale pan mi wierzyć nie chciałeś. „Teraz już wierzę, — odpowiedział; i wiém z pewnością że Baskina nie ma kochanka. Dlatego też nie rozpaczam, bo nakoniec ona mię kochać musi... Niepodobna aby się oparła tysiącznym ofiarom jakie już uczyniłem i jeszcze uczynię, nim nawet o nich zamarzy, a to wszystko jedynie w nadziei zyskania jéj miłości.“ — Przysięgam ci Leporello, że istotnie żałowałam tego biédnego markiza: bo raz wściekał się że aż truchlałam ze strachu, drugi raz płakał jak dziecko.
— A twoja pani?
— Była jak marmur... a nawet gorzéj... bo marmur nie śmieje się...
— To ona śmiała się z niego?
— Śmiała... ale ten śmiéch... człowieka dreszczem przejmował.
— Ależ to chyba wcielony szatan ta nasza pani?
— Tego się właśnie boję.
— I cóż się stało z biédnym markizem?
— Umarł.
— Umarł... z miłości?... cóż znowu?
— Z miłości... i... kuli, którą sobie wpakował w samo serce.
— Astarté, chyba żartujesz?
— Całą rzecz zatajono; wspominano tylko o gwałtownym ataku apoplexyi — ale markiz zabił się w jak najlepsze, bo sam nawet hrabia Duriveau... wiész?
— Tak, tak, wiém pan Balarda i pani Gabryeli.
— On sam... Otóż! hrabia Duriveau jego przyjaciel, odwiedzając go pewnego poranku, znalazł i go rozciągniętego na podłodze. To téż mówią że i od tego czasu hrabia Duriveau nie cierpi naszéj pani, i że najokropniejsze rzeczy na nią wygaduje... co wszakże nie przeszkadza jego synowi...
— Synowi hrabiego Duriveau?...
— Tak jest, vicehrabiemu Scypionowi... Ten biédak kocha się w naszéj pani tak szalenie, jak się kochał nieszczęśliwy markiz... i tylu innych.
— Ależ słyszałem tu wczoraj, że yicehrabia Scypio ma zaślubić córkę pani Wilson... i że ojciec i syn jednego dnia żenić się mają?
— Prawda; vicehrabia Scypio w istocie zaślubia pannę Rafaelę.
— A zakochany na zabój?
— W naszéj pani...
— I przykład markiza wcale go nie zraża?
— I owszem... mówi podobnie jak drudzy: — Co za tryumf... zwyciężyć kobiétę dla której biédny markiz zabił się z rozpaczy, a która tylu innymi wzgardziła!
— I vicehrabia Scypio nie lepiéj jest przyjmowany jak drudzy?
— Hum!... znacząco mruknęła Astarte.
— Nakoniec!... oddycham!
— Nie spiesz się Leporello. Pani, prawda, że więcéj głaszcze wicehrabiego, a nawet okazuje mu względy jakich dotąd nie okazywała nikomu... bo od czasu jak wyjechał do Solonii, do majątku ojca, pisywała do niego po kilka razy na tydzień... Zresztą mniemam że się go spodziewa lada chwila, bo mówią że podwójne małżeństwo ojca i syna ma się odbyć w Paryżu.
— A cóż przecie nasza pani mówi o wicehrabi?
— Nic... i to właśnie sęk... Zresztą nie radzę ci mój biédny Leporello... abyś choć przez kilka minut słyszał jak ona mówi o swoich innych pacyentach, bo ich tak nazywa... bynajmniéj...
— Z nich nie szydząc?
— Nie, ale pogardzając nimi... a szyderstwo jéj tak jest ostre, tak krwawéj jakby ich rozpaloném żelazem piętnowała...
— A te niedołęgi mimo to szaleją za nią?
— Powiedz raczéj właśnie dlatego... i nietylko oni, ale nawet daleko lepsi od nich.
— Jak to?
— Tak... Za granicą pani blizko dwa lata bawiła jako piérwsza śpiéwaczka dworskiéj opery... i na honor tam jakiś książę...
— Zakochał się w niéj?
— Szalenie... jak oni wszyscy; nawet pewnego dnia, nie wiem co się przytrafiło, dosyć że mówią iż podczas schadzki z naszą panią, wielkie niebezpieczeństwo zagroziło księciu... którego cudem wyratował go jakiś nieznajomy.
— Niebezpieczeństwo podczas schadzki? — Ten wiec książę musiał zapewne mieć współzawodnika?
— Nigdy téj okoliczności dokładnie nie znałam, bo to nie było za moich czasów, a to co wiem od Julisi... pamiętasz zapewne Julisię, od księżny de Monthar.
— Do licha!... tam gdzie był Marcin... dobry, ale djabelnie milczący chłopak.
— Ten Marcin jeździł z księżną... która z księżny została prostą obywatelką, bo po śmierci męża, jakby mieszczanka jaka poszła za pana Justyna Clément swojego kochanka... otóż Julisia, która wraz z Marcinem pozostała w służbie księżny czy téż pani Clément, jeżeli wolisz, towarzyszyła jéj za granicę, i właśnie podczas ich pobytu w pewnéj stolicy, zdarzył się ów przypadek między księciem a Baskiną. Dosyć, że po téj przygodzie, panna Baskina na kilka miesięcy przed expiracyą kontraktu wróciła do Paryża, a ja wkrótce potém objęłam u niéj służbę... Przytoczyłam ci hjstoryą tego księcia umyślnie, abyś pojął, że u naszéj pani nie wielkie rzeczy, że się markiz dla niéj zabija... kiedy udzielny książę tylko co togo samego nie uczynił...
— Prawda... a Marcin?
— Nic o nim nie słyszałam. Sądzę ie musiał zostać za granicą... nie wiem dlaczego rozstał się ze swojém państwem.
(Nie widzimy potrzeby nadmieniać czytelnikowi, że Astarté nie wiedziała iż Marcin wróciwszy niedawno z zagranicy, wszedł w służbę do hrabiego Duriveau).
— Ale wracając do naszéj pani, przyznam się że ona dla mnie istną zagadką? Jednak wczoraj jak czyniła honory wieczoru... rzekłbyś że to jaka księżna... tak wyborne ma ułożenie... tak piękna... o! czarownie piękna!... Ale mimo to...
— Czy pani zawsze taka blada?
— Zawsze.
— Jednak nie zdaje się żeby była słaba... a zawsze cudnie ładna; ale to szczególna rzecz... ta bladość.
— Między nami mówiąc, kochany Leporello, — tajemniczo rzekła Astarté, — ja sądzę że ta bladość pochodzi od fajki.
— Jakto! to i ona także pali fajkę?... No proszę! widać że to już na prawdę w modę weszło... chociaż uważam, że zapach cygara lub tytoniu niebardzo musi być przyjemny dla kobiéty. Ale kiedy taka moda!
— Mylisz się, pani nie pali tytoniu...
— A cóż pali.
— Nie wiém... ale ona to umieszcza na małéj porcelanowej miseczce... to coś nakształt żywicy... potem podpala to i wciąga dym przez długi cybuch pleciony jedwabiem i złotem.
— I jakąż u djabła znajduje w tém przyjemność?
— To ją usypia.
— Usypia! a dlaczegóż ona na sen bierze?
— Dla zabicia nudów.
— Alboż się nudzi?
— Na śmierć, mój drogi Leporello, na śmierć!
— Ona? bogata, piękna, pieszczona... kochana... nudzi się!
— Na śmierć, powiadam ci, a jak wypali swą żywicę, to po sześć, siedm godzin leży na kanapie nieruchoma jak posąg, ale z otwartemi oczami.
— Co ty mówisz? to nie do uwierzenia!...
— Od pół roku mianowicie nudy jéj pogorszyły się. Dawniéj śpiewała czasem po całych godzinach, i sama jedna; to ją bawiło, chociaż niekiedy przerywała sobie i łzami się zalewała... mianowicie kiedy śpiewała jednę aryę... a byle tylko wpadła na tę aryę, zaraz basta i płacze jak druga Magdalena... Ale już od trzech miesięcy ani otworzyła fortepianu, a zamiast korzystać z czteromiesięcznego urlopu i zarobić w Anglii pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt tysięcy franków... wolała tu pozostać... palić fajkę i spać.
— Ale, kiedy śpiewa w teatrze... kiedy ją zarzucają kwiatami, wieńcami, kiedy ją całém gardłem przywołują?
— Posłuchaj Leporello, wszyscy mówią że nigdy nie otrzymała tylu poklasków, nigdy nie była piękniejszą, jak w pięciu ostatnich wystąpieniach... otóż! w chwili gry, zdawała się być nieco ożywioną... ale po odniesieniu tryumfu wróciwszy do domu, wyglądała ponura i smutna jakby wróciła z pogrzebu.
— Doprawdy, to mię przeraża.
— Ostatni raz wyprzężono jéj konie. Cała orkiestra i mnóstwo powozów z obojéj płci towarzystwem wielkiego świata odprowadziło ją aż do domu...
— To przynajmniéj wówczas niepowinna była być smutną?
— Prawda, że tym razem uważałam że była wesoła.
— A no, przecież!
Nakoniec... — powiedziała mi, — jesltto już po raz ostatni...
— Jakto! po raz ostatni, to ona już nie chce występować?
— Zdaje się że nie...
— Tego roku?
— Nie... już nigdy...
— A poklaski... a sława?
— Już ich zapewne ma po uszy; a raczéj, ja myślę że musi mieć jakiego mola co ją gryzie.
— Boże! Boże! wszystko co mi mówisz, niezmiernie mię dziwi!
— Nawet dosyć długo zupełnie unikała wszelkiego towarzystwa; ale od miesiąca znowu zaczęła przyjmować gości.
— A jeżeli zakochana w vicehrabim Scypionie, jakże ty to wszystko pogodzisz?
— Ja wcale nie godzę, ale gubię się w domysłach, bo nic zgoła nie pojmuję. Od czasu jak pisuje do niego tak często, jak go głaszcze, więcéj daleko sypia i bardziéj jeszcze jest smutna. Przedwczoraj, przestraszyła mię, bo spała z otwartémi oczami od jedenastéj z rana do północy prawie; co mię tém bardziéj dziwiło, że w ciągu snu, wielkie łzy płynęły jéj z oczu.
— Biedna!
— Jest jeszcze coś co mię mocno intryguje... pani najęła niedawno stary brzydki dom, gdzie nikt nie mieszka, położony przy ulicy Marché-Vieux... w stronie rogatek Piekła. Czy znasz te strony?
— Nie; ale na cóż pani ten dom w którym nikt nie mieszka?
— Pytasz mię o więcéj niż sama wiem...
Nagły dźwięk dzwonka w przedpokoju, przerwał rozmowę Leporella z Astartą.




15.
Przyjaciel lat dziecinnych.

Leporello pobiegł otworzyć; wszedł odźwierny zmieniony ze strachu i spytał:
— Czy jest panna Astarté?
— Albo co?
— Koniecznie natychmiast mówić z nią muszę... rzekł odźwierny, i gdy Leporello poszedł przywołać Astartę, dodał mówiąc sam do siebie:
— Ah! dla Boga... jeszcze cały drżę.
— Co ci to panie Durand? — spytała Astarté, spiesznie przybiegając.
— Ah! wystaw sobie panna, przed chwilą ktoś puka, otwiéram, aż tu wchodzi do mojéj budki jakiś wielki drab, z czarną brodą i posiwiałemi włosami, choć jeszcze dość młody; był nędznie ubrany, minę miał szczególną, a przytém széroką przepaskę na lewém oku. Słowem... okropny... okropny...
— Cóż daléj, — niecierpliwie rzekła Astarté... cóż dalej?
— Czy tu mieszka Baskina? — spytał mię opryskliwie.
— Tak panie, panna Baskina tutaj mieszka, — odpowiedziałem temu włóczędze, aby mu dać uczuć jego niegrzeczność. — Dobrze, — odparł, i dalejże ruszył na dziedziniec. Pobiegłem za nim. — Za pozwoleniem pana... mówię, tutaj się nie wchodzi w ten sposób; pani nikogo nie przyjmuje. — Owszem przyjmuje, i na dowód tego widzieć się z nią będę, — odpowiedział. I znowu daléj poszedł. Wtedy, jakém poczciwy, zatrzymałem go mówiąc: — Jeżeli pan gwałtem chcesz wejść do naszego domu... zaraz zawołam na wartę... Wszak dzielnie sobie poradziłem? — Na tę groźbę mój jegomość zbladł, dobrze to widziałem, zatrzymał się i rzekł: — No, nie wrzeszcz tak głośno, wróćmy do twéj budki, dasz mi na czém pisać i pismo natychmiast zaniesiesz twojéj pani, a zobaczysz co ci powié... za to żeś mię nie chciał do niéj wpuścić... — Na honor! ten człowiek powiedział mi to takim tonem, że mimo jego szubrawskiéj miny, obawiałem się czym nie zbłądził, że go nie przyjąłem. Dałem mu więc na czém pisać; i oto jest bilet, który kazał oddać pani... sam zaś czeka u mnie.
To mówiąc odźwierny oddał pannie Astarté świeżo zapieczętowany list.
— To niepodobna, — powiedziała pokojówka — nie mogę budzić pani, położyła się o piątéj zrana... i jeszcze na mnie nie dzwoniła.
— Do licha... poszlij tego brodacza do diabła, — rzekł Leporello, — a jeżeli chcesz, to ja się z nim rozmówię!

— Nie... — przerwała Astarté po chwilowym namyśle, pan Durand może dobrze uczynił, i choćbym miała obudzić panią, zaniosę jej ten list.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dziesięć minut póżniéj, Astarté przybiegła.
— Ah! dla Boga... rzekła do Leporella... jakże dobrze uczyniłam żem ten list pani zaniosła!
A zwracając mowę do odźwiernego:
— Prędko, prędko, panie Durand, proś tego pana, przyprowadź go tutaj.
Odźwierny spiesznie odszedł i wkrótce wrócił, poprzedzając Bambocha.
Przypominamy, że bandyta, obwiniony o podwójne morderstwo i ścigany z lasu do lasu po ujściu z więzienia w Bourges, tylko co nie wpadł w ręce Beaucadeta i jego żandarmów, w lesie należącym do hrabi Duriveau; lecz spotkawszy naprzód Bête-Puanta, który go ukrył w swojéj jaskini, a potém pana Dumolard, któremu zdarł odzież, a zabrał konia i sakiewkę ze stu pięćdziesięciu luidorami, któréj tłuścioszek tak mocno żałował, — Bamboche przy pomocy téj summy, wśród niesłychanych trudów zdołał ujść śledzącéj go policyi, i nakoniec dostał się do Paryża, gdzie, nie bez przyczyny, miał nadzieję znaleźć lepsze schronienie. W końcu przypomniawszy sobie Baskinę, i wiedząc jak świetne zajmuje stanowisko, mniemał że u towarzyszki dziecinnych lat swoich pomoc znajdzie.
Gęstą czarną brodą do połowy twarzy zarosły, a za pomocą szerokiéj czarnéj opaski na léwem oku, jeszcze bardziéj zmieniony, był zresztą nie najgorzéj ubrany; lecz jego grube rysy, bladość i dzika fizyonomia, dostateczną były przyczyną że odźwierny wahał się zrazu wpuścić podobną osobę do swojéj pani.
— Chciéj pan tedy się pofatygować, — rzekła Astarté ciekawie, z obawą i zdziwieniem z ukosa patrząc na Bambocha, bo nie pojmowała dlaczego jéj pani z takim pośpiechem przyjmuje tego przybysza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W godzinę po wejściu Bambocha do Baskiny, Astarté znowu się zeszła z Leporellem i rzekła mu zdumiona:
— Ah! dla Boga!... mamy zawsze coś nowego.
— Cóż to, moja kochano?
— Ten człowiek z czarną opaską, zostanie tutaj na śniadaniu.
— Ah bah!
— I na obiedzie,.
— To znowu!
— I nocować tutaj będzie.
— Tom do djabła!
— I mieszkać...
— To chyba... musi być brat?
— Sza!... tajemniczo i po cichu szepnęła Astarté.
— Albo co?
— To jakiś polityczny przestępca... który umknął z wiezienia, gdzie się dostał w czasie rozruchów.
— Ah! teraz rozumiem... biedak... polityczny przestępca... to mi przypomina pana Lebouffi... owego pompatycznego deputowanego z opozycyi, z którego nieraz tyle się wyśmiewaliśmy... tego co to sobie tłukł czaszkę pięściami, gdy miał występować na mównicę...
— Ten jegomość, — zaczęła znowu Astarté, — widać musiał sobie sprzykrzyć więzienie!... dlatego téż pani zaleca nam jak największą tajemnicę... My tylko oboje, w całym domu, będziemy wiedzieli że więzień tu się ukrywa... Będzie sypiał w pokoiku po tamtéj stronie pralni, którego okna wychodzą na ogród — ja mam klucz od tego pokoiku; co do pożywienia... sprzątając ze stołu, odłożysz mu ile będzie potrzeba, wprzód nim odniesiesz półmiski do kredensu.
— Bardzo dobrze. Ale odźwierny widział jak ten pan wchodził?
— Już pani i temu zaradziła. Powiész odźwiernemu, aby ten list odniósł natychmiast do vice-hrabi Scypiona... Podczas gdy pan Durand zajęty będzie tém zleceniem, ty pozostaniesz w jego budce, a skoro wróci, powiesz mu naumyślnie że otwierałeś człowiekowi z czarną opaską i że ztąd wyszedł.
— Rozumiem... To więc vicehrabia Scypio wrócił do Paryża?
— Zapewne musiał wrócić, bo poznałam jego pismo pomiędzy listami które rano pani przyniosłam, gdy zadzwoniła, aby mi oświadczyć ie człowiek z czarną opaską tutaj mieszkać będzie. Tak, vice-hrabia niezawodnie być musi w Paryżu: pani kazała ci powiedziéć że nieprzyjmuje nikogo prócz niego... i że ma tu przybyć około godziny trzeciéj.
— Dobrze, uwiadomię o tém odźwiernego jak wróci do swej budki, i nie przyjmę nikogo prócz vice-hrabi Scypiona... Ale zapominam, że go nigdy nie widziałem.
— Mniejsza oto, odźwierny zna go dobrze; jego tylko wpuści na dziedziniec.
— Nic nie szkodzi, dla większéj pewności, nim go wpuszczę, spytam o nazwisko.
— Wreszcie, — rzekła Astarté, — oto jego rysopis: twarz najpiękniejsza w świecie, włosy ciemne, małe, jasne, zakręcone wąsiki, oczy czarne, ot tak duże, zęby jak perły.
— Do djabła, moja panno, widać żeś się dobrze przypatrzyła pięknemu vice-hrabi.
— Z resztą, — wzruszając ramionami na uwagę Leporella powiedziała Astarté — ani zbyt słuszny, ani zbyt mały, ma prześliczną figurę, a ułożenie równie eleganckie jak twój dawny pan don Juan.
— Przy tylu doskonałościach — rzekł Leporella — pojmuję teraz że pani, jak powiadasz, głaszcze go, to też gdybym był na jéj miejscu wolałbym zasypiać przy tak ładnym chłopcu... jak przy porcelanowéj fajce.
— Będziesz ty milczał niecnoto! Daléj, żywo... ruszaj do odźwiernego, a ja biegnę zająć się kryjówką człowieka o czarnéj opasce.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Około godziny trzeciéj Leporello wprowadził vice-hrabiego Scypiona Duriveau do salonu Baskiny.
— Jeżeli pan vice-hrabia raczy chwilkę zatrzymać się, — rzekł mu Leporello, — pani zaraz nadejdzie.
Scypio skinął głową, Leporello wyszedł.
Podczas gdy vice-hrabia czekał na Baskinę, ta przy pomocy Astarté kończyła ubierać się. Kilka kolorowych sukien, tu i owdzie porozrzucanych na krzesłach, świadczyły że Baskina długo wybierała nim skłoniła się na ubiór, który miał być bez wątpienia niepokonany. Zdawało się że uczyniła doskonały wybór.
Wtedy Baskina w całym blasku swej zaślepiającéj piękności, kazała się uczesać à la Sevigne: tysiące pukli jéj ciemno błąd włosów piętrzyły się jedwabiste, delikatne, lekkie, wkoło pięknego jéj czoła, i pieściły jéj blade lica; lecz mimo téj bladości cera Baskiny była zarazem tak gładka, tak przezrocza i czysta, że brak rumieńca tém więcéj miał wdzięku, tém był szczególniejszy, iż stanowił sprzeczność z purpurą jéj ust i ogniem wielkich oczu z ciemnemi, prawie czarnemi brwiami, w porównaniu do przymglonych pukli jéj włosów, w których przebijało się powietrze i światło; dwie wielkie kokardy z różowych wstążek uzupełniały strój głowy.
Na różowéj jedwabnéj spódniczce, Baskina miała czarną jedwabną tunikę, mocno wyciętą, do stanu przystającą, spadającą zaledwie do kolan, i u spodu szeroko nasadzoną czarną sieczką, z pod któréj wychodziła czarna koronka aż do nóg sięgająca a jak siatka przezroczysta, przez którą widziano połyskujący odcień różowej spódnicy; małe przezroczyste rękawki zacieniowały jedynie czarowne rysy okrągłych, delikatnych, pulchnych i pełnych dołków ramion a wycięcie czarnego gorsetu, w V wykrojonego, byłoby odsłoniło prawie do połowy pierś niby z kości słoniowéj wykutą, gdyby jéj nie zakryła wielka różowa kokarda, umieszczona na wierzchu gorsetu, któréj cień rumiany padał na jej płeć śnieżystą.
Baskina stojąca wówczas przed lustrem, poprawiła lekkie sploty swych włosów, nadając im jakieś niby zaniedbanie i naturalność, daleko wyższe od wszelkiego wyszukania i symetryi,.. Potém wziąwszy czarną stalową sprzączkę, jeszcze mocniéj ścisnęła szeroką wstęgę opasującą jéj niewypowiedzianie szczupłą kibić, która że tak powiemy, od dzieciństwa przełamana, zachowała wątłość i wdzięk o jakich jedynie niepojęta giętkość hiszpańskich tancerek dać może wyobrażenie. Baskina bowiem podobnie jak one, mogła przeginać swą gibką jak u węża kibić, w prawo, w Ilewo, w tył i naprzód, słowem mogła się zwinąć we dwoje, a jéj szerokie biodra zaledwie wahały się wśród tego nęcącego bujania.
Niepodobna było wyobrazić sobie więcéj uroku aniżeli go miała Baskina tak ubrana. Astarté dotąd nie widziała nigdy jeszcze aby jéj pani dokładała tyle drobiazgowych starań w swém ubraniu, nigdy téż nie widziała jéj tak piękną.
Pokojówka usłyszawszy że któś ostrożnie puka do drzwi od sypialnego pokoju, spytała:
— Kto tam?
Głos Lcporella odpowiedział zewnątrz:
— Pan vicehrabia Duriveau oczekuje pani w salonie, a tu list który do pani przyniesiono; czy będzie jaka odpowiedź?
Astarté uchyliła drzwi, wzięła list i podała go swéj pani.
Zaledwie Baskina list ten otworzyła, natychmiast mimowolnie zawołała:
— I on także... w Paryżu!
Po pilném przeczytaniu tego listu, który był od Marcina, Baskina rzuciła go w ogień, i zamyślona, dziwnie się uśmiechając, patrzyła jak gorzał; potém po kilkochwilowém dumaniu, zadrżała i rzekła ao Astarty:
— Nie zapominaj, proszę cię, o mojém zleceniu względem osoby którą ukrywać tu będziemy... przez dni kilka... wywdzięczę ci się za twą gorliwość i wyrozumiałość.
— Pani może być pewna że dochowam... i bardzo dobrze dochowam tajemnicy.
— Liczę na ciebie Astarte! Pamiętaj że najmniejsza nieroztropność zrządzić może wielkie nieszczęścia...
— Niech się pani nie obawia, ręczę za Leporella jak sama za siebie.
— Wierzę ci... uprzedź go także, że zupełnie nikogo nie przyjmuję.
To mówiąc Baskina, przeszła pokój przyległy swojéj sypialni i wkrótce ujrzała przed sobą vicehrabiego.
Na widok Scypiona, przebiegł po całém jéj ciele dreszcz niedostrzegalny. Złowroga radość zaświeciła w jéj oczach... Mniemała że dotyka... i rzeczywiście dotykała od tak dawna upragnionej... i zamierzonéj zemsty... A zemsta takowa mogła być straszliwa...
Wyraz złowrogi tak szybko przesunął się po twarzy Baskiny, że Scypio nic nie postrzegł... Owszem lubo przyzwyczajony do blasku piękności Baskiny, piękność ta nigdy może nie wydawała ma się cudowniejszą, bardziéj podniecającą; to téż na jéj widok truchlejąc z miłości i żądzy, tryumfującym głosem zawołał:
— Wygrałem!... ojciec mój jutro przybywa... Podyktujesz warunki mojego małżeństwa z Rafaelą.
— Ah! szatanie... rzekła Baskina, rzucając się na szyję Scypiona i obejmując go prześlicznemi rękami.
— Czyś zadowolona, miła czarownico? — odpowiedział vice-hrabia, ściskając że tak powiemy, każdym z osobna palcem delikatną i okrągłą kibić Baskiny, a uniesiony niecierpliwym zapałem ognistemi usty szukając ust jéj. Lecz Baskina umiała uniknąć tego pocałunku, żywo wygięła się w tył i nieco na bok, a dzięki swéj gibkości, obwinęła się prawie w koło ręki młodzieńca; potém zostając niby leżąca w takiéj pozycyi, godnéj wyzywającego zaniedbania starożytnej Erygony, wlepiła w Scypiona swój wzrok wilgotny, przyćmiony, omdlewający... podczas gdy jéj rumiane usta, wydając palące tchnienie, dozwalały widzieć białą emalię jéj zębów.
Zaćmiło się w oczach Scypiona; lica jego zaogniły się; upojony, bezprzytomny, pochylając się ku Baskinie, rzekł jéj głosem drgającym, pożądliwym:
— O! jakżeś piękna... jak cię kocham!... Nakoniec... jesteś moja!
Zaledwie tych słów domówił, a Baskina zwinna i prędka jak żmija, wyrwała się z namiętnych objęć młodzieńca, mówiąc, jakby sobie wyrzucała że tylko co nie uległa mimowolnemu pociągowi:
— Nie... nie... jam szalona!...
Potém padła na stojący przy kominku fotel i twarz oburącz zakryła.
Scypio pobiegł do niéj wołając:
— O! na próżno bronić się pragniesz... kochasz mię... jesteś moja... jesteś...
Scypio nie dokończył. Baskina podniosła głowę i głośnym śmiechem wybuchła, a rysy jéj nagle przybrały zwykły sobie wyraz szyderstwa i wzgardy.
— Ah... to okropność! zawsze ta sama!... z gniéwem i goryczą zawołał vice-hrabia, mimo że wierzył w rzeczywistość miłosnego wzruszenia jakiemu Baskina zdawała się ulegać, — dopiéro co słuchała głosu swojego serca... o oto znowu, szydzi ze mnie i przywdziewa swą zuchwałą i drwiącą minę... o! ona nawet w miłości musi być komedyantką.
— A ty, czyliż nie jesteś także największym lisem, tojest najwyborniejszym ze wszystkich znanych mi komedyantów? A któż mi zaręczy, że ojciec twój przybędzie? kto mi zaręczy że nie chcesz tém kłamstwem nadużyć, jak ci się to już nieraz udało, niewinności biednéj dziewczyny? To mówiąc z obłudną miną Baskina zwiesiła oczy.
— Ojciec mój jutro przyjedzie! — Zawołał Scypio,... przysięgam ci to!
— Chcesz przysiądz? — śmiejąc się rzekła Baskina, — to pewno zbędziesz mię jakiem nikczemném kłamstwem.
— Ależ, — z gorączkową niecierpliwością przerwał Scypio, — wszakże pisałem ci, że nazajutrz po owéj scenie z moim ojcem, w któréj zdaje mi się okazałem niejaką siłę...
— Jeżeli opis twój był wierny, o czém nie wątpię, byłeś wyborny, byłeś ideałem zuchwalstwa i śmiałości... bo pokonać hrabiego własną jego bronią... na każdy wyrzut odpowiedzieć mu: — Co uczyniłem... to sama i ty czyniłeś!... o zaiste było to arcydzieło...
— Otóż! wszakże napisałem ci, iż nazajutrz po téj scenie powiedział mi:
— „Bah! niedorzecznie postąpiłem, oburzając się wczoraj przeciw warunkom twojego, a tém samém i mojego małżeństwa, niegodziwy łotrze; obaczę się z Baskiną, jestto najmodniejsza kobiéta w Paryżu, mówią że dowcipna jak szatan; widzę żeśmy stworzeni do wzajemnego porozumienia się.”
— Gwałtem widzę chcesz abym szalała za twoim ojcem.
— Przez litość posłuchaj mię, ja mówię na seryo, — powiedział Scypio. — Potém dodał: — „Tylko ani słowa o tém przed biédną Rafaelą; proszę o względy dla niéj dopóki się obaj nie pożenimy; później rób sobie co ci się podoba...” To mi powiedział mój ojciec w Tremblay, tydzień temu.
— Tydzień czy dziesięć dni, dobrze, ale późniéj?
— Późniéj chciał parę razy cofnąć obietnicę...
— A widzisz żeś mię oszukiwał!...
— Ale słuchajże, i zamiast drwić, może podziwiać mię będziesz.
— Ja bardzo lubię podziwiać cię, kochany Scypionie...
— Wiész... że mój drogi ojciec jestto największy filut w świecie...sam się tém chlubi, i słusznie; to téż widząc że groźbą nic na mnie nie wymoże pod względem warunków mojego małżeństwo, zezwolił; jednak mimo — bo jest bardzo przebiegły — parę razy próbował czy mię nie przerobi... odgrywając, z wielkiém mojém zdziwieniem, zupełnie nową rolę, w któréj z resztą,... wyznałem mu... żem go znalazł dosyć miernym.
— I jakaż to była rola?
— Już on raz odgrywał rolę ojca surowego: chciał więc spróbować jak mu się uda ojciec czuły... I w wielkiéj efektowéj scenie płakał... ale... Na honor... bardzo dobrze... bardzo dobrze!...
— O! filut!... z szyderczym uśmiéchem zawołała Baskina, — ale to było dla ciebie za mocne! — Spodziewam się że pojmujesz iż ani na minutę oszukać się nie dałem. Ale obaj mieliśmy prześliczną chwilę...
— Opowiedzno djable wcielony.
— Przybrał głos pełen tkliwości i rzekł mi: — A jednak... ja płaczę!... przed tobą — i to żadnego na tobie nie czyni wrażenia.” — No, no, odparłem, gdybym w łzy twoje wierzył... tobyś mię wyśmiał.
— Scypionie, niech wycałuję twoje piękne oczy za to jedno tylko słowo... Mów daléj i staraj się zasłużyć na drugi pocałunek... ale niecierpliwie pragnę dowiedziéć się, jak po tém wszystkiém ojciec twój przystał na widzenie się ze mną... na warunki, jakie...
— Piérwéj pocałuj... o!... pocałuj.
— Nie, nie... słucham... mów... żywo!
— Otóż! widząc że go znalazłem miernym w roli czutego ojca, dawca dni moich znowu chciał się przemienić w ojca surowego. Na jego przekleństwa, odpowiedziałem ze znajomą ci moją zimną krwią: — „Przypomnijno sobie ową wyborną historyę o głupim mężu na którym płaczem swoim wymogłeś gorące łzy, przekonawszy go, że platonicznie kochasz jego żonę, a jeszcze tego samego wieczoru miałeś z nią schadzkę... Przypomnij sobie to, coś mi z tego względu powiedział: — Trzeba się wprawiać, mój synu, do łatwéj łzy, to bardzo przydatne mając do czynienia z cudzemi żonami, a nawet, jak widzisz z ich mężami.”
— Uwielbiam cię... Scypionie! — zawołała Baskina, i zaraz seryo dodała: — Mów pan daléj...
— Zapomniałeś dodać, — rzekłem do mojego ojca: — że łatwa łza służy także do rozczulania synów; ale ze mną płaczliwe filuterstwo nic nie poradzi, bo ja jestem syn... nieprzesiąkający...
Widząc, że odgadłem jego podstęp, ojciec wrócił znowu do naturalnego stanu... tojest został ojcem filutem, i rzekł mi z uśmiechem: — „No, łotrze... tobie zawsze trzeba ustąpić; zgoda, pojutrze obaczę tę djablicę Baskinę.“ — Powiedział mi to przedwczoraj, i....
Scypio nie mógł dokończyć.
W téj chwili, mimo wyraźnego zakazu pani aby nikogo nie puszczał, Leporello zapukał i wszedł trzymając w ręku tacę, a na niéj list.
Był to list od hrabiego Duriveau, który oczekiwał w sąsiednim pokoju.




16.
Baskina.

Baskina mocno zdziwiona widokiem Leporella, rzekła mu:
— Wszak zabroniłam, abyś tu nie wchodził... co chcesz?
— Najmocniej przepraszam panią, — odpowiedział Leporello, ale powiedziano mi że jestto list bardzo pilny, bardzo ważny, dlatego sądziłem... że mimo rozkazów pani...
— Dawaj, — rzekła Baskina i wzięła list.
Natychmiast lekki rumieniec pokrył bladą twarz i młodej dziewicy... zrazu zdawała się ulegać mocnéj niespokojności; potém, po krótkim namyśle, nietylko spokojnie, ale tryumfująco powiedziała Leporellowi:
— Możesz wprowadzić osobę która ci ten list i oddała.
Leporello wyszedł.
— Co za nieznośna rzecz, rzekł Scypio tupiąc nogą, — że też nie można być z tobą sam na sam...
— Żywo, żywo, — powiedziała Baskina wstając i otwierając drzwi do małego budoaru który dotykał do salonu. — Wejdź tu...
— Ja? — spytał zdumiony Scypio, — a to dla czego?
— Czy chcesz być obecnym mojéj rozmowie z twoim ojcem?
— Z moim ojcem?
— List ten jest od niego, nadzwyczaj mu pilno... pragnie widziéć się ze mną natychmiast.
— Ah!... teraz przecie wierzysz mi, — z wyrazem dumy i radości zawołał Scypio, i znowu chciał uściskać Baskinę.
— Ty jesteś prawdziwy szatan, rzekła Baskina lekko popychając Scypiona ku budoarowi. Doprowadzić ojca do tego kroku... to rzecz niesłychana! odurzająca!
— Dotrzymałem słowa, — zawołał Scypio, a oko i twarz jego ogniem zapłonęły; schwycił obie ręce Baskiny i dodał: — teraz na ciebie koléj.
— Alboż ja nie pragnę jeszcze bardziej jak ty... dotrzymać tego słowa... niegodziwy djable? — szepnęła Baskina do ucha Scypiona i tak blizko iż jéj usta dotknęły policzka i włosów młodzieńca; potém rzekła pośpiesznie:
— Żywo, schowaj się... twój ojciec nadchodzi.
I czémprędzéj zamknęła za vice-hrabią drzwi od budoaru.
Nagłe przybycie hrabiego Duriveau, chociaż Według obietnicy Scypiona wkrótce spodziewane, zrazu zatrwożyło Baskinę... spotkanie się bowiem vice-hrabiego z ojcem mogło pokrzyżować lub zaszkodzić jéj zamiarom. Przez chwilę wahała się czy ma przyjąć pana Duriveau, lub nie; lecz zastanowiwszy się, iż jakakolwiek będzie rozmowa z hrabią której Scypio miał być niewidzialnym świadkiem, rozmowa ta w każdym razie posłużyć może jéj zemście i nienawiści, bez dłuższego namysłu przyjęła hrabiego.
W chwili gdy zamykała Scypiona w budoarze, Leporello oznajmił pana Duriveau.
Z badawczego spojrzenia jakie hrabia wchodząc rzucił w koło siebie, Baskina wniosła: że hrabia sądzi iż jego syn jest tutaj.
Potém postrzegając że pan Duriveau utkwił wzrok we drzwiach budoaru, pomyśliła sobie:
— On mniema że Scypio jest tam... Tém lepiéj.
I nie myliła się. Ojciec Scypiona przybył umyślnie tego dnia i o téj godzinie, bo wiedział że syn jego jest u Baskiny, gdyż śledząc go zdała, widział jak do niéj wchodził.
Fizyonomia hrabiego miała wyraz tak surowy, dumny i cierpki, iż Baskina odgadła natychmiast, że ukrywa jakiś plan pod pozorem ustąpienia zuchwałéj woli syna.
Hrabia bynajmniéj nieuderzony zaślepiającą pięknością Baskiny, na jéj widok nie mógł się powstrzymać od wzruszenia — zadrżał z odrazy i prawie z trwogi; mimowolnie bowiem przypomniał sobie proroczą groźbę Klaudyusza Gérard, i piekielną nienawiść Baskiny przeciw Scypionowi i całemu jego pokoleniu, któréj odkrycie winien był Pamiętnikom Marcina; lecz wkrótce opamiętał się — wszakże przybył do tego domu aby wyrwać syna od wpływu téj niebezpiecznéj kobiéty.
Baskina ukradkiem spojrzała na drzwi budoaru; w którym zamknęła Scypiona, potém wskazała hrabiemu krzesło i rzekła mu z najdoskonalszą spokojnością:
— Racz pan usiąść.
Hrabia nie usiadł, lecz zbliżył się do kominka i tam stanął, a panując nad Baskiną wzrostem swoim, powiedział jak mógł najspokojniejszym i najłagodniejszym głosem:
— Pani się zapewne spodziewałaś moich odwiedzin, kiedy się aż tutaj dostać mogłem?
— W rzeczy saméj... spodziewałam się że będę miała przyjemność widzeniu pana.
— Mówmy otwarcie, — opryskliwie rzekł hrabia. Pragnąłem, aby syn mój zaślubił pannę Wilson...ale ten syn oświadczył mi wczoraj, że stanowczo odrzuci to małżeństwo, jeżeli ja...jego ojciec... (te wyrazy wymówił z lekkim gniewem) nie przybędę porozumieć się z panią...
— Tak jest panie, — szyderczym i wyniosłym tonem odparła Baskina, — mam tę pretensyą...
— Ab! pani masz tę pretensyą... — zaledwie powstrzymując się odparł pan Duriveau, — a więc pani zamierzasz... dyktować mi jakie warunki?
— Warunki niezbędne; i pan z taką uprzejmością przybywasz poznać je... że z prawdziwą rozkoszą spieszę uczynić mu zadosyć... Oto są te warunki... Naprzód...
— Dosyć moja pani! — gwałtownie zawołał hrabia, dosyć! Ponieważ pani przypuszczasz żem tyle nikczemny, tyle brudny iż przystanę na podobną hańbę... spieszę zatém wywieść panią z błędu.
— W takim razie... — z najdoskonalszą zimną krwią odparła Baskina, — jakkolwiek oceniam zaszczytne odwiedziny pańskie... niech mi jednak wolno będzie spytać czemu winna jestem tę łaskę? bo teraz już nie pojmuję jego u mnie obecności.
Hrabia, pomieszany szyderczą oziębłością Baskiny, usiłował zachować spokojność i rzekł:
— Abym pani wytłumaczył prawdziwy cel mojego przybycia, powinienem cofnąć się nieco... w przeszłość.
— Słucham pana.
— Byłem poufałym przyjacielem człowieka, któregoś pani przywiodła do rozpaczy, do samobójstwa... i w tę straszną ostateczność chciałaśbyś pani zapewne wtrącić mojego syna...
— Nigdy nic dwa razy nie powtarzam... — z przerażającém szyderstwem odparła Baskina.
— W istocie, mocno wierzę w bujność wyobraźni pani... Ale wracam do rzeczy...byłem więc poufałym przyjacielem jednéj z ofiar pani: a tą ofiarą był nieszczęśliwy markiz d’Henneville...
— To znaczy, — przerywając hrabiemu rzekła Baskina, — że pan jesteś moim nieprzyjacielem...
— Nieubłaganym... pani.
— Lubię taką szczerość.
— Ale może nie z taką przyjemnością dowiesz się pani, że wiém jak zajadłą nienawiścią ścigasz pani mojego syna... nienawiść ta, — dodał hrabia podnosząc głos tak, aby go Scypio słyszał, — trwa już bardzo dawno...
— Trwa od dzieciństwa, nieprawdaż? — najobojętniej rzekła Baskina. — Dzieckiem żebrzącém w lesie Chantilly... małą śpiewaczką w Sceaux.. biedną figurantką w teatrze szkoczków... byłam ja. I w témto owa straszna tajemnica?
Hrabia stracił głowę. Spodziewał się że tém odkryciem zupełnie pognębi Baskinę... a ta uprzedziła go, przeczuwając co nastąpi po piérwszych słowach pana Duriveau, i uważając że zręczniéj będzie stawić czoło temu wyrzutowi... chociaż nie wiedziała zkąd hrabia znał te wszystkie szczegóły.
Baskina korzystając z kłopotu hrabiego Duriveau, mówiła daléj:
— Syn pański nie poznał mię w rozmaitych naszych spotkaniach, nie prawdaż? Lecz ja, która jak się zdaje, mam dobrą pamięć... pamięć nienawiści... nie zapomniałam o złośliwym małym vice-hrabi... i skoro znalazłam sposobność... zdradziecko uwikłałam w moje sieci to kochane dziécię, ten tak znany wzór niewinności i łagodności... abym tym sposobem pomścić się mogła... dziko...niesłychanie... Czy tak, panie? Wszakże takie są moje niegodziwe zamiary?
— Zupełnie tak samo, pani, — rzekł pan Duriveau odzyskując swą zimną krew.
— A więc?...
— A więc!... nie życzę sobie, abyś pani silniéj jeszcze podsycała w moim synu szalone wyrodztwo jakie go opanowało, a z którego wyleczę go radykalnie i gwałtownie...
To mówiąc hrabia podniósł głos tak, aby go Scypio słyszał; wreszcie dodał takim samym tonem:
— Słowem, nie chcę, aby mój syn padł ofiarą pani, nie chcę nawet abyś z niego zażartowała... mimo że najdoskonaléj jest usposobiony do śmiesznéj roli dudka.
Na te słowa pana Duriveau, szatańska radość zabłysła w oczach Baskiny mimowolnie zwróconych w stronę budoaru, gdzie się Scypio znajdował.
Poczém rzekła:
— Lękam się, mój panie... czyliby syn pański zgadzał się zupełnie z panem co do roli... nie zbyt pochlebnéj... jaką, według pana, przy mnie odgrywa.
— Być może; mój syn jest zaprawdę zbyt wyrodny, ale na nieszczęście jest także zbyt łatwowierny, zbyt ślepy... i w stosunkach z panią zbyt niedoświadczony. Ale ja obowiązuję się otworzyć mu oczy, i wykrzesać... zawsze pod względem stosunków z panią...
— Scypio łatwowierny? ślepy? niedoświadczony? — z uśmiéchem przerwała Baskina, — do prawdy, zbudzasz pan we mnie zbyt wielką dumę: czarownica Cyrce nie przeistaczała dokładniéj swych kochanków... a jednak, mimo wszelkiéj mojéj miłości własnéj, nie mogę przyjąć łaskawego oskarżenia i całego wszechwładztwa jakie mi pan przyznajesz. Jeżeli pan pozwolisz, trwać będę w przekonaniu.. że Scypio, mimo mnie... pozostał takim jakim go zawsze widziałam, tojest najmilszym, najśmielszym najdowcipniejszym ze znanéj mi młodzieży. Może, pan na to powiész, żem w nim zaślepiona... być może... bo według pana... on we mnie także zaślepiony!
— Pani, zaślepiona?... o! nie, nie, — z gorzką ironią odparł hrabia, — oczy pani są równie przenikliwe jak piękne... Wiedziałaś pani dokąd doprowadziłaś mojego syna, wymagając na tym nieszczęśliwym szaleńcu, aby mi zuchwale oświadczył iż powinienem uważać panią za jedynego sędziego w sprawie naszych małżeństw... Otóż! ja oświadczam pani, że moje i mojego syna małżeństwo będą miały miejsce... a to... mimo pani... mimo jego... jeżeli tak wypadnie... Tak jest Scypio wymknie się pani mimo twojéj wiedzy... i mimo wiedzy jego, skoro ośmieli się stawić opór.
— Ej panie hrabio, — lekko — drwiącym tonem, godnym nieśmiertelnéj naszéj Celimeny, rzekła Baskina, — pan, człowiek dobrego towarzystwa, człowiek pełen taktu i dowcipu...
— Pani...
— Uspokój pan, z łaski swojéj, tę niewczesną skromność, skończę czemś może mniéj pochlebném... Jakto — powiem panu — człowiek dobrego tonu, znający świat, może mówić o przymuszonym małżeństwie? po co, proszę pana, te tony zapamiętałego Geronta, który przychodzi upomniéć się o swojego syna u jakiéj Cydalizy? — W saméj rzeczy słysząc pana... powiedziałby kto, że tego biédnego, niewinnego Scypiona pragnę poświęcić na ołtarzu jakiego bóztwa piekielnego. Przekonuj się pan jak jestem próżna — z uśmiéchem dodała Baskina, sądzę... że poświęcając sobie Scypiona... wielebym zazdrości wzbudziła; i że pan... nadaremnie byś usiłował ogłosić mię za straszydło... bo ja doprawdy niezbyt... świat przerażam... A zatém, panie hrabio, nieuwłaczaj sobie udając mieszczanina,...zostań na nowo tym sceptycznym i dowcipnym młodym ojcem, który, jako prawdziwy wielki pan, elegancko wychował swojego syna, równie jak książę de Richelieu wychował pana de Fronsac.
— Tu nie idzie, moja pani, ani o pana de Richelieu, ani o pana de Fronsac... ja nie jestem wielkim panem... ojciec mój był wzbogaconym oberżystą, mój syn zatém jest wnukiem wzbogaconego oberżysty.
— To wszystko jedno; bo pan, swojém znakomitem wykształceniem, wznosisz swojego ojca na wielkiego pana. W rodzinie pana, szlachectwo... zamiast spadać na potomków... raczej na przodków przelewa się... tak jak nie pamiętam już w którym kraju... lecz mniejsza oto... Ale, przez litość niekompromituj pan dłużéj tego szyderczego, sceptycznego i świetnego dowcipu, którego tajemnicę tak wspaniołomyślnie wykryłeś swojemu synowi... a przedewszystkiém porzuć te mieszczańskie pomysły.
— Trudno mi będzie, uledz żądaniu pani, — odparł hrabia, prawie rozbrojony słodziutką zuchwałością Baskiny. — Mogło się śnić mojemu synowi, że jest synem wielkiego pana... ja także mogłem i mieć ten głupi sen... lecz od kilku dni — poważnie dodał hrabia — przebudziłem się... i postanowiłem obudzić i mojego syna, wprawdzie nieco gwałtownie... ale przynajmniéj przebudzenie to uprzyjemnię mu dobrém i uczciwém małżeństwem...
— I Scypio przystanie na to?
— Przystanie.
— Wątpię.
— Ja zaś jestem tego pewny.
— Zapewne pan musisz posiadać jaki cudowny talizman?
— W rzeczy saméj... mam ten talizman... i oto jest... — rzekł hrabia wydobywając z kieszeni jakiś papier, i pokazując go Baskinie z pogardliwym i tryumfującym uśmiechem.
— I jakiż to dobry geniusz, która to wieszczka opiekuńcza zstąpiła z siedziby błogosławionych i darowała panu ten nieoceniony talizman?
— Tym opiekuńczym geniuszem, pani, jest poprostu magistrat.
— Magistrat?
— Tak jest magistrat!... Widzisz pani że zostaję zajadłym mieszczaninem. To téż... po prostu wyznałem magistratowi sprawiedliwą obawę o przyszłość mojego syna, i niegodne czyny jakich się już dopuścił za podmową jednéj obmierzłéj kobiéty... Używając tedy praw ojcowskich, wymogłem na magistracie, który ze swéj strony porozumiał się z prokuratorem królewskim, upoważnienie do zamknięcia mojego syna... Upoważnienie to właśnie jest tym talizmanem, który pani pokazałem. — Jeżeli więc syn mój nie podda się moim wymaganiom... dzisiaj... natychmiast... jutro...słowem kiedy zechcę... zaprowadzony zostanie do domu kary i poprawy.
Na ten cios nieprzewidziany Baskina zadrżała: ale wnet odzyskując swą szyderczą zimną krew, rzekła:
— Wyznaję... żeś pan sobie doskonale poradził; Scypio nie może wytrzymać walki z panem... trafnie go pan ugodziłeś.
— Widzisz pani, — tryumfująco zawołał hrabia — że słusznie mówiłem iż wydrę ci mojego syna, mimo twojéj... i, jeżeli tego potrzeba będzie, mimo jego woli.
— Wspomniałeś pan także iż jego i pańskie zaślubiny...
— Jednocześnie odbędą się niezawodnie... i zawsze za pomocą mojego talizmanu... bo powiem mojemu synowi: Albo bezwarunkowo zaślubisz pannę Wilson... albo jutro pójdziesz do więzienia... a pojmujesz pani, że tu nie ma co namyślać się. — Zresztą, przedsięwziąłem środki ostrożności na wszelki przypadek... a środki doskonałe... Niech się żeni lub nie żeni... ja, ożenię się zawsze, a że pani Richelieugo przytoczyłaś, powiem mojemu synowi to co ojciec pana de Fronsac powiedział temu hultajowi.
— A cóż to powiedział Richelieu swojemu synowi, proszę panu?
— „Panie de Fronsac, — rzekł mu, — żenię się w nadziei że będę miał syna zupełnie do ciebie niepodobnego.”
— Coraz lepiéj... Powtarzam panu że biedny Scypio ma w panu dzielnego zapaśnika... pan go zupełnie pokonywasz... Lecz niech mi teraz wolno będzie poznać cel pańskich odwiedzin. Pan masz zbyt wzniosłe uczucia, zbyt jesteś wspaniałomyślnym, iżbyś przychodził tu jedynie dla tryumfowania W moich oczach i przedstawienia się jednéj skromnéj dziewczynie w olimpijskim blasku twojéj ojcowskiéj wszechmocności... któréj jednym z najpiękniejszych przywilejów jest, podług mnie, przywilej więzienia ludzi... i żenienia ich gwałtem. Prawda że to trochę tchnie prawem kaduka... ale zawsze to figiel nie lada i dobrze wyrachowany. Pomimo to jednak nie sądzę, abyś mię pan zaszczycał swojemi odwiedzinami jedynie dla otrzymania moich oklasków.
— Zaiste... zbyt ważnego powodu potrzebowałem abym tu przybył... abym się zniżył do nastręczenia pani, choćby nawet chwilowéj myśli, że mogę być tyle nędznym iż przybywam słuchać znieważających pretensyj pani...
— I jakiż więc jest ten powód?
— Pani... odparł hrabia nie odpowiadając na to pytanie, — mój syn jest tutaj.
— Panie... odpowiedziała Baskina udając zdziwioną i zakłopotaną.
— Powtarzam, mój syn jest tutaj...
— Ależ panie...
— Jest tam, — zawołał pan Duriveau postępując ku drzwiom budoaru, — tam... jestem tego pewny.
— Tak... jest tam, — cicho i niby z wielkiém przerażeniem powiedziała Baskina, — ale milcz pan, zaklinam... lękam się czy pana nie słyszał...
— Mówiłem głośno... na umyślnie aby mię słyszał, — dodał hrabia znowu ku drzwiom przystępując, — zaraz na początku naszéj rozmowy wiedziałem że tam jest.
— Panie! — zawołała Baskina udając coraz większe przerażenie i stając na przeciw hrabiego — Scypio musi być niezmiernie rozdrażniony...
— Doprawdy?...
— O!... strzeż się pan...
— Ja mam się strzedz rozdrażnionego Scypiona? pogardliwie uśmiechając się rzekł pan Duriveau.
— Powiadam panu... że na twój widok, nie zdoła upamiętać się.
— Pozwól mi pani otworzyć te drzwi...
— Ah! zatrzymaj się pan! — zawołała Baskina załamując ręce i rozpacz udając. Scypio jużby tu był gdyby się nie lękał gwałtowności piérwszego poruszenia swojego.
— Jeżeli pani pozwolisz, będę miał odwagę stawić czoło gwałtowności tego piérwszego poruszenia.
— Panie, przez litość!
— Pani... proszę po raz ostatni...
Wtém otworzyły się drzwi budoaru i pokazał się w nich Scypio.
Przez chwilę stał na progu jakby chciał stłumić i pokonać okropne uczucia których doznawał na widok ojca.
— Otóż stoją na przeciw siebie, — pomyśliła Baskina, mierząc obu spojrzeniem pełném dzikiéj radości, — Scypio z buntem i nienawiścią w sercu, ojciec z groźbą na ustach... Mam ich nakoniec!




17.
Obietnica.

Scypio przez chwilę stał niemy, nieporuszony we drzwiach budoaru; wreszcie wszedł do salonu, blady, zmieniony przerażającém uczuciem gniewu, nienawiści, oburzenia przeciw ojcu, w którym utkwił wzrok ponury, niedowierzający.
— A więc wiedziałeś że jestem tutaj? — rzekł do hrabiego, — i dlatego tak głośno mówiłeś?
— Tak jest... nieugiętym głosem odparł hrabia i obracając się do Baskiny dodał;
— Dlatego to pokonałem okropny wstręt widzenia się z panią... Wiedziałem że mój syn jest tutaj... tam w tym gabinecie — i w obec pani...chciéj to pani pamiętać, w obec pani chciałem mu dać surową naukę, która wsparta moją niecofniętą wolą, podwójną mu korzyść przyniesie.
— Słyszałem każde pańskie słowo, — głucho odparł Scypio, — i nie zapomnę żadnego.
— Jeżeli potrzeba będzie, gotów jestem odświeżyć ci pamięć, — powiedział pan Duriveau, — i w obeo téj kobiéty, która swym haniebnym wpływem posunęła cię aż do znieważania władzy ojcowskiéj... przypomniéć ci, iż wróciłeś znowu pod jarzmo téj władzy... iż dla twojego zbawienia upokorzyłem cię w obec téj kobiéty, która tobą gardzi, z ciebie szydzi, bardziéj może nawet niż cię nienawidzi.
— A jakiż to cel téj pięknéj exekucyi ojcowskiéj mój panie? spytał Scypio.
— Ponieważ ani napomnienia, — zaczął znowu hrabia, — ani najczulsze błagania, nie zdołały pokonać twojéj zuchwałości...
— Ah!... otóż mamy znowu scenę ojca czułego, drwiąco przerwał Scypio. — Opowiadałem ci, moja kochana... że ledwo mierne sprawiła na mnie wrażenie... bo pan raczył uprzedzić mię, że oddawna wprawiał się do łatwéj łzy.
Hrabia nic zważając na to, mówił daléj:
— Jeden mi tylko pozostawał środek, tojest ugodzenie cię w najczulszą stronę... bo w twą dumę... Chcę więc... tak jest, chcę poniżyć tę dumę mój panie... a poniżyć tak nizko... tak nizko... abyś się nawet w obec téj kobiéty rumienił... aby nawet ta kobiéta wstydziła się ciebie!... teraz nie lękam się już twéj występnéj chełpliwości, bo z upadku tego nie powstaniesz... Patrz, mój ty paniczu przebiegły, gardzący wszystkiém i wszystkiemi, patrz, oto ojcowska władza przywróciła cię do właściwego tobie stanowiska, dziecka nieco krnąbrnego, nieco pustego, które naprzód ukarać a potém wyleczyć należy, by to dziecko nie trwało w złém i w zepsuciu.
— Panie, — zawołała Baskina, udając że lęka się aby hrabia swą mową nie przywiódł Scypiona do ostateczności, — strzeż się... te słowa są zbyt okrutne...
— Dajże pokój moja kochana — z zuchwałą pogardą przerwał Scypio — scena ta jest tylko zbyt śmieszna... a mam zamiar pewny; że jednak ta śmieszność tchnie niejako podłą obłudą, nadaje więc nową postać ojcowskiéj władzy tego pana... Mieliśmy ojca filuta... ojca srogiego... ojca czułego;... mamy teraz ojca obłudnego... Bo dziś rano jeszcze ten pan postępował ze mną jak dobry i wesoły kolega, a miał w kieszeni rozkaz przyaresztowania mię... a wczoraj jeszcze mówił mi: No łotrze, obaczę się z Baskiną, skoro tego pragniesz koniecznie; ale ani słowa o tém przed panią Wilson... Wreszcie — z wzrastającém szyderstwem dodał Scypio — to mię nie bardzo dziwi, bo słusznie mówi przysłowie: Dobra krew kłamać nie może. Syn zacnego Duriveau wzbogaconego lichwiarza, zachowuje czystość swojéj rasy; działa jak działał zapewne szanowny jego ojciec, kiedy potrzebował schwytać w swe sidła upartego dłużnika, a miał w kieszeni wyrok skazujący go na areszt. No wyznaj pan, że jesteś Judaszem pa małą skalę.
— Złe porównanie, — z lodowatą spokojnością odparł hrabia, — kto chce zamknąć waryata... pewno go o tém nie uprzedza.
— Dalipan nie najgorsza wymówka, — wybuchając szyderczym śmiéchem zawołał Scypio, otóż dostojna ojcowska władza przywdziewa postać argusa z Bicetre.
Hrabia litościwie wzruszył ramionami i rzekł do Scypiona:
— Przebaczam i powinienem przebaczyć ci to zuchwalstwo... bo obecność téj kobiéty posuwa cię do najwyższéj bezczelności... Przewidywałem to jako skutek lekcyi którą ci dać postanowiłem... Ale posłuchaj: gdybym nie miał sposobu wyrwać cię dzisiaj, natychmiast z pod wpływu téj istoty, powiedziałbym ci, że przysięgła zemścić się na tobie, podobnie jak się już zemściła na innych, za wzgardę, hańbę, zasłużone zniewagi jakim od nikczemnego dzieciństwa swojego podlegała... bo już w dziesiątym czy dwunastym roku życia w całém znaczeniu tego wyrazu znała co to jest być wyrzutkiem społeczeństwa, włóczęgą, złodziejem... ona wsławiona dzisiaj artystko... któréj wyprzęgają konie, którą ciągną w tryumfie!
— Ah! panie... przebacz... przynajmniej dzieciństwu! — oburącz twarz zakrywając błagała Baskina, jakby ją ten wyrzut zniweczył.
— Dosyć... mój panie... dosyć!.. zawołał Scypio.
— Ej... moje ty biédne niewiniątko, — odparł ojciec, — myślisz może iż ją zraniłem. Uspokój się, przedwczesne przyzwyczajenie do grzechu i hańby zahartowało jéj serce: powiadam jéj to w obec ciebie, abym ci dowiódł że szydzę z jéj nienawiści... jak z jaszczurki którą nogą depczemy... Co większa, teraz, kiedy dobrowolnie lub gwałtem będziesz w mojéj mocy, nie radzę jéj... i zabraniam, aby mnie albo tobie szkodziła. — Żeby ci zaś dowieść jak mało jéj się teraz obawiam, zostawiam cię z nią samego... bo sądzę że wraz ze mną wyjść ztąd nie zechcesz...
— Prawda... wyznaję, iż twa ojcowska władza przejmuje mię należytym szacunkiem... z cierpkiém szyderstwem rzekł Scypio, — z całą pokorą właśnie prosić chciałem... o pozwolenie pozostania przy pani... Pojmujesz pan zapewne, że potrzebujemy pozostać sam na sam, abyśmy o panu pomówić mogli...
— Słusznie... rzekł pan Duriveau biorąc kapelusz.
— Jak to?... powiedział Scypio, i pan nie wzywasz mię w imieniu Panującego i talizmanu w który się opatrzyłeś abym się udał za tobą?...
— Nie, nic nie nagli, — rzekł hrabia zmierzając ku drzwiom, — do godziny szóstej wieczorem... daję ci czas do namysłu...
— I pan nie przypuszczasz, — powiedział Scypio — że tymczasem umknąć mogę?
— Bynajmniéj — odparł hrabia.
— Jakto! nie żądasz pan odemnie nawet słowa jako od więźnia... własnego ojca? — ciągle zimno szydząc spytał Scypio.
— Słowa twojego nie potrzebuję, odpowiedział hrabia biorąc za klamkę. — Na dole... u bramy czeka dwóch ajentów policyjnych... którym nie ujdziesz.
Scypio zatrząsł się wściekle. Ale prędko, dla ukrycia swojego rumieńca i wzruszenia schylił się, zapalił cygaro, a dumnie wyprostowawszy się rzekł:
— W istocie pan jesteś bardzo przezorny... lecz niezbyt wynalazczy człowiek... Pięknym pomysłem o policyjnych ajentach zapewne natchnęła pana pamięć o pachołkach dziadka Du-riz-de-veau lichwiarza, który się nimi otaczał jak dawni baronowie zbrojną strażą.
— Widzę przynajmniéj żeś korzystał z lekcyi historyi twojego nauczyciela, — z niezachwianą zimną krwią odparł hrabia. — Zresztą dosyć trafne czynisz porównanie, bo ci dwaj ajenci mają rozkaz udania się za tobą wszędzie, i w pewnych okolicznościach, aresztowania cię niezwłocznie... Usłuchaj mię zatém: radzę, pożegnaj panią jak możesz najprędzéj i wracaj do mnie... bo my także mamy o czém pomówić; jeżeli jak sądzę twoja biédna główka uspokoi się, przyznasz, odzyskawszy zmysły, że działam jak powinienem, i spodziewam się że będziesz uczciwym chłopcem... Potém obracając się do Baskiny hrabia dodał: Zostawiam panią, i wychodzę najspokojniejszy względem wszelkich, pani zabiegów co do mnie i do mojego syna... Wiem że samo to oświadczenie może panią o rozpacz przyprawić.
— Prawda panie, — z szyderczą pokorą odpowiedziała Baskina — uznaję nieudolność mojéj nienawiści naprzeciw pana... Zgrzeszyłam... żałuję... jestto moja wina, moja bardzo wielka wina; zresztą bądź pan przekonany że umiem należycie cenić sposób w jaki pan pojmujesz i wykonywasz ojcowską władzę... Pańska wymowa poparta ajentami policyi, ma w sobie coś tak przenikającego, iż nie wątpię że syn pański, równie jak ja, uderzy czołem przed twą wszechmocnością.
— Mów za siebie, Baskino, — zawołał Scypio puszczając wodze swéj wściekłości. — Ja nie zwykłem bić czołem przed nikim... u mnie zemsta za zniewagę!
Hrabia już miał wyjść, ale zatrzymał się, i pogardliwym wzrokiem mierząc syna, rzekł mu;
— Zdaje mi się że mówisz o zemście?...
— Tak jest... mówię... a nawet na prostych słowach nie poprzestanę, — zawołał niepomiarkowany Scypio. Ah! pan sądzisz żeś mię bezkarnie wychował po swojemu? mniemasz że teraz lada twój kaprys nagle przemieni mię w posłusznego syna, a ciebie w szanownego ojca?
Hrabia gwałtownie poruszony, powstrzymał się przecie, Scypio coraz bardziéj rozjątrzony mówił daléj:
— Tyś mię zawczasu czynił świadkiem twoich miłostek, powiernikiem twych nikczemności... nauczyłeś mię ze wszystkiego szydzić, wszystko znieważać... nawet twą władzę ojcowską, skalaną wśród wspólnych i wyuzdanych rozpust. Teraz, od ośmiu czy dziesięciu dni, rozjątrzony niesforną żądzą ożenienia się, chcesz odgrywać rolę ojca? Ha! to litości godne! Mówisz żem cię szanować winien? Nie wiészże iż straciłeś prawo do szacunku, mój panie... od chwili jak wśród niecnéj orgii z jednego kielicha piliśmy wino rozpusty, jak wzajem zamieniliśmy kochanki?
Hrabia pognębiony temi okropnemi słowy, mimowolnie spuścił oczy.
— Czy pamiętasz pan ową wieczerzę, kończył Scypio, tryumfując z pomięszania ojca — kiedy zamieniłeś twą brunetkę Sydonię na moję blondynkę Zefirynę... i żaliłeś się nawet żeś stracił na téj zamianie... No, ale dosyć na tém mój panie... tylko pamiętaj, strzeż się.., bo ze mną igrać niebezpiecznie... Nie są tu już obecni ojciec i syn, ale dwaj towarzysze rozpusty a dzisiaj śmiertelni nieprzyjaciele, bo jeden niegodziwego figla wyplatał drugiemu... a za ten figiel mój panie... pomszczę się mimo twoich policyjnych ajentów, mimo więzienia i przekleństwa twojego... zwłaszcza jeżeli mię przeklniesz bez śmiéchu, nie zaś jak wówczas gdyś zawołał:
Przeklinam cię niegodny synu... który po piątéj butelce spadasz pod stół... To powiedziawszy... ja i pani żegnamy pana.
Hrabia czerwony i blady na przemiany, przez cały ciąg téj świętokradzkiéj mowy Scypiona, nie odpowiedział ani słowa, wydobył zegarek z kieszeni, spojrzał nań i rzekł do syna:
— Trzecia godzina... rozkazuję ci abyś o szóstéj był u mnie... i nie wątpię że będziesz... dobrowolnie lub gwałtem... Bo pojmujesz zapewne że z krnąbrnym studentem zawsze do końca trafić można. A zatém... pamiętaj... o szóstéj.
To powiedziawszy hrabia wyszedł, dla większéj pogardy zostawując Scypiona z Baskiną.
Pan Duriveau nim wsiadł do powozu, skinął na dwóch silnych, pękatych ludzi ubranych w stare wątpliwego koloru paletoty i mających ogromne ołowiem napuszczane laski; na ten znak dwaj ajenci policyjni dotąd przechadzający się po ulicy, nie spuszczając z oczu drzwi domu Baskiny, czémprędzéj przybiegli do hrabiego.
— Podwójcie baczność — rzekł im, i pilnie przypatrujcie się każdemu kto ztąd wyjdzie; bo mój syn może zechce umykać przebrany.
— Niech pan hrabia będzie spokojny, — odparł jeden z ajentów, — mamy dobre nogi i dobre oczy.
— Jeżeli o godzinie szóstéj mój syn nie wyjdzie z tego domu, — rzekł znowu hrabia, — jeden z was pójdzie po urzędnika policyi i z nim udacie się do tego domu, przyaresztujecie mojego syna i przyprowadzicie go naprzód do mnie, a potém do więzienia.
— Rozumiemy panie hrabio.
— Jeżeli wyjdzie przed szóstą, oświadczycie mu że ma się z wami udać do mnie, a jeżeli nie zechce, niezwłocznie zaprowadzicie go do Conciergerie.
— Dobrze panie hrabio.
— Czy macie zamówionego fiakra?
— Mamy panie hrabio, oto czeka tam na rogu...
— Ale... dodał pan Duriveau, nie mogąc ukryć bolesnego wrażenia, — jeżeli... dla ujęcia mojego syna będziecie musieli użyć siły, zalecam jak największą względność.
— Niech się pan hrabia nie lęka, obejdziemy się z nim jak z panienką, która niechcąc jechać do Śgo Łazarza, kęsa i drapie jak rozdrażniona kotka.
— A więc pamiętajcie, raz jeszcze wam polecam względność, powtórzył hrabia.
— Racz pan hrabia być zupełnie spokojnym, my po skórze znamy naszych klientów i wiemy jak kogo traktować, a syn pański pewno się na nas użalać nie będzie.
— Dobrze! — powiedział pan Duriveau wsiadając do powozu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Hrabia dowiódł niepospolitéj władzy nad sobą samym, że z pozorną przynajmniéj spokojnością mógł znieść obelgi syna; lecz, wyznać należy, iż przez chwilę stał jakby skamieniały, przygnieciony ogromem zniewag jakie nań cisnął Scypio, a na które odpowiedzieć nie umiał... bo ten niegodny ojciec zasługiwał na okropną lekcyą, którą mu z kolei własny syn dał w oczach Baskiny... Sam on to w swéj duszy z przerażeniem przyznawał; sam opłakiwał teraz haniebne wychowanie, jakie dał synowi swojemu. Nawet przez chwilę żałował że uległ wrodzonéj porywczości charakteru, która go zawsze do ostateczności posuwała.
Lecz wspomniawszy że trzy razy w ciągu tygodnia (a wyznać potrzeba, że od chwili przeczytania Pamiętników Marcina, które mimo jego wiedzy jakkolwiek jeszcze powolny, ale tak zbawienny wpływ na niego wywarły, iż nagle zmieniał mowę, postępowanie, że się wstydził przeszłości), napróżno okazywał synowi rzetelną przychylność, przedstawiając mu w żywych kolorach niegodziwość, obłudę i gwałtowność dotychczasowego postępowania; wspomniawszy nakoniec, że jego napomnienia pełne wzniosłości, mądrości i dobroci; że nawet łzy szczere i bolesne, które mu wyrwała zatwardziałość syna, to niepoprawne dziecko przyjęło jakby obłudne kuglarstwo — pan Duriveau do ostateczności przywiedziony, uznał za rzecz konieczną użyć swojego prawa, bo z obowiązku i dla interesu Scypiona działając, sądził że tém samem złagodzi może jego nieugięty charakter.
Na nieszczęście mylił się pan Duriveau; vice-hrabia powiedział mu tę okrutną prawdę:
Po wychowaniu jakie mi dałeś, nie w jednym dniu uczynisz ze mie posłusznego syna, a z siebie zasługującego na uszanowanie ojca.“
Odrodzenie Scypiona, téj duszy przedwczesną przewrotnością zgangrenowanéj, wymagało troskliwych i macierzyńskich starań, słowem wymagało nieskończonego wyrozumienia, téj rzadkiéj i roztropnéj znajomości serca, a mianowicie cierpliwéj przenikliwości, pobłażania i miłości, jakie samego tylko serca matki są udziałem.
Tych koniecznych przymiotów brakowało panu Duriveau, człowiekowi energicznemu, ale porywczemu, samowładnemu... Nadto, zapamiętała miłość dla pani Wilson przewodniczyła nim i pobudzała go do szybkiego i surowego działania. Nawrócenie Scypiona potrzebowało kilku miesięcy i kilku lat może, a plany pana Duriveau wymagały, aby syn jego odrodził się w ciągu jednego tygodnia... naturalna więc, że jego w téj mierze starania musiały być daremnemi.
Jakimże wreszcie sposobem Scypio zdoła dokonać zemsty, kiedy policyjni ajenci krok w krok śledzić go mieli skoro wyjdzie od Baskiny, lub też aresztować w jéj domu, gdyby bawił tam dłużéj jak do godziny szóstéj?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Powiedzieliśmy że po wyjściu hrabiego, Scypio pozostał sam na sam z Baskiną.
Przez chwilę oboje milczeli. Baskina, że tak powiemy, chciwém spojrzeniem połykała wyraz oburzenia i głębokiéj nienawiści, malujący się na twarzy vice-hrabiego.
— O! zemszczę się! — zawołał Scypio wyciągając zaciśniętą pięść ku drzwiom, któremi wyszedł jego ojciec. O! tak jest, zemszczę się powiadam, a nawet już się pomściłem... bo on zaledwie powstrzymywał swoję wściekłość... bo każde moje słowo cios mu zadało!...
— Tak jest... słowa... i tylko czcze słowa... oto cała twoja zemsta!... głucho i szyderczo rzekła mu Baskina; — piękna mi zemsta!... jakby słowa, najostrzejsze, najzuchwalsze nawet, mogły kiedyś odpłacić za hańbę jaką cię ten człowiek pokrył! Wychodź więc ztąd Scypionie, wychodź i oddaj się w ręce nikczemnych ajentów!
— Zabiję ich! jeżeli mię dotkną, — zawołał Scypio.
— Nie zabijesz, — wzruszając ramionami odparła Baskina, — zatrzymają cię i do ojca odprowadzą... jak studenta, którego do aresztu pakują.
— Baskino... ty chcesz żebym oszalał z wściekłości! — tupiąc nogą zawołał Scypio.
— Tak jest, chciałabym tego, — cierpko odparła Baskina... bobyś przynajmniéj nie pojmował śmiesznego i nędznego położenia twojego... Jakże cię ten człowiek wyszydził, znieważył i wydrwił w obec mnie! Patrz, oto uroił sobie jakąś tam bajeczkę o nienawiści sięgającéj jeszcze czasów naszego dzieciństwa... Cóż ztąd gdyby i tak było? wszak własny twój ojciec bierze na siebie mniemaną moję zemstę!... na prawdę, nie życzyłabym najzawziętszemu nieprzyjacielowi mojemu... haniebniejszego, okropniejszego położenia, aniżeli to jakie ci ten człowiek zgotował!...
— Może powiész żem przed nim ugiął czoło! zawołał Scypio; — albo żeś nie widziała jak się rumienił i bladł przyciśniony mojemi słowy?
— Jeszcze raz powtarzam... są to słowa... błahe słowa i nic więcéj, — odpowiedziała Baskina — i cóż mu szkodzą twoje przymówki? Jego rola jest pyszną: panuje nad tobą, daje ci mata, a ty napróżno się szarpiesz... trzyma cię w ręku i musisz mu poddać się, musisz uledz nikczemnie jak dziecko, które o przebaczenie prosi, bo inaczéj czeka je areszt. Jakie to zrobi wrażenie w Paryżu, w twoim klubie, pomiędzy twoimi przyjaciółmi i nieprzyjaciółmi, jakie szydzić z ciebie i cieszyć się będą! Ów świetny Scypio, który się przesycał powodzeniem, najprzebieglejszy, najstraszliwszy z całéj bandy, jak waryat zamknięty! Ale cóż czynić?... nie możesz walczyć z twoim ojcem, bo cię na miazgę zetrze; tyś tylko dzieckiem... w obec człowieka jego kroju...
— I ty także? — z zadziwieniem i goryczą zawołał Scypio, — i ty także przeciwko mnie powstajesz?
— Wreszcie — niby ulegając oburzeniu zawołała Baskina, — ty nie sam tylko znosiłeś obelgi tego człowieka. Czyliż on i mnie nie okazał najzuchwalszą pogardę? Czyliż nie zmusił mię... o!... bo takie były jego słowa... i to mię właśnie do wściekłości przywodzi — czyliż nie zmusił mię, abym się rumieniła za ciebie?
— Ty?... za mnie? zawołał Scypio...
— I cóżeś uczynił takiego z czegobym miała być dumną? Czyliż dopiero z głębi czekającego cię więzienia pomścisz nas oboje? albo padając przed ojcem na kolana, będziesz go błagał o przebaczenie i... o łaskę zaślubienia twojéj Rafaeli?... czyliż... taka...
— I ty ze mnie szydzisz w téj chwili! — zawołał Scypio przerywając Baskinie, ależ chyba nie masz litości?!
— Tak jest, nie będę jéj miała... boś dozwolił temu człowiekowi, aby cię wydrwił, wyszydził, a ja jestem tyle szalona że równie mocno jak ty, a nawet może bardziéj czuje haniebne twoje położenie. Bo zresztą mniejsza byłoby o wszystko, gdybym cię nie kochała...
— Ależ, przysięgam... tu zwaryować trzeba! — w rozpaczy zawołał Scypio, — powiédz, cóż począć przeciw przemocy?
— Alboż ja wiém?... Należało być zręczniejszym, przebieglejszym aniżeli ten człowiek, który cię tak nielitościwie wydrwił... który cię tak śmiesznym uczynił...
Scypio w nieméj, niepodobnéj do opisania wściekłości, obie pięści wzniósł ku niebu.




18.
Zemsta.

Baskina mówiła dałéj:
— Tak jest, będę bez litości, bo zamiast znalézć w tobie kochanka o jakim od dawna marzyłam, zachwycającego, silnego szyderstwem i zuchwałością, szatana, z którym w upojeniu miłosnem pragnęłam wyśmiewać głupców, którzy moją twarzyczką uwiedzeni uwielbiają mię, zaprzęgają się do mojego powozu, lub zabijają się dla mnie; urągać się z tych wszystkich zacnych dam, które ręczą za moję cnotę... słowem szydzić ze wszystkich i wszystkiego — teraz na prawdę! z ciebie śmiać się gotowani, bo ten człowiek sromotą cię pokrył!... Tak jest, tém nielitościwszą będę, bo zawiodłeś mię w pieszczonych nadziejach. Pocóż mi było zawracać głowę...mimo mojéj woli,... a raczej mimo twojéj?, — bo, niech mię Bóg skarżę! zaczynam wierzyć żeś ty biédne niewiniątko, nie uczynił tego naumyślnie... Nie trzeba mi było pokazywać dumnéj twarzy don Juana, tego ideału powabnych, nieustraszonych i zachwycających filutów, aby potém na jego miejscu postawić zawstydzonego, politowania godnego młodzieniaszka, którego ojciec przychodzi wyszczuwać odemnie policyjnemi ajentami...
— Niech mię piorun trzaśnie, jeżelim nie gotów na wszystko, byle się tylko pomścić! — z przerażającém uniesieniem zawołał Scypio. Ale do bitwy, potrzeba broni, a ja żadnéj nie mam pod ręką.
Oczy Baskiny zaiskrzyły się piekielnym ogniem; rzekła po chwili ze zwykłą sobie ironią:
— Masz słuszność, zemstę nie zaraz znaleźć można... nie mamy jéj na zawołanie... To też, ponieważ czas nagli... ożeń się z Rafaelą, będziesz wybornym mężem... Wreszcie, mój biedny chłopcze, rezygnacya lepiéj ci przystanie... Marzyłam ja wprawdzie o tak szalonych, tak dziwnych z tobą miłostkach, że nie wiem dokąd byłabym cię zawiodła... ale widzę że musimy się rozłączyć... Niezdolnyś pomścić wspólną naszę zniewagę, przebacz ją zatem... to naprzód dowiedzie twojéj dobroci serca... a potém to łatwiejsze... i rozsądniejsze, mój drogi Scypionie; — dodała Baskina tonem litościwéj wzgardy, która sto razy mocniéj drażniła vice-hrabiego aniżeli najgwałtowniejsze podburzanie nienawiści jego przeciw panu Duriveau. — Doprawdy, ja nie żartuję, ty nie masz siły walczyć z twoim ojcem.
— Czy jeszcze!
— Tak jest... teraz jako przyjaciółka powinnam wyjaśnić ci niebezpieczeństwo, na jakie, dumna moją miłością, byłabym cię może naraziła, gdybyś był został moim kochankiem...
— Co ty mówisz?
— Pojmujesz zapewne iż — i przerwawszy sobie, dodała Baskina: — Oto, mój chłopcze, abym ci dała wyobrażenie o mojéj głupiéj, potwornéj, a może nawet piekielnéj dumie... wyznam, że gdybym miała kochanka szulera, pogardzałabym nim... gdyby przegrywał... Sądź o mnie, z tego.
— Lecz, nakoniec...
— Powtarzam, że nie masz siły walczyć z twoim ojcem... Przytoczę ci jeden przykład z tysiąca... o jego, o jego mówię szatańskim dowcipie i przecudnéj śmiałości...
— Ah! chwalisz go teraz? — rozpaczliwym śmiechem wybuchając zawołał Scypio.
— Podziwiam energią, dowcip i śmiałość nawet w nieprzyjacielu; sądź więc ile byłabym te przymioty uwielbiała w kochanku.
— Baskino, mój ojciec prawdę powiedział, — głucho rzekł Scypio, — ty mię srodze nienawidzisz.
— Wierz temu, proszę cię mój ty naiwny chłopczyno, a tryumf tego człowieka będzie zupełny; ale, teraz... nienawiść, nieufność lub miłość z twojéj strony mało mię obchodzą; pozwól niech ci opowiem ów czyn o którym wspomniałam... kto wie?... może w nim znajdziesz pożyteczną naukę... — dobitnie rzekła Baskina.
Potém dodała:
— Czy słyszałeś kiedy o pięknéj księżnie de Montbar?
— Tak jest, — odparł Scypio, i zdziwiony spojrzał na Baskinę; — zdaje mi się że mój ojciec chciał ją zaślubić; ale cóż to ma za związek...
— Ojciec twój kochał ją szalenie — przerwała Baskina, nieodpowiadając na pytanie vice-hrabiego — tak jest, kochał ją szalenie, a księżna miłość jego przyjęła z najdumniejszą, z najobelżywszą wzgardą. Ojciec twój poprzysiągł że się pomści... a wiesz mój biédny Scypionie, że kiedy idzie o zemstę... to hrabia nie myśli długo...
— Daléj, daléj... chwal go jeszcze...
— Muszę chwalić koniecznie, bo nie sądzę, aby się znalazł człowiek coby równie śmiało uczynił to co on.
— Obaczmy — zaledwie powstrzymując się rzekł Scypio, — obaczmy ten czyn nienaśladowany!
— Na cały rok hrabia zamarł dla księżny, która szydziła z niego, — mówiła znowu Baskina; potem najął pusty dom, wprowadził tam mniemaną paralityczkę i dał jéj nędzny, odosobniony pokoik. Księżna była bardzo dobroczynna... zgrabnie więc potrafiono przywabić ją do tego domu dla udzielenia jałmużny mniemanéj choréj... i takim sposobem pani de Montbar wpadła w sidła twojego ojca, który zemścił się na niéj... Na honor, tak się męzczyzna mści na kobiécie, która nim haniebnie gardzi... Cały ten wypadek zatajono... gdyż obu stronom zależało na ukryciu téj przygody... I cóż ty na to?
Scypio zdawał się namyślać i nie odpowiedział.
Baskina mówiła daléj:
— Widzisz więc co twój ojciec potrafi, a kto w swéj zemście dowodzi takiej siły i wytrwałości... pojmujesz zapewne że słusznie poczytuje sobie za igraszkę upokorzenie krnąbrnego studenta, jak cię nazywa.
— Tak jest, musiało zajść coś podobnego, — zbierając wspomnienia zawołał Scypio, — bo w tej właśnie epoce miał pojedynek z kapitanem Clément, który późniéj ożenił się z księżną... Powód tego pojedynku zawsze zdawał się niepodobnym do prawdy, ale zapewne ma związek z tą przygodą... i...
Nagle Baskina wybuchając szyderczym śmiechem zawołała:
— Ah! dalipan... przyszła mi myśl wyborna...
— Cóż takiego? — spytał Scypio.
— O! mój biédny chłopcze... jam przebieglejsza aniżeli ty...
— Jakto?
— Szukasz broni... zemsty... ja mam jednę przedziwną... djabelnie figlarną...
— Co ty mówisz?
— Ale, bah! ty się na to nie odważysz... Musiałbyś koniecznie — i Baskina zatrzymała się na tym wyrazie — musiałbyś koniecznie zdobyć się na podobną śmiałość, na podobną energię jak twój ojciec... a nie masz tak silnéj woli.
— Milcz!... zawołał przerażający wściekłością Scypio, — bo kto wié... do jak okropnych pomysłów... doprowadzisz mię twoją mową...
— Tylko nie bądź dzieckiem Scypionie... albo pomysł mój dla siebie zachowam... Lecz nim ci go wyjawię... obaczę czy da się na prawdę wykonać... dlatego, w kilku słowach rozbierzmy twoje położenie: Jeżeli nie zaślubisz Rafaeli... czeka cię więzienie.
— A mojego ojca rozpacz... bo on także nie zaślubi pani Wilson, którą jedynie i prawdziwie kocha... Otóż! zniosę upokarzające więzienie... ale godzę go w samo serce, a tego mi właśnie potrzeba. Tym czasem i to będzie dobre... nim nastąpi co lepszego... a na piekło!... to lepsze... znajdę ja, czy mi przyjdziesz w pomoc, czy téż nie.
— Mylisz się najzupełniéj, mój biédny Scypionie, — wzruszając ramionami rzekła Baskina: zniesiesz okropną hańbę więzienia; ojciec twój wyśmieje cię i zaślubi swą ładną wdówkę.
— Oszalałaś... alboż ja nie wiem że ona nie pójdzie za niego, chyba pod warunkiem że przywrócę honor jéj córce?...
— Rozumujesz jak dziecko. Pani Wilson przedewszystkiém ubóztwia swą córkę... a skoro ta czuła matka obaczy że wolisz iść do więzienia jak do ołtarza z tym aniołem... pojmie jak niegodziwym byłbyś mężem, ucieszy się że cię za życia nie przyjęła; a że przytém jest bardzo uboga a ojciec twój olbrzymio bogaty, pewno tyle przynajmniéj będzie miała rozsądku, że nie odrzuci podobnego małżeństwa... zwłaszcza że to zabezpieczy przyszłość jéj córki, którą podwójnie skompromitowałeś... W miejsce zemsty pozostanie dla ciebie przyjemność napisania, z głębi twojego wiezienia, listu do pani Wilson, twojéj drogiéj matki, z prośbą o wstawienie się za tobą... a ponieważ szczęście czyni nas poblażającemi, być może zatém, że i twój ojciec, w nadmiarze szczęścia... przebaczy ci ów krwawy figiel jaki ci wypłatał.
Na te słowa Baskiny, Scypio zadrżał i przez chwilę stał zamyślony.
Vicehrabia, podobnie jak jego ojciec nie wiedział że pani Wilson, ta dzielna kobiéta, poświęciła gorącą wzajemną miłość i przyzwoliła na połączenie się z panem Duriveau w jedynym tylko celu zapewnienia związku Rafaeli ze Scypionem; nie dziw więc, że ci co nie znali tajemnicy tego wielkiego poświęcenia się, a sądzili że pani Wilson kocha hrabiego Duriveau, nie uważali za rzecz podobną, aby ta kobiéta odmową Scypiona już zmuszona zaniechać zaślubienia swéj córki, również zaniechała i swoje własne małżeństwo, które przynosząc jéj ogromny majątek, mogłoby później dopomódz interesowi Rafaeli.
Baskina przedstawiając rzetzy, z téj strony, chciała wykazać Scypionowi niepewność jedynego sposobu zemsty nad ojcem: to téż vice-hrabia, mimowolnie ulegając temu rozumowaniu, z przytłumioną wściekłością odpowiedział:
— Zgoda, moja zemsta niepewna, ale możliwo!
— Moja zaś byłaby niezawodna i straszna... rzekła Baskina z wyrazem przekonania i wyższości który uderzył Scypiona... Tak jest, straszna... nietyko bowiem pani Wilson odrzuci rękę twojego ojca, ale twój ojciec sam, mimo zapamiętałej miłości swojéj, będzie zmuszony wyrzec się zaślubienia pani Wilson...
— Co mówisz?
— Tak jest, mam nieochybny sposób zerwania małżeństwa, i... pojmujesz ty cały ogrom rozpaczy, i męczarni?... ten człowiek sam będzie musiał wyznać: iż to małżeństwo jest niepodobne.
— Czy by to być mogło! — zawołał drżący z nienawiści Scypio; — ale nie, ty drwisz ze mnie Baskino!
— Byłam tego pewna! — odparła wybuchając szyderczym śmiéchem, — nie chcesz mi wierzyć... bo tchórzysz!
— Ja tchórzę!... konwulsyjnym głosem rzekł Scypio — mów... a jeżeli powiész prawdę...
— Dla Boga! — litośnie uśmiechając się mówiła Baskina, — ale nie strójże tak złowrogiej miny... mógłby kto powiedziéć, że tu idzie o jaką śmiertelną zbrodnię... a to tylko ma być prosty figiel, tém nawet niewinniejszy że będziesz mógł powiedziéć ojcu: Naśladuję twój przykład, czynię to... co ty niegdyś uczyniłeś!
Scypio spojrzał zdziwiony na Baskinę.
— Tak jest, ciągnęła daléj — im lepiéj się zastanawiam, tém bardziéj figiel ten wydaje mi się dojmujący... wyborny... Co mówię! figiel... to raczéj lekcya... i jedna z najlepszych, a jak to mówią jedna z najopatrzniejszych! O! gdybyśmy mogli z setnym procentem odpłacić temu człowiekowi lekcyę którą dał tobie dzisiaj, czyliżby to nie było prześliczne? Bo wtedy, wyznaję... w obec niego przybrałbyś rozmiary olbrzymie... oboje bylibyśmy pomszczeni, szalałabym za tobą, i...
— Baskino... ty mię zabijasz twojém zwłóczeniem...
— No... to posłuchaj mię, niecierpliwy szatanie. Naprzód powinieneś wiedzieć, że przed kilku dniami, wyglądając ciebie, udałam się w oddalony cyrkuł, w okolicę rogatek Piekła. Szukałam skromnego, pustego, samotnego mieszkania... bom wtedy miała niejakie względem ciebie zamiary...
— Mieszkanie skromne! puste! — rzekł mimowolnie zaintrygowany Scypio, — a to na co?
— O! miałam dziwaczne, bardzo dziwaczne zamiary... a sądzę, że byłbyś je podzielił, bo nie pojmujesz jakie życie dla nas obojga marzyłam! A że w miłości nie masz nic bardziéj zabijającego nad monotonność posiadania... chciałam... lecz na cóż... o tém teraz mówić? Znajdowałam się więc w dosyć odległym cyrkule, weszłam na ulicę zwaną Marché-Vieux. — Czy znasz tę ulicę?
— Nie znam... ale cóż ta ulica ma wspólnego...
— Czekajże — przerywając Scypionowi mówiła Baskina. — W téj ulicy znalazłam dom jakiego mi właśnie było potrzeba... z pozoru ubogi, samotny, prawie zupełnie od innych mieszkań odosobniony... Dom ten najęłam; nikt w nim nie mieszka... a zwiedziwszy go... zdawało mi się, że musi odpowiadać prawie tym samym warunkom odosobnienia, jak mieszkanie w którém twój ojciec schwytał w swoje sidła księżne de Montbar... wędkę dobroczynności.
Te słowa Baskina wymówiła bardzo powoli, wlepiając w Scypiona wzrok przenikający.
Vicehrabia jeszcze nie zupełnie pojmował piekielną myśl Baskiny; jednak doznał jakiéjś niepojętéj trwogi.
Baskina wstała z krzesła i usiadła na sofie obok Scypiona, mówiąc mu półgłosem:
— Nie mogę ci na głos powierzyć reszty mojego planu... może nas kto podsłuchuje. Przybliż, się zatem... mój ty chybiony szatanie, i nadstaw ucha.
I pod pozorem że cicho mówić musi ze Scypionem, Baskina objęła ramieniem szyję młodzieńca, i podbródek oparła na jego barkach.
Scypio czując lekkie ciśnienie ręki Baskiny, czując miłe tchnienie jéj ust na swych policzkach, zadrżał z miłosnéj żądzy, mimo gwałtowne i nieubłagane uczucie nienawiści przeciw panu Duriveau.
— Posiadamy już zatém ów dom odosobniony, samotny — pół głosem mówiła daléj Baskina; — teraz powiem ci co myślę... Dopiéro pół do piątéj... spiesz do pani Wilson...
— Do pani Wilson? — zawołał zdumiały Scypio.
— Ciszéj! ostrożniéj!... szepnęła Baskina, i z nieopisanym wdziękiem zalotnie przybliżając ku sobie głowę Scypiona, dodała:
— Tak jest... spiesz do pani Wilson...
— A ajenci policyjni? — spytał Scypio.
— Niewiniątko!! A mur od mojego ogrodu przez który można się dostać pomiędzy nowo wznoszące s<ę zabudowania? — z uśmiéchem odpowiedziała Baskina. — Leporello potrzyma ci drabinę... a ty, zwinny jak Cherubin, będziesz już daleko... kiedy ajenci długo jeszcze u drzwi moich czekać na ciebie będą.
— Prawda... zawołał Scypio, — zapomniałem o tym środku... a więc uniknę przynajmniéj haniebnego wiezienia...
— Tak się spodziewam... Spiesz więc do pani Wilson, ojciec twój pewnie jéj nic nie powiedział... w nadziei że cię skłoni do małżeństwa.
— Niezawodnie... ale po cóż mam się udać do pani Wilson? — ze z wrostającém zdziwieniem spytał Scypio.
— Jeżeli chcesz, kochany djabełku, będziesz robił słodkie oczki do panny Rafaeli (bo ja wcale nie jestem zazdrosna)oczekując na jéj matkę, skoro jeszcze nie wróciła do domu; jeżeli zaś przeciwnie, zastaniesz ją u siebie... przybierzesz obłudną i rozrzewnioną minę... bo na nieszczęście umiesz ułożyć twarz podług woli... i powiész pani Wilson: — Moja droga i prześliczna mamo (trzeba usunąć wszelkie podejrzenie), przybywam wykraść cię... tak jest, wykraść natychmiast nie pozwalając nawet abyś zjadła obiad... fiakr czeka na dole... — A dokądże chcesz mię zawieść mój kochany Scypionie? powie ci pani Wilson. — Tam gdzie spełnisz dobry uczynek, kochana mamo, — odpowiesz, — gdzie spełnisz czyn delikatny... wspaniałomyślny... ale który tylko przez ciebie spełniony być może z wszelką delikatnością i wspaniałomyślnością... idzie bowiem o kobiétę chorą, sparaliżowaną... dla któréj możesz się stać zbawczym aniołem... Ta nieszczęśliwa lepiéj ci wszystko opowie, bo to jéj tajemnica... Spiesz więc, kochana matko, spiesz; bo dla cierpiących każda chwila jest wiekiem... a ona cierpi, ta nieszczęśliwa, za którą wstawiam się — Pani Wilson ma wyborne serce... uwierzy ci... i uwozisz ją...
Scypio zaczynał pojmować. Na jego fizyonomii zabłysł wyraz dzikiéj radości... wszelako dreszcz zimny przebiegł mu po ciele.
Baskina coraz mocniéj tuląc się do niego, mówiła daléj, zawsze cichym głosem: — Pani Wilson... równie ślepo ufająca twemu słowu jak niegdyś pani de Montbar prośbom mniemanéj choréj, przez którą przemawiał twój ojciec (pojmujesz ile pobudzającego ma w sobie to podobieństwo)... pani Wilson wsiada z tobą do powozu... a ty wieziesz ją... na ulicę Marché-Vieux, na trzecie piętro, do osobnego, pustego mieszkania... od którego daję ci klucz... i tam (a cóż, nie jestże to prawdziwie opatrzna lekcja?...) tam, niemniéj śmiały jak twój ojciec po schwytaniu pani de Montbar w szatańskie swoje sidła...
— Baskino!... zawołał Scypio w przystępie obłędu, ale jeszcze wahając się między żądzą a zgrozą tak okropnéj zemsty — ależ to myśl piekielna!
— I sądzisz, że po tém wszystkiém, twój ojciec mimo miłości swojéj, zaślubi panią Wilson? Co do nas, jeszcze dzisiaj wieczorem ruszymy ku granicy, a jutro będziemy już zewnątrz Francji... ciągle zakochani... i wszędzie bogaci... dzięki mojemu talentowi... Co myślisz o takiém życiu... mój ty piękny a blady don Juanie? — dodała Baskina zarzucając ramiona na szyję Scypiona i niemal siadając mu na kolanach. — Jakże? czy ten człowiek, który cię hańbą przygnieść pragnął, sam nawzajem przygnieciony nie będzie? A do tego wszystkiego... zdała... ciskać mu w oczy będziesz piorunujące słowa: Postąpiłem, jak niegdyś ty mój ojcze!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dziesięć minut po téj rozmowie zapadła noc wczesna w tej porze roku.
Leporello przystawił drabinę do muru ogrodu Baskiny (wspomnieliśmy wyżéj że dom jéj leżał pomiędzy dziedzińcem a ogrodem), a podczas gdy ajenci policyjni z podwójną czujnością pilnowali drzwi na ulicę wiodących, Scypio korzystając z ciemności nocy, przy pomocy Leporella, przebył mur, dostał się na plac na którym wznoszono nowe budowle i przecisnąwszy się pomiędzy deskami tymczasowego parkanu, wyszedł na ulicę o dwieście kroków od miejsca na którém nań czatowano.
W pół godziny po wyjściu Scypiona, Leporello i Astarté wiedli następną rozmowę:
— Sądzę, mój kochany Leporello, że jak na drugi dzień twojéj służby u nas, dosyć już widziałeś awantur!
— Na honor, moja droga... nic zgoła nie pojmuję z tego co się tu dzieje. Zaledwie pan Scypio wydostał się na ulicę... dzięki drabinie i przyległym zabudowaniom, wnet ów polityczny przestępca którego tu pani cały dzień ukrywała, udaje się tą samą drogą, za pomocą téj saméj drabiny, którą mu także trzymałem.
— A wkrótce potém pani okrywa się salopą, wychodzi pieszo głównemi drzwiami i wsiada do fiakra którego jéj sprowadziłeś na rogu ulicy...
— Co to wszystko znaczy? moja Astarté!
— Ja nic nie wiem... ale przyznam ci się, niespokojna jestem... Obawiam się jakiego nieszczęścia. Nigdym nie widziała panią taką, jaką była pisząc list który z sobą wzięła.
— Prawdę mówiąc, kiedy przyszedłem oświadczyć pani że fiakr czeka ją na rogu ulicy, ona zwykle tak blada, poczerwieniała, jéj wzrok tak mocno błyszczał, że nie śmiałem oczu na nią podnieść.
— I wreszcie, pisząc zdawało się że sama do siebie śmieje się... ale jak!... że przez otwarte usta widać było jéj białe zęby zaciśnięte jakby w konwulsyach.
— Słuchajno Astarte... i ja się także czegoś obawiam... jest jakaś djabelna sprawa w robocie... a na dzisiaj zapewne na tém nie koniec jeszcze.
— Jakto?
— A ten pan, który ma tu przybyć między piątą a szóstą... i któremu masz wręczyć list który ci pani zostawiła.
— Prawda, oto ten list — rzekła Astarté biorąc go z kominka. — Tak mi się w głowie pomieszało, że nawet na adres nie spojrzałam... i nie wiem do kogo pisany...
— Obaczmy!
— Ah! dla Boga!... zawołała Astarté, po przeczytaniu adresu... To znowu coś nowego!
— I cóż?
— Czytaj.
Do pana Marcina — czytał Leporello. Jakto? do Marcina? — powtórzył — do naszego niegdyś kolegi? to niepodobna, to nie ten sam; pani nie pisałaby do sługi.
— Prawda... ale zresztą dowiemy się; bo wkrótce szósta wybije.




19.
Nieszczęście.

Ciekawość Leporella i Astarty miała być prędko zaspokojona; usłyszeli brzęk dzwonka... Leporello otworzył drzwi i zawołał:
— To on!...
W rzeczy saméj był to Marcin, przed dwoma dniami uwolniony z więzienia w Orleanie, gdyż badania sądowe przekonały że był niewinny. Przybywszy z rana do Paryża, natychmiast prosił Baskiny aby się jeszcze dzisiaj mógł z nią widzieć.
Zdziwienie Marcina wyrównało zdziwieniu jego dawnych towarzyszy, których bynajmniéj nie spodziewał się spotkać u Baskiny; lecz żywe jego roztargnienie nie dozwalało mu długo nimi się zajmować. To też skoro na wykrzyki Leporella i Astarty odpowiedział:
— Tak jest, to ja, moi przyjaciele, cieszy mię że wasz widzę.
Dodał spiesznie:
— Czy wasza pani w domu? muszę z nią mówić natychmiast.
— Pani nie ma, — odparła Astarté urażona nieco oziębłością Marcina, — ale zostawiła ten list do pana.
Nowy powód do zdziwienia i wniosków dla Leporella i Astarty: zaledwie bowiem Marcin przeczytał list, natychmiast zbladł jak trup i drżącym głosem zawołał:
— Ah! byłoby to okropne!
Za chwile już był na ulicy.
Baskina pisała do Marcina:
„Przybywaj natychmiast na ulicę Marché-Vieux, Bamboche i ja czekamy tam na ciebie...
„Wszyscy pomszczeni będziemy...
„Baraboche pomści się na Scypionie... kacie jego córki Bruyry;
„Ty... na hrabi Duriveau, kacie twojéj matki...
„Ja, na Scypionie i jego ojcu, niegodziwém plemieniu, które ja... córka ludu, aż do grobu ścigać poprzysięgłam.“
Marcin prawie bezprzytomny wsiadł do najętego kabryoletu i kazał się jak najprędzej zawieźć na ulicę Marché-Vieux.
Nim się udamy za Marcinem, powiedzmy naprzód że Baskina po wyjściu z domu wsiadła do czekającego na nią fiakra i pospieszyła do matki Rafaeli; kazała woźnicy aby się dowiedział czy pani Wilson wyjechała z panem vicehrabią Scypionem. Otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, Baskina pojechała do hrabiego Duriveau, a pewna że go zastanie w domu, bo czekał na syna, zaleciła woźnicy aby postarał się o doręczenie hrabiemu listu, który poprzednio już w domu napisała.
List ten brzmiał następnie:
„Udaj się pando pani Wilson, tam dowiész się że Scypio tylko co z nią wyjechał... nadużywając jéj zaufania, wiezie on ją na ulicę Marché-Vieux, aby się zemścił na panu...
„Przypomnij pan sobie księżnę de Montbar i odgadnij resztę...
„Jaki ojciec taki syn.”
Skoro list ten wręczono odźwiernemu pałacu hrabiego, Baskina pospieszyła na ulicę Marché-Vieux a tymczasem Marcin równie spiesznie tam zdążał.
Przebiegając drogę którą na kilka lat pierwéj przebywał, gdy wiózł mściciela pani de Montbar, schwytanéj w ohydne sidła przez pana Duriveau, Marcin mniemał że go sen bolesny napastuje. Przez jakież nieszczęsne zrządzenie, pytał sam siebie, ten sam dom, i zapewne ten sam pokój, który był widownią nikczemnego występku hrabi Duriveau, ma być również widownią zemsty Baskiny?
Marcin teraz z przerażeniem przypomniał sobie, że widząc się po raz ostatni z Baskiną, opowiedział jéj (bo zwykle nie taił nic przed przyjaciółmi dziecinnych lat swoich, na których wyrozumiałość sprawiedliwie mógł liczyć), opowiedział jéj, powtarzamy, jakim sposobem wyrwał Reginę z okropnéj zasadzki, w któréj tylko co nie padła ofiarą hrabiego Duriveau.
Wtedy Marcin przypuścił (i słusznie) że to zwierzenie się nastręczyło Baskinie myśl okropnéj zemsty w téj chwili spełnić się mającéj.
Na kilka sekund piérwéj nim pędzący z nim kabryolet zatrzymał się przed wejściem do domu przy ulicy Marché-Vieux, Marcin przy słabém światełku dalekiéj latarni, ujrzał kobiétę która wyszła z tego nieszczęsnego domu i biegnąc znikła wnet w gęstéj mgle pokrywającéj drugi koniec ulicy.
To zjawisko tak szybko przeminęło, iż Marcin nie mógł rozpoznać twarzy ani kształtów téj kobiéty, ni téż przekonać się czy to Baskina była lub nie...
Skoro kabryolet zajechał przed dom, Marcin wyskoczył, zastał drzwi otwarte i pchnął je za sobą tak mocno że się same własnym ciężarem zatrzasnęły, bo przez wstrząśnienie sprężyna w zamku spuściła.
Nie troszcząc się bynajmniéj tym wypadkiem, Marcin przebył ciemny korytarz, szybko, choć pociemku, dostał się na schody, bo domyślił się że zemsta na jaką go Baskina zapraszała, odbywa się na trzeciém piętrze... w tém samém miejscu gdzie kapitan Just wyrwał Reginę z rąk pana Duriveau.
Marcin mocno się zdziwił, że zbliżając się do tego miejsca nie usłyszał najmniejszego szmeru. Nakoniec wszedł do sieni... Blade światełko, przebijające się przez otwarte drzwi, prowadziło go... przeszedł więc piérwszą stancyę...
Lecz zgroza zatrzymała go na progu drugiéj izby... Przez chwilę stał przerażony w cieniu, oparty o drzwi, nogi tak drżały pod nim, że ani kroku daléj zrobić nie mógł.
Oto na łóżku leżał Scypio, blady, konający, nieruchomy; włosy jego broczyły we krwi, toczącéj się z szerokiéj rany w prawą skroń zadanéj.
W głowach jego łóżka, klęczał z załamanemi rękami hrabia Duriveau; biała jego kamizelka była zakrwawiona, a twarz zimnym potem zlana, zdawała się bledsza aniżeli oblicze konającego syna.
Na środku pokoju, w kałuży krwi leżało złamane ciężkie dębowe krzesło, a obok niego szal pani Wilson.
Naprzeciw, drzwi w których stał prawie omdlewający Marcin, rysowały się nieruchome, blade i nieubłagane twarze Baskiny i Bambocha, stojących w ciemnéj przyległéj izbie o parę kroków od progu.
Hrabia nie postrzegł ich... Osłupiałe i pałające, chociaż łzami przyćmione oczy, wlepił w gasnący wzrok syna; zdawało się że usta pana Duriveau otwarło spazmatyczne wytężenie, że szczęki jego już się więcéj nie zamkną — konwulsyjne duszące łkania wyrywały się z jego piersi, jedynym swoim szmerem zakłócając grobową ciszę téj sceny.
Twarz Scypiona, jakkolwiek naznaczona już piętnem śmierci, była jeszcze piękna... Jego zimne i niebieskawe usta, słabo drgając pod małym, jasnym wąsem, zdawały się po raz ostatni szukać szyderczego uśmiéchu, i odkrywały zęby z najczystszéj emalii. Głowę opierał na zgiętém ramieniu... a jego ręka delikatna i biała jak ręka kobiéty, prawie do połowy znikała w ciemnych włosach, których jedwabne pukle ściskał niekiedy, ulegając ostatnim kurczom konania.
Nakoniec... hrabia Duriveau po gwałtowném wysileniu wydobył kilka przerwanych słów, z konwulsyjnie drżących ust swoich.
— Zabiłem!.. mojego syna... zabiłem mojego syna!..
Okropny to był widok!... zdało się że ten nędznik w przystępie szaleństwa, gwałtem i jakby w skutku fatalnego zrządzenia wymówił te słowa... że na inne zdobyć się nie mógł... bo febrycznie wstrząsając głową po raz trzeci powtórzył:
— Zabiłem mojego syna... zabiłem mojego syna!
W téj chwili, konające i na wpół przymknięte oczy Scypiona, całkiem się otworzyły i przez kilka sekund, rozjaśnione ostatnią iskierką życia i młodości zabłysły czyściéj, świetniéj i piękniéj niż kiedykolwiek.
W miarę jak Scypio coraz bardziéj otwierał oczy, i oczy jego ojca, niby mocą czarów wydobyte z swéj osady, także się powiększały, i nareszcie zaokrągliły się w sposób tak przerażający, że cała źrenica białkiem mu zaszła.
Wtedy słabo poruszyły się usta Scypiona, jakby mówić chciał.
Hrabia postrzegł to i z cicha powtórzył jedyne... i zawsze jednakie wyrazy, jakie mu nastręczał powikłany umysł:
— On mi powié: Zabiłeś twojego syna! zabiłeś twojego syna!
Scypio dziwnie się uśmiechnął i rzekł coraz bardziéj słabnącym głosem, który gasł wraz z jego ostatniém tchnieniem: — Zabiłeś... mię... ale... mniejsza oto... wygrałem... nie zaślubisz... pani... Wilson... z własnéj twojéj winy... Naśladowałem... twój przykład... postąpiłem jak ty... pamiętasz... księżnę... de Montbar... Ktoby jednak był powiedział że młody ojciec... zostanie syno-bójcą, ha! jak to śmieszne... Opowiem to... dziadkowi Du-riz-de-veau...
Na progu wieczności, to nieszczęśliwe dziecko szyderstwem kończyło swoje krótkie życie.
— Scypionie!... synu!... nie umiéraj! — okropnym głosem wrzasnął hrabia, bo straszna rzeczywistość zmysły mu przywróciła.
I w obłędzie swoim rzuciwszy się na trupa pokrył jego twarz, włosy, ręce, szalonemi pocałunkami.
Przelotne jak błyskawica wspomnienie, raczéj, straszliwa i nauczająca sprzeczność przywiodła na myśl Marcina wzniosłą śmierć doktora Clément... oraz szczytną i pogodną rozmowę jego w téj uroczystéj chwili ze szlachetnym synem swoim!!.....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Marcin stał jak osłupiały z przerażenia; Baskina i Bamboche, którzy z głębi ciemnego ukrycia swojego postrzegli towarzysza ich dzieciństwa... milczący... okropni... z suchém i pałającém okiem, nielitościwym giestem wskazywali mu nieszczęśliwego ojca tarzającego się po martwém ciele syna...
Ta zimna dzikość przywiodła Marcina do rozpaczy, wyrwała go z osłupienia.
Szybko przeszedł przez izbę. — Hrabia wydający rozdzierające jęki, niewyraźne okrzyki, wijący się po łożu (przyciskając usta do martwéj twarzy syna), nie widział go. Marcin schwytał Baskinę za rękę i cicho ale z oburzeniem i groźbą zawołał:
— Nie, Baskino, ty nie zechcesz twoją obecnością znieważać boleści i zgryzoty ojca, który zabił własnego syna... Za morderczą broń użyłaś tajemnicy, którą ci powierzyłem jako siostrze... to podle!
— Bracie... ja i ciebie... także pomścić pragnęłam... — głucho odparła Baskina.
— Nie, ty nie pozostaniesz tutaj... gdzie cię ten nieszczęśliwy widzieć może... ciebie, sprawczynię tak strasznéj zbrodni! — zawołał Marcin głosem zarazem tak rozdzierającym i błagalnym, chociaż powstrzymywanym, że Baskina już pognębiona wyrzutami jego, usunęła się głębiéj w ciemności drugiéj izby... tak aby jéj hrabia nie widział. — Bamboche, skrzyżowawszy ręce na szerokich piersiach swoich, ciągle z dziką radością przypatrywał się okropnéj scenie.
Nagle, głuchy i jeszcze niewyraźny szmer dał się słyszeć przed domem, i ozwał się aż w tém mieszkaniu; wkrótce potem gwałtowne uderzania wstrząsnęły głównemi drzwiami, które się zatrzasnęły po wejściu Marcina.
Łoskot ten nie zwrócił na się uwagi hrabiego Duriveau, który do szaleństwa przywiedziony boleścią i rozpaczą, nieustannie ściskał martwe ciało syna, wydając konwulsyjne jęki i rozdzierające, niewyraźne krzyki; lecz Bamboche, ciągle czuwający, zaraz za piérwszym łoskotem u drzwi, otworzywszy okno na ulice wychodzące, przypadł niespokojny do Baskiny, i zawołał:
— Warta! już po mnie!... poilicya śledziła mię... zapewne mię poznano!... i ścigano gdy przechodziłem od ciebie tutaj... Chcą mię przyaresztować — dodał z dzikim śmiéchem wydobywszy szeroki sztylet — o! przynajmniéj drogo za to zapłacą!
— Co! — zawołał Marcin podbiegając do bandyty, — ty, miałbyś dopuścić się morderstwa...nie... nigdy!
— Już go się dopuszczałem dwa razy... z przerażającą ironią rzekł Bamboche uwalniając się z uścisków Marcina.
— O Boże! więc to prawda!... słusznie że cię ścigano... szepnął przytłoczony Marcin — tyś zabijał!!
— Ty zabijałeś? ze zgrozą zawołała Baskina, — gdyż Bamboche zataił przed nią tę zbrodnię, chcąc u niéj znaleźć schronienie, — ale to morderstwo... może popełniłeś we własnéj obronie? w walce?
— Popełniłem dwa morderstwa... dla prostéj tylko kradzieży, — zimno odpowiedział Bamboche. Jedno zatém... lub dwa morderstwa więcéj... dla własnego ocalenia... to się nie liczy; wszak raz tylko utną mi głowę... Żegnam was, moi przyjaciele, dosyć mi że was widziałem... Podajcie mi wasze ręce... i daléj marsz!
Baskina i Marcin, struchleli z przerażenia i odtrącili rękę, którą im Bumboche podawał.
— Ah! — rzekł dziko bandyta — brzydzicie się mordercą... nie chcecie nawet dotknąć jego ręki. Tém lepiéj... będę srogim jak tygrys... będę zabijał, aby tylko zabijać!...
Wtém wśród wzrastającego zewnątrz zgiełku, usłyszano głosy sług sprawiedliwości, wołające:
— W imię prawa!... otworzyć... otworzyć!...
— O! dla Boga! — zawołał Marcin uderzony nagłą myślą: — co za zgroza!... ten nieszczęśliwy... zostanie przyaresztowany.... bo cały jest krwią zbroczony...
— Co? ja mam być aresztowany wraz z hrabią... mordercą!... Ha! co za honor! — wrzasnął Bumboche wybuchając szatańskim śmiéchem.
Pan Duriveau ocucił się na wzrastający ciągle zgiełk zewnątrz domu, zerwał się z łoża śmierci swojego syna, słuchał... a postrzegając Marcina, który niewiedząc co począć wychodził z pokoju, w którym zostawił jeszcze Baskinę i Bambocha:
— Ty tutaj... Marcinie! — zawołał hrabia cofając się zdumiały.
— Warta jest na dole... — powiedział Marcin; — zaraz tu wejdzie...
— Ah!... zabiłem mojego syna... truchlejąc szepnął pan Duriveau, — czeka mię rusztowanie!!...
— A ucieczka niepodobna... — dodał rozrzewniony Marcin.
— 0! ocul mię!... wykrzyknął hrabia w piérwszym przystępie obłąkującéj go trwogi, — ocal mię!... i tyś także synem moim! wiem żeś tu nie przybył znieważać moję rozpacz... moję zbrodnię... Znam cię, wiém żeś wspaniałomyślny. Tyś tu przyszedł aby mie ocalić... nieprawdaż? Tyś tylu innym niósł pomoc... zlituj się nademną. O! rusztowanie!... Ha! wyznaję, jestem podły... lękam się... i błagam ciebie...
— Już drzwi wywalono, — zawołał Marcin; — nieszczęśliwy... jesteś zgubiony!
W rzeczy saméj, drzwi wypadły: zgiełk zewnętrzny, dotąd tą zaporą przytłumiany, teraz rozległ się po schodach i wkrótce dały się słyszéć odgłosy przyspieszonych kroków.
— Już idą! już idą! dodał nadstawiając ucha. — Ah! — zatrzymują się na piérwszém piętrze... ale zaraz tu będą... o czemuż nie mogę ocalić tego nieszczęśliwego, — czemuż nie mogę uchronić mojego ojca od rusztowania!!!
Gdy to Marcin mówił, głos jego miał w sobie coś tak rozdzierającego, że hrabia po raz piérwszy rzucając się w objęcia tego drugiego syna, już nie z trwogą i niedołęztwem, ale ze stałością rzekł:
— Tak jest... jestem twoim ojcem... powiadam ci to w obec trupa tego nieszczęśliwego dziecka... w obec téj podwójnéj ofiary mojéj... tak jest, jestem twoim ojcem... i przynajmniéj teraz nie będziesz się za mnie rumienił...
— Co czynisz? — zawołał Marcin widząc że hrabia ku drzwiom zmierza. — Oni już są na drugiém piętrze... które przeglądają... Czy słyszysz ich?... Dokąd idziesz?
— Idę oddać się w ich ręce... wyznam moję zbrodnię... krew którą przelałem spaść powinna na moję głowę! — z pełną wzniosłości odwagą rzekł hrabia.
— No, mój synu,.. — dodał, — podaj mi... rękę... Mnie nie serca... lecz sił tylko brakuje...
Zaledwie hrabia wymówił te słowa zmierzając ku drzwiom, Bamboche, który się dotąd ukrywał w ciemnościach sąsiedniéj izby, nagle z niéj wypadł i rzekł panu Duriveau tonem poważnym, dziwnie sprzecznym ze zwykłą jego mową:
— Panie, nie hrabiego Duriveau... lecz ojca Marcina przybywam ocalić od rusztowania.
— Co ty zamierzasz uczynić? — zawołał Marcin, — dokąd idziesz?
— Idę oświadczyć że zabiłem vice-hrabiego... Uwierzą mi... powiem że wszedłem tutaj w celu popełnienia kradzieży... żem go zastał z kobiétą, że krzyczeli... i że krzesłem go zabiłem; że w pięć minut późniéj przybył jego ojciec, który go szukał i chciał zamknąć do aresztu... a postrzegłszy broczącego we krwi syna, rzucił się na niego, i...ztądto krew na jego kamizelce.
— Ja mam przyjąć taką ofiarę, — zawołał hrabia, o! nigdy...
— Objaśnijże go czém prędzéj, że już dwóch zabiłem, — powiedział Bamboche do Marcina — jeden więcéj nic nie znaczy, wszak raz tylko utną mi głowę... Bywaj zdrów, bracie... pamiętaj tylko o ostatniéj mojéj proźbie (tu dwie łzy zabłysły w dzikich oczach bandyty)... Przyjdź razem z Baskiną w wilją dnia... kiedy... (i ręką posunął po szyi).. rozumiesz... jeszcze raz, bywaj zdrów bracie...
I zanim hrabia i Marcin poruszyć się zdołali, Bamboche wypadł na schody, jakby w nadziei że umknie przebijając się przez policyjnych ajentów i żołnierzy, których spotkał w sieni drugiego piętra. — Oto jest!... to on!... trzymajcie go! zawołał ajent policyi na widok Bambocha, który blady, z obnażoną głową, odzieżą w nieładzie, wywijając nożem, rzucił się na gruppę, i lekko zranił jednego ajenta. Nie przez wściekłość... bo mógłbym go zabić, — powiedział póżniéj Marcinowi, — lecz chciałem aby cała scena miała więcéj prawdopodobieństwa. — Poczém, mimo energicznego oporu, o którego daremności z góry był przekonany, został obalony i związany. Po chwili milczenia, które nastąpiło po jego ujęciu, rzekł z okropnym swoim cynizmem:
— A teraz, pomówmy. Nietylko przyznaje się do dwóch morderstw o które jestem oskarżony, ale nadto, przyznaje się i do trzeciego...
— Do trzeciego morderstwa! — zawołał urzędnik przewodniczący sile zbrojnéj, — do trzeciego!
— Tak jest, zabiłem pewnego młodzieńca. Miał on tu schadzkę z jakąś kobiétą. Wszedłem do tego domu w celu kradzieży, schwytałem kochanków na uczynku, przestraszyli się i zawołali ratunku; aby temu młodzieńcowi nakazać milczenie, ugodziłem go krzesłem w głowę... I na tém koniec!
— Ale gdzież się to stało, nędzniku? — zawołał urzędnik.
— Wreszcie żałuję, żem był tyle niegrzeczny, — dodał Bamboche nie odpowiadając na pytanie, — bo wkrótce przybył ojciec tego młokosa... a patrząc jak ten ojciec rzucił się na martwe ciało syna, mimowolnie źle mi się zrobiło.
— Ale gdzież to miało miejsce? — powtórzył urzędnik.
— Tam na górze... na trzeciém piętrze, — powiedział Bamboche, — zastaniecie tam ojca. Zdaje się że śledził swojego syna i że chciał go zejść wraz z tą kobiétą, bo przyszedł z jakimś drugim jegomością, właśnie w chwili gdy jego syna zabiłem; nawet niepomyśleli o mnie, bo natychmiast nieśli pomoc młodzieńcowi, ojciec rzucił się na niego... że się aż w jego krwi znurzał... Ja, umknąłem... aleście mię schwytali... Interes mój czysty... lecz nie zlęknę się gilotyny...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie widzimy potrzeby wspominać, że dzięki zimnéj krwi, przebiegłości i przytomności umysłu Bambocha, wspartéj zresztą prawdopodobieństwem jego zeznań, w części rzeczywistych, na hrabiego nie padł ani cień podejrzenia o zbrodnię; jego pomieszanie, bladość i kłopot w odpowiedziach na piérwsze pytania urzędnika, które tenże zresztą ile możności skrócił, powodowany uczuciem przyzwoitości i litości w obec tak wielkiego nieszczęścia — przypisano okropnemu wzruszeniu jakiego ten nieszczęśliwy ojciec doznał z zamordowania jego syna.
Hrabia żądając upoważnienia do uwięzienia Scypiona, nie taił bynajmniéj iż pragnie usunąć go od wpływu niebezpiecznéj namiętności; zdawało się zatém rzeczą bardzo naturalną że Scypio, lękając się aby go nie aresztowano w domu Baskiny, umknął od niéj i czekał na nią w tém samotném i odludném mieszkaniu. W ten sposób, wytłumaczono także obecność Baskiny na scenie zbrodni, jak również i przybycie tam hrabiego, któremu podobnież mógł ktoś donieść gdzie się skrył syn jego unikający więzienia.
Naostatek obok tak oczywistych zeznań rozbójnika, który się już poprzednio dwóch morderstw dopuścił, jakże można było posądzić o morderstwo własnego syna, pana Duriveau, człowieka tak znakomitego, i tak wysokie zajmującego stanowisko w świecie, równie przez swe stosunki jako i ogromny majątek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Proces Bambocha szybko został ukończony; uznano go winnym trzech morderstw i skazano na karę śmierci.
Ani Marcin, ani Baskina nie zapomnieli obietnicy danéj przyjacielowi dziecinnych lat swoich.
W wilią exekucyi, trzéj przyjaciele, za uzyskanym pozwoleniem, mieli się po raz ostatni widziéć w więzieniu, w którém Bamboche oczekiwał śmierci.




20.
Przyjaciele od dzieciństwa.

Cały sprzęt komórki, w któréj zamknięto Bambocha, składał się z żelaznego łóżka, stołu i ławki przymocowanych do podłogi. Przed silnemi jéj drzwiami, wymierzonym krokiem przechadzała się placówka. W kwadrans po przybyciu Baskiny do Bambocha, otworzyły się drzwi komórki i ceklarz wprowadził Marcina do skazanego.
Od czasu przyaresztowania Bambocha na ulicy Marché-Vieux, Marcin nie widział towarzyszy dziecinnych lat swoich; dlatego ze łzami odpowiadał na ich serdeczne uściski. Gdy przeminęło pierwsze wrażenie, Marcin rzekł do Baskiny:
— Stosownie do twojego listu, wstępowałem po ciebie...
— Dla pewnych przyczyn, wyprzedziłem cię tutaj, mój dobry Marcinie, — odpowiedziała Baskina zamieniając z Bambochem tajemnicze spojrzenie; przyczyny te poznasz póżniéj.
— Przedewszystkiém — żywo spytał Bamboche Marcina, — co się dzieje z Bruyerą... moją córką?
— Zdrowa, — odparł Marcin, — odwiedzałem ją w schronieniu do którego ją uprowadził Klaudyusz Gérard, gdy mniemano że utonęła. Poczciwa folwarczna dziewka codziennie zanosi jéj żywność. Niewinność Bruyery była widoczna, oskarżenie zatém o dzieciobójstwo upadło samo z siebie.
— A teraz gdzież jest to biedne dziécię? — spytał Bamboche.
— Przy mojéj matce i przy panu Durirveau, — odpowiedział Marcin.
— No to już jestem spokojny o jéj los, — lekko wzruszonym głosem rzekł skazany... I ona nic nie wie... o mnie, nieprawdaż?
— Nie wie... Matka moja, w chwilach przytomności obsypuje ją pieszczotami.
— Jakto! — zawołała Baskina, — szaleństwo twojéj nieszczęśliwej matki?...
— Po letargiczném przesileniu, tak długiém i mniemano że umarła... mówił daléj Marcin, — matka moja wróciła do życia... lecz rozum jéj, za ledwie przywrócony, znowu osłabł, chociaż nie tak mocno jak dawniéj... Po całych dniach zostaje w stanie ponuréj osłupiałości, nic nie słyszy, nic nie mówi. Skoro to osłupienie przeminie, wraca zupełnie do przytomności.
— A twój ojciec?... spytała Baskina.
— W ciągu tygodnia osiwiał, — rzekł Marcin. Na zawsze wyjechał z Paryża; ciało Scypiona kazał przewieźć do Solonii... ciągle tam przebywa... i już do śmierci tam chce mieszkać.
— I jakże się teraz obchodzi z tobą? — z twoją matką?- — spytał Bamboche.
— Kazał ogłosić że się z nią żeni, — powiedział Marcin.
— Mimo że twoja biédna matka jeszcze nie zupełnie wyleczona? — rzekła zdziwiona Baskina — Tak jest... odpowiedział Marcin. — „Moje okrucieństwo pozbawiło ją rozumu, — mówi pan Duriveau — a więc przez najtroskliwsze starania winienem go przywrócić jéj; zhańbiłem ją... winienem jéj zatem przywrócić honor nadając jej moje nazwisko.”
— Jaka zmiana! — z gorzkim uśmiéchem rzekła Baskina i zimno dodała: — A pani Wilson?
— Wyjechała z córką do Anglii... smutnie odparł Marcin, — ale nie wielką ma nadzieję ocalenia nieszczęśliwéj córki... Rafaela już dogorywa...
— A Klaudyusz Gérard?... spytał Bamboche.
— Nie opuszcza mojéj matki i pana Duriveau, który z prawdziwą pokorą najuroczyściéj go przeprosił. Klaudyusz pozbył się dzikiéj mizantropii wywołanéj długoletniém prześladowaniem; nie mógł być nieczułym na boleść, na nieustanne udręczenia pana Duriveau, a ten jedynéj pociechy szuka w naprawianiu swego niecnego postępowania; objawia on najwspaniałomyślniejsze zamiary zapewnienia szczęścia włościom do niego należącym, które choroby i nędza od tak dawna dziesiątkowały.
— Powtarzam z Baskiną: jaka zmiana! — zawołał Bamboche. — Co to jest jednak zabić syna! dodał z straszliwém szyderstwem, — nic lepiéj nie naprawia człowieka.
— Tyś zawsze ten sam... smutnie rzekł mu Marcin, — a nawet i w téj jeszcze godzinie!.
— Do licha! właśnie w téj godzinie — odparł zbójca wybuchając śmiechem. — Czy dlatego że mi jutro utną głowę, mam dzisiaj być poczciwym...cnotliwym?
— Szkalujesz sam siebie, mówił Marcin, — wszelako twoje poświęcenie się dla mojego ojca było szlachetne.
— Piękna mi szlachetności wszak i tak byliby mię schwytali.
— A u doktora Clément, kiedy z obawy aby na mnie nie padło podejrzenie, wyrzekłeś się owocu kradzieży... nie byłże to czyn piękny, dobry?... Niechże w téj ostatecznéj chwili, te szczytne wspomnienia pocieszą cię przynajmniéj...
— Bah!... te piękne uczucia jednak nie wstrzymały mię wówczas gdy toporem zabiłem starca i jego żonę, aby im wydrzeć dwadzieścia trzy franki.
— Ależ téj okropnéj zbrodni... żałujesz zapewne? — zawołał Marcin.
— Bynajmniéj... Byłem głodny... zziębnięty, za te pieniądze żyłem cały tydzień.
— Słuchaj. — mój biédny Marcinie, — rzekła Baskina do swojego towarzysza, który zadrżał na taką zatwardziałość — gdybym chciała uniewinniać Bambocha, przypomniałabym ci żeś sam... mimo nauk Klaudusza Gérard... mimo dobroci i wrodzonéj wzniosłości twojego serca, po okropnéj cztérodniowéj walce z głodem i zimnem, a brakiem pracy... tylko co z rozpaczy nie padł ofiarą namowy kaleki bez nóg...
— Prawda, — odparł przytłoczony Marcin.
— A późniéj uznawszy materyalne podobieństwo utrzymania życia, — dodał Bamboche, — a jednak cofając się przed samobójstwem, czyliżeś w piwnicy nie przyzywał śmierci?... Otóż! ja który widziałem jak mój ojciec konał bez ratunku w głębi lasu, jak go kruki szarpały; — ja, który nie miałem Klaudyusza Gérard za mentora, ale zbudowałem się ojcowskiemi rady kaleki bez nóg i la Levrassa, a moje ukształcenie uzupełniłem w więzieniu; — ja nakoniec, który wychowany jak wilk... żyłem jak wilk... i jak wilk umieram, gryząc kraty mojéj klatki; — ja, z tém wszystkiém nie zasługuję aa współczucie lub litość, ani o nią proszę; jak zacząłem, tak i kończę... ucinają mi głowę... dobrze uczynią. W dzieciństwie społeczność postąpiła ze mną jak z błąkającym się psem... a kiedy mi zęby wyrosły, ja nawzajem obchodziłem się z nią jak pies wściekły... było to nieszczęście... nic więcéj.
Te słowa wymówił Bamboche z przymuszonymi i prawie bolesnym śmiechem.
Marcin nie mógł odgadnąć czy to była boleść moralna, czyli téż fizyczna; postrzegł tylko że Bamboche coraz bardziéj blednieje.
— Nie trzeba téż zapominać Marcinie, — mówiła zawsze obojętna Baskina, — żeśmy oboje z Bambochem od dzieciństwa byli zarażeni, zepsuci... a późniéj... oddani wszelkim kolejom występku i nędzy!
— A jednak, — z goryczą przerwał Marcin — wyznajcie, że mogliście także być ocaleni... pamiętacie zapewne dotąd owe dni spędzone na naszéj wyspie?... Ktoby to był powiedział, mój Boże!... kiedy wśród pięknych letnich nocy, obaj słuchaliśmy natchnionego głosu Baskiny, kiedy całą duszą pragnęliśmy życia uczciwego, pracowitego... że z czasem... spotkamy się wszystko troje... niestety! na złowrogiéj dzisiejszéj schadzce!
Tu łzy puściły się z oczu Marcina.
W téj chwili, Bamboche blady jak trup, porwał się z miejsca; strasznie skrzywiła się jego dzika twarz, widocznie dręczył go ból dolegający.
— Co ci jest?... żywo spytał Marcin.
— Nic... odparł zbójca znowu dziwném spojrzeniem porozumiewając się z Baskiną. — Wiész żem człowiek żelazny, — dodał obracając się do Marcina i podając mu rękę; — ale ty i Baskina przegryzacie to żelazo... a patrzeć na was... dzisiaj... kiedy jutro... ha! toby nawet i spiżowe serce wzruszyło... No! to już przemija... już przeminęło.
— Twoja ręka zimna... zawołał Marcin zatrzymując w swoich dłoniach dłoń bandyty.
— Znasz przysłowie: zimne ręce gorąca miłość, — śmiejąc się rzekł Bamboche i szybko wyrwał Marcinowi swą rękę.
— Niech cię to nie dziwi... i ja także mam zimne ręce, — powiedziała Baskina, — patrz...
— Zimne... także, — powtórzył coraz bardziej zdziwiony Marcin.
— Jest to rzecz bardzo prosta, — spokojnie mówiła Baskina, — wzruszenie...
— Tak, prawda...wzruszenie...powtórzył Bamboche, i rysy jego twarzy stały się łagodniejsze.
Mimo tych słów Marcin doznawał jakiejś niepewnéj, niewysłowionéj niespokojności; zdało mu się że na czole dziewicy dostrzega nagłe, konwulsyjne zmarszczki, jakby ze srogą boleścią walczyła... a jednak Baskina mówiła z zimną i niewymuszoną ironią:
— Czy chcesz, mój dobry Marcinie — rzekła po chwili milczenia — ostatecznie wiedziéć dlaczego my, których dzieciństwo i piérwsza miłość były zarażone występkiem, zgangrenowane okropném wyrodztwem — dlaczego nas na nieszczęście nic już późniéj nie uleczyło?... oto dlatego, że w sercach naszych nienawiść ludzi i rozpacz równe zajmują miejsce.
— Ty... zawołał Marcin — ty obsypana wszelkiemi dary młodości, urody, majątku, jeniuszu! ty któréj sława rozniosła się po świecie... Ah!... bluźnisz mówiąc w ten sposób!... Co innego Bamboche; jego usprawiedliwia w części przynajmniéj, życie spędzone w sferze występku; usprawiedliwia nędza, obrzydzenie i wstyd samego siebie, wzgarda i nieubłagane prześladowanie, które napawając żółcią i nienawiścią do rozpaczy przywodzą; — jeżeli więc nie cierpi świata który go odepchnął od dzieciństwa i oddał na łup złego... to przynajmniéj prawo złorzeczenia światu głową opłaca! Ale ty... ty... która mimo okropne skalanie twojéj piérwszéj młodości, mimo krwawe udręczenia... zdołałaś w ciągu dwóch lat dostąpić szczytu szczęścia i sławy; ty... którą ten świat zarzuca złotem, tryumfem, jakich nawet monarchom odmawia... jakże śmiesz mówić o nienawiści, o rozpaczy, kiedy przeciwnie powinnabyś oddychać samą tylko miłością, pobłażaniem i wdzięcznością?
Baskina z szyderczą spokojnością słuchała Marcina, zamieniając niekiedy spojrzenia z Bambochem: ten zapewne dla lepszego ukrycia swych boleści oparł się na stole i w obu dłoniach ukrył czoło, na które występowały czasami krople zimnego potu.
Baskina uśmiechając się rzekła do Marcina:
— Tak więc... jestem w twoich oczach potworem niewdzięczności przeciw świetnemu losowi mojemu?
— Nie... z bolesną cierpkością odparł Marcin, — musisz być tak nieszczęśliwa... iż nie mam serca ganić cię...
— Nieszczęśliwa... o tak jest! — dźwięcznym i przejmującym głosem rzekła Baskina, — nieszczęśliwa tyle... nieszczęśliwsza niż kiedykolwiek...
A widząc że Marcin nie mógł powstrzymać na sobie bolesnego oburzenia, dodała:
— Ty mniemasz, że trochę złota, kilka bukietowy nieco jeniuszu, nieco sławy... a nawet dosyć lego wszystkiego, jeżeli wolisz... wystarcza na nagłe oczyszczenie duszy i ciała, które przez lat szesnaście broczyły w kale nędzy i występku?...
Marcin z przestrachem spojrzał na Baskinę... i gdy nie mógł zdobyć się na odpowiedź... ona mówiła daléj:
— A tak... ponieważ tłumy wołały: bravo Baskina!... ponieważ znakomite damy, a nawet królowe mówiły mi: jesteś przedziwna! ponieważ wszyscy mężczyźni co mię znali, mówili mi lub pisali: jesteś piękna, godna podziwu... nienaśladowana... czy pozwolisz mi kochać cię! — sądzisz że dlatego przestałam być wyrzutkiem w ósmym roku życia... a we dwa lata późniéj igraszką, ofiarą, a nawet co daleko gorzéj (bom nie uciekła ani odjęła sobie życia) wspólniczką potwornych wyuzdań księcia Kastleby?...
Marcin coraz bardziéj przerażony, w części zaczynał przewidywać okropną prawdę, która w ciągu téj rozmowy nieraz już mu się nasunęła; lecz ta prawda zdawała mu się tak rozpaczliwą, iż gwałtem w nią wierzyć nie chciał.
— Otóż!... czy mniemasz, iż złota kąpiel lub dym kadzideł u moich stóp palonych, zdołały oczyścić mię z takiego kału? — spytała znowu Baskina z lodowatą spokojnością, która jéj słowa tém bardziéj dojmującemi czyniła, — czy mniemasz, iż trąd duszy którego koniecznie nabyć potrzeba będąc skoczką, włóczęgą, złodziejką, uliczną śpiewaczką lub figurantką za dziesięć soldów, nie jest jadowity, lub da się uleczyć? — czy mniemasz iż to wszystko nie kusi w przyszłości do oddawania swojego ciała bez miłości, a nawet bez żądzy... bo przedwczesne wyrodztwo zabija zmysłowość wprzód nawet nim się obudziła... a ja przecież zawsze byłam tylko żyjącym marmurem?
— O mój Boże!... mój Boże!... jakże to okropne!
— Mniemałeś może, iż znowu zostałam dziewicą, — z nieubłaganą ironią mówiła daléj nieszczęśliwa Baskina, — nie pomyśliłeś że ładna, młoda, bez sposobu do życia, musiałam koniecznie oddawać się dzisiaj za chleb, jutro za nocleg wspólny ze złodziejami i nierządnicami, a kiedyindziéj znowu aby od właściciela otrzymać pozwolenie śpiewania w jego szynku, lub od dyrektora teatru pozwolenie wystąpienia na scenę!... I czyliż to wszystko nie poniża na zawsze? I miałaż, jak powiadasz, atmosfera sławy być zdolną do rozproszenia wspomnień które mię jak robak toczą? miałai mi nadać nową postać? oczyścić mię z trądu? O! nie, nie!
— Teraz rozumiém cię... smutnie rzekł Marcin.
— A czyż od takiego oszkaradzenia daleko do złośliwości i nienawiści? — z coraz większém uniesieniem zawołała Baskina. — Mówisz mi o miłości, pobłażaniu, wdzięczności dla świata który mię obsypuje złotem, bukietami i brawami, bo śpiéw mój i postać zachwycają jego wzrok i słuch! niechże jutro zbrzydnę, niech głos stracę, cóż mi da ten świat co się dzisiaj u nóg moich włóczy?... pogardę i zapomnienie. Podjął mię podobnie jak podejmujemy kwiatek na drodze rosnący, nie wchodząc w to, czy zrósł na dziewiczéj ziemi czy téż na gnojowisku. Wszak skoro ten kwiatek zwiędnieje, rzucamy go obojętnie.
— Lecz nakoniec... sława? — zawołał Marcin niemogąc przypuścić aby tak nieuleczone odczarowanie zgadzało się z bytem artystki, jak sądził świetnym i szczęśliwym, — poklaski upojonych tłumów?
Baskina wzruszyła ramionami.
— Alboż u la Levrassa... kiedym ośmioletnia dziewczynka odgrywała haniebne sceny z pajacem, takie niepoklaskiwano mi szalenie, alboż i tam nie robiłam furorę? alboż nie bito się o mnie u drzwi naszéj budy? A co większa.. wierz mi, brawa z rąk strojnych w białe rękawiczki które odbierałam już dorosła, mniéj mi się zdawały hucznemi jak brawa z szorstkich rąk, które poklaskiwały mojemu dzieciństwu.
— Ależ przekonanie iż jesteś najdoskonalszą artystką! — zawołał Marcin. — Ta słuszna duma, spodziewam się, że ci przynajmniéj nie była obojętną?
Baskina głośnym wybuchła śmiechem.
— Tak jest... nie raz mawiałam sobie, bo tak wypadło: — Jestem na prawdę doskonałą artystką... widocznie mam ogromny talent... Ale! cóż ztąd?...
Marcin nie umiał odpowiedzieć na te słowa: Ale cóż ztąd? Na słowa tém bardziéj przerażające, że wyraz wzgardy i znużenia, z jakiém je wymówiła, dowodził iż mówi na serio.
— Prawda! — ciągnęła daléj, — nie raz, ale dziesięć razy, jeżeli wolisz, doznawałam tego co nazywasz sprawiedliwą i szlachetną dumą z powodu mojego geniuszu... ale cóż ztąd? alboż to nie zawsze jedna i ta sama nota... alboż to nie zawsze jedno wysławianie siebie, przez siebie, przed sobą? W ciągu pół roku to wszystko znudzi... swoją śmiesznością.
— Lecz, — zaczął znowu Marcin nie ustępując ani na krok, — jeżeli dusza twoja zmartwiała dla wszelkich uciech dumy, czyliż sława nie obsypuje cię złotem?
— Złotem?... Piękność moja ozdób nie potrzebuje... i czyż mam kogo komubym się podobać pragnęła?... Tak długo znosiłam nędzę... iż najnikczemniejsze nawet rzeczy są dla mnie zbytkownemi. Był czas, wyznaję, w którym zapragnęłam okazałości; w miesiąc późniéj ta okazałość znudziła mię... Czernie jest głupie nasycanie się zbytkiem obok upojeń sławy?... a i sława nawet już mię nie upajała.
— Lecz kto ma złoto... może świadczyć wiele dobrego.
— Dla Boga! i ja świadczyłam, świadczyłam nawet wiele! Skoro zostałam bogatą, zaraz zaczęłam szukać mojéj rodziny... Ojciec mój i matka poumierali... znalazłam tylko dwóch braci i jednę siostrę, reszta rodzeństwa czy wymarła, czy gdzieś zaginęła... tego mi ppwiedziéć nie umiano... Alboż to kiedy świat troszczy się o los takich jak my biedaków? rodzimy się, umieramy, co to kogo obchodzi?... Zapewniłam los obu moich braci i siostry; innych takie obdarzyłam, i znacznie... a potém... potém... zważywszy na moję dobroczynność, równie jak na sławę i złoto... powiedziałam sobie: — i cóż stąd?
— A tak, — rzekł zdumiały Marcin; — serce twoje od dzieciństwa zepsute i nazawsze zamknięte dla wszelkich czystych, wspaniałomyślnych i żyznych wrażeń... obecnie żywi tylko jedno niepłodne i nieprzebłagane uczucie: — nienawiść!
— Tak jest! o tak!... długi czas przynajmniéj nasycałam się tą dziką i gorzką radością — zawołała coraz bardziéj bledniejąca Baskina, na któréj czole równie jak na czole Bambocha pot kroplami wysypywać zaczynał. Bandyta siedząc z osłupiałym wzrokiem, głową na obu dłoniach opartą, niekiedy uśmiechał się na rozpaczliwe słowa Baskiny; ale uśmiechem złowrogim, konwulsyjnym, bolesnym, a jego rysy blade, zmarszczone, coraz mocniéj się zmieniały. Marcin wstrząsany natarczywością okropnych wyznań Baskiny, nie dostrzegł jeszcze powolnego rozkładu, jaki się objawiał na twarzy Bambocha.
— Tak jest, długi czas nasycałam się cierpką i dziką rozkoszą nienawiści, — powtórzyła Baskina. O! z jakąż radością przywabiałam, uwodziłam, upajałam i do rozpaczliwéj śmierci przywodziłam to przeklęte plemię Scypionów, Castlebych!... Ileż łez, ile okropnych poświęceń, ile krwi niosło mi w ofierze to niegodziwe plemię!... Ale... dodała ponuro — wkrótce i to nawet uczucie osłabło, mimo iż całe moje życie stanowiło...
— Co za okropne wyznanie! — zawołał Marcin.
— Wówczas aby je ożywić, aby odświeżyć nienawiść, — mówiła dalej Baskina, — chodziłam sama... pieszo, po cyrkułach gdzie bliźni nasi rozmnażają się co chwila, a o każdy dzień życia walczą z nędzą i wszelkiemi występkami jakie z niéj się rodzą. To okropne widowisko, silnie wzmacniało nienawiść moję; wydałam tam wszystko moje złoto, a potém z zamarłem sercem wracałam do siebie i znowu w moim salonie oczekiwałam na bogaczy, na szczęśliwców... co zatwardziali, czują tylko wzgardę na widok nieszczęścia naszych braci i sióstr... opuszczonych lub nędznych, jak my niegdyś... O! wówczas srodze mściłam się na tém nienawistném pokoleniu... wówczas doprowadzałam je do podłości, upadku, samobójstwa... morderstwa choćby syna przez ojca — lecz wkrótce znużenie... niesmak... znowu mię napastować zaczęły. Wtedy aby się pozbawić myśli, zażywałam opium.
— O nieszczęśliwa! nieszczęśliwa! — szepnął Marcin.
— Utrzymywała mię jeszcze ostatnia nadzieja; zemsta na Scypionie i jego ojcu, zemsta straszliwa... bo zarazem miałam się zemścić za Bambocha, za ciebie i za mnie. — To krwawe dzieło spełniłam bez litości, bez wyrzutów; a potém... znowu uczułam to nieszczęsne przytłoczenie, a nawet bardziéj jak kiedykolwiek... Powiedziałam sobie: sława, miłość, bogactwo, litość, zemsta, i... bracie, mój... przebacz mi to bluźnierstwo... przyjaźń... wszystko próżność!
Baskina nie mogła dalej mówić: gorączkowa energia, utrzymywana niepodobną do wiary odwagą, opuściła ją nagle: oczy jéj zmieniły się; usta już zimne, zsiniały; konwulsyjnie zadrgała i zgrzytnęła zębami.
— Dla Boga.... co ci jest Baskino? — zawołał Marcin biegnąc ku niéj i pomagając usiąść na łożu w komórce; — a coraz bardziéj przerażony dodał: — Bambochu, patrzno na Baskiunę!
— Widzę ja ją dobrze — odrzekł bandyta opuszczając ręce któremi dotychczas twarz zasłaniał, i pokazał Marcinowi zupełnie już blizką śmiercią zmienione rysy swoje.
— O! nieba!... co wam jest obojgu? — zawołał Marcin, — pomocy! ratunku!...
— Cicho, — rzekła Baskina z ostatniém wysileniem kładąc zlodowaciałą rękę na ustach Marcina. Zostaw nas:... Bamboche unika rusztowania... ja... unikam życia!
— Ah! to okropność... oboje! — zawołał przerażony Marcin. — Może to... trucizna!
— Tak jest trucizna, — powiedziała Baskina, — przyniosłam ją w pierścionku... Ceklarz nie dostrzegł.
— Boże mój! — zawołał Marcin, — tak młoda... tak piękna... i umierasz z rozpaczy!
— Ale i w téj chwili jeszcze... powtarzam... z większą... jak kiedykolwiek... goryczą: cóż ztąd?... gasnącym głosem szepnęła Baskina.
— Bądź zdrowa Baskino, bądź zdrów Marcinie, dodał konający Bamboche, — umieram jak pies: w nic nie wierzę... i nie wierzyłem... ale wiernie... dochowałem... przysiąg... z dziecinnych... lat naszych.
I mdlejącą ręką rozpiął swój więzienny kaftan odkrył szeroką pierś, na któréj miał wykłuty niezatarty napis:
Baskina aż do zgonu. Jéj miłość lub śmierć 15 lutego 1826.
Przez całe życie braterska przyjaźń dla Marcina, 10 grudnia 1825.
— Ah biada!... w rozpaczy zawołał Marcin, — a jednak owo uczucie wspaniałomyślne które was nigdy nie opuszczało... świadczy, żeście dla dobrego stworzeni byli... lecz niestety! od dzieciństwa nielitościwie odpychani przez macoszą społeczność... umieracie jako jéj męczennicy!
— Bracie... raz jeszcze podaj mi twą rękę, — rzekła umierająca Baskina padając na łoże, teraz... możesz już wołać o pomoc!...
Marcin rzeczywiście zawołał o ratunek... ale wszystkie starania były nadaremne.
Nazajutrz w nocy, Marcin sam jeden tylko odprowadził na miejsce wiecznego spoczynku zwłoki Baskiny i Bambocha.




EPILOG..

1.
Zmazanie winy.

Rok przeszło upłynął od czasu śmierci Baskiny i Bambocha.
Październik zbliżył się ku końcowi.
Podróżny który na piętnaście miesięcy przedtem przebiegał część Solonii, widownię naszego opowiadania, gdyby ją był znowu przebywał obecnie, zapytałby sam siebie jakim cudem tak zupełnie przeistoczoną została?
W rzeczy saméj, w ciągu piętnastu miesięcy, pięć czy sześcio-milowy okrąg posiadłości pana Duriveau, niegdyś tak nędzny, opustoszały, nieuprawny, zaraźliwy, zapełniony cuchnącemi bagnami, których wyziewy prawie zabijały rzadkich mieszkańców po folwarkach; ten kraj, powiadamy, nietylko zmienił swą postać, ale jeżeli tak rzec można, nawet i naturę.
Znikły wilgotne, zapowietrzone mgły, które naokoło pokrywały te na pół zatopione w gnijących wodach stepy; znikły czarnawe, gąbczaste grunta, tu i owdzie pokryte mdłym wrzosem, w których ludzie i zwierzęta grzązły aż po kolana; znikły nieskończone, nagie, wyschłe i spustoszone równiny, po których gdzie niegdzie błąkało się chude bydło, szukając niedostatecznego pastwiska wpośród janowcu i ostu, podczas gdy biédni pastuszkowie, łachmanami pokryci, gorączką dręczeni, wlekli osłabione kroki za swą nędzną trzodą; znikły bagniska pełne gęstéj, stojącéj, ołowianego koloru wody, w któréj smutnie odbijały się popękane ściany nędznego folwarku, zbudowanego z błota, na pół pokrytego słomianym dachem.
Słowem, wszystko w tym kraju nagle się zmieniło, wszystko... bo nawet powietrze jakiém tam oddychano: dzisiaj, o tyle zdrowe, czyste i lekkie, o ile dawniéj ciężkie i zaraźliwe.
Wkrótce jednak podróżny mógłby odkryć tajemnicę tak niepojętéj zmiany, postrzegając szerokie, cegłą wyłożone kanały, a na nich tu i owdzie zawieszone mosty, zarazem ozdobne i mocne, pod któremi płynęły obfite wody, zasycane podziemnemi rurami; pochyłość tych rur zręcznie wyrachowana, nieustannie naprowadzała do kanałów, jako do głównych arteryj, stojące wody, które dla braku odpływu, od wieków zalewając, roztwarzając i gnojąc ziemię, czyniły ją cuchnącą i niepłodną.
Nakoniec — bo czego nie dokaże praca i rozsądek człowieka? — te wody niegdyś plaga kraju, wsparte kapitałem, stanowiły teraz jedno z bogactw jego... Wychodząc z kanałów, napływały w ogromne naturalne sadzawki, utworzone przez kilka stawów; ztamtąd przenosząc, się do obszernych rezerwoarów, a to za pomocą wiatraków równie prostego jak dowcipnego mechanizmu[1], według potrzeby rolę skrapiać mogły, przez mnóstwo irrygacyjnych kanałów.
A tak, rozległe grunta które na początku opowiadania naszego były błotniste, zaraźliwe, nieuprawne, teraz były już zupełnie zdrowe, oczyszczone i w wielu miejscach przygotowane do jesiennych zasiewów.
I nie sama tylko ziemia w dobrach pana Duriveau tak dalece zmieniła się, ale nadto mieszkania... co więcéj... mieszkańcy; niegdyś tak wynędzniali i chorobliwi, teraz cieszyli się kwitnącém zdrowiem.
Na całéj przestrzeni ogromnych posiadłości ojcu Marcina, niewidziano ani jednego folwarku, a raczéj jednéj z tych szkaradnych kniei, w których więdło skarłowaciałe gorączkami i największą nędzą pokolenie.
Sama nawet wioseczka Tremblay, licząc około dwustu lepianek równie jak folwarki zniszczałych, znikła i nędznym widokiem swoim nie raziła już w obec wspaniałego zamku hrabi Duriveau.
I zamek także uległ zupełnemu przekształceniu.
Główny korpus jego i dwa poboczne skrzydła przedłużono nakształt ogromnego równoległościańu, a to przez przyłączenie do nich nowych budowli, które wznosząc się na przeciw głównego korpusu, łączyły końce owych dwóch skrzydeł.
Szeroka murowana z cegły galerya, ciągnąca się wewnątrz tego równoległościanu, tworzyła na piérwszem piętrze taras, na dole zaś korytarz dozwalający krążyć w koło tych rozległych budowli, bez obawy słońca lub deszczu.
Plac otoczony temi budowlami, użyto na spacerowy ogród; jego zarośla i drzewami wysadzane ulice, zbiegały się w jednym punkcie przy wytryskującéj fontannie, a ten rodzaj pomnika w prostym i surowym stylu, zakończony był kulistą ozdobą, na któréj czytano wyrytą wielkiemi literami ulubioną maxymę doktora Clément, którą Marcin przytoczył w swych Pamiętnikach:

NIKT NIE MA PRAWA DO ZBYTKU, DOPÓKI WSZYSCY NIE ZASPOKOJĄ SWYCH KONIECZNYCH POTRZEB.

W nocy ogród arkady i budynki, były oświetlane gazem, którego żywe światełka rozchodziły się, równie na wszystkie strony aż do części parku zarosłego odwieczną gęstwiną, która starannie zachowywana rozciągała się po za zamkiem.
Nakoniec po prawéj stronie pomiędzy licznemi nowemi budowlami, wznosiły się ogromne kominy kilku parowych machin, przeznaczonych bądź do skrócenia lub ułatwienia niektórych robót, bądź téż do sprowadzania w obszerne rezerwoary wody, potrzebnéj po różnych częściach tego wielkiego zakładu.


∗             ∗

Jak powiedzieliśmy, październik miał się ku końcowi. Dzień był chłodny i miły, jak to się często trafia w jesieni.
Lekki faeton, zaprzężony w parę niewykwintnych lecz zgrabnych i silnych koni, zatrzymał się na najwyższym punkcie nowo otwartej drogi, z któréj widać było dopiéro wspomnione zabudowania.
Mężczyzna i kobiéta, jeszcze młodzi, siedzieli w powozie, którego zaprzęgiem kierował sam właściciel, zaś tylne siedzenia zajmowali piętnastoletni sługa i garderobiana; dwa skórzane tłómoki umieszczone na przodzie faetonu, świadczyły, że pan i pani Just Clément (byli to oni) są w podróży.
— Mój drogi, jakież może być przeznaczenie tych ogromnych zabudowań? — spytała Regina męża... Patrz no, co to za wspaniały widok!
— W istocie, — odpowiedział Just dzieląc zdziwienie i zachwycenie swój małżonki, — czy to zamek, czy jaki zakład wiejski, czy też rękodzielnia? Nie wiém... w ogólności rzec można że cała okolica, którą przebiegamy, od niejakiego czasu uległa, zupełnéj zmianie... Te świéżo zbudowane kanały... te wszystkie mosty, nowo pomalowane baryery doskonale urządzone i świeżo ukończone drogi, te nowo posadzone drzewa, te obszerne karczowiska — wszystko to okazuje niezwykłą czynność.
— A jednak na drodze nie spotkaliśmy nikogo... Nie prawdaż Juście, że to rzecz dziwna?
— W istocie bardzo dziwna,... ale jeżeli sobie tego życzysz Regino, udamy się drogą, która jak uważam dotyka budowli na lewém skrzydle, a tam, jako ciekawi podróżni, dowiemy się jakie ma przeznaczenie ten wspaniały zakład.
— A być może, — powiedziała Regina, — iż nam go i zwiedzić pozwolą.
— Nie wątpię o tém moja piękna pani, — wesoło odpowiedział Just — skoro sama raczysz objawić to życzenie.
— No, no, panie pochlebco, — nie mniej wesoło odparła Regina — skieruj więc nasze poczciwe koniska ku temu zaczarowanemu pałacowi.
— Jestem posłuszny, — rzekł Just czule patrząc na żonę, — a niedługo przyjdzie na ciebie, nadobna nimfo, kolej uwodzenia; użyj więc całéj twojéj potęgi na usunięcie zawad jakie ciekawość nasza napotkać może.
— Spróbuję, mój panie, lubo nie wiele ufam roli nimfy... — uśmiéchając się odpowiedziała Regina; puczem dodała:
— Ale żart na stronę, mój kochany Juście, przyznaj że niema nic milszego nad tę podróż bez żeny, po téj samotnéj krainie. — Gdybyśmy byli jechali wielkim traktem, nie mielibyśmy tak ciekawéj niespodzianki.
W dziesięć minut później powóz zatrzyma! się przy wrotach obszernego dziedzińca pałacowego. Stała tam kobiéta, któréj Just wypytywać zamierzał.
Była to niewiasta silna i młoda jeszcze, po prostu lecz dobrze ubrana w suknię bawełnianą; miała nadzwyczaj biały czepek wiejski, porządne wełniane pończochy i czyste trzewiki; na czerwonéj chusteczce od szyi z pewną dumą nosiła mały srebrny medalik na niebieskim, jedwabnym sznureczku.
Ostre i ogorzałe rysy téj kobiéty wcale nie były piękne, lecz jéj twarz pełna, rumiana, odznaczała zdrowie, szczérość i dobry humor.
Spieszmy uprzedzić czytelnika, iż ta czerstwa kobiéta była to nasza dawna znajoma, poczciwa Robin; widzieliśmy ją niegdyś ubraną w łachmanach, wówczas gdy była folwarczną dziewką u dzierżawcy Chervin, którego hrabia Duriveau tak nielitościwie ze swojego folwarku wypędził.
Na widok powozu z którego wysiedli Just i Regina, poczciwa Robin grzecznie, a może nawet nieco ciekawie przybliżyła się ku podróżnym.
— Czy nie moglibyśmy wiedzieć moja kobiéto — rzekł Just witając ją jak najuprzejmiéj — do kogo należą te pyszne zabudowania?
— Do mnie... panie, — naiwnie odpowiedziała Robin dygając jak mogła najpiękniéj.
— Jakto! do was moja kobieto? — zawołał zdziwiony Just: — te wspaniałe budynki należą do was?
— Tak jest panie, — bez najmniejszéj dumy odparła Robin, — do mnie... a także... i do małego Piotrusia, który tu nadchodzi.
Mały Piotruś był to również znajomy nam pastuszek, którego dawniej widzieliśmy bladym, z zapadłem okiem, sinemi ustami, zaledwie odzianym, bosym, kiedy go niszczyło od urodzenia trawiąca go gorączka; w obecnéj chwili niktby nie poznał w nim owego małego pastuszka z folwarku Grand-Genévrier; już on teraz nie był blady, bo siarczan chiny[2] kilka razy zażyty, oddawna wystąpił febralną gorączkę. Zdrowy pokarm, ciepła odzież, dobre obuwie, schludne mieszkanie, a nadewszystko oczyszczenie powietrza w okolicy, zupełnie wyleczyły tego chłopca.
Piotruś dobrze ubrany, z twarzą pełną, wesołém okiem przechodził żwawo przez dziedziniec, właśnie w chwili gdy poczciwa Robin wskazując go Justowi i Reginie, wymieniła go jako swego współwłaściciela. W mniemaniu że go Robin woła, chłopak przybliżył się, ale na widok podróżnych stanął zmieszany.
Coraz bardziéj zdziwiony Just, rzekł do Robin:
— A więc ten młody chłopak, i wy moja kobiéto, jesteście właścicielami tego zakładu?
— Tak panie, jesteśmy (właścicielami) wszelkich gruntów, trzód, koni, drobiu i wszelkich zbóż... słowem wszystkiego... ani mniéj ani więcéj; to jest my i drudzy!
— Ah!... to więc wy i on nie sami tylko jesteście panami tych posiadłości? — spytała Regina, spoglądając na Justa jakby mówiła: Ta biédna istota nie ma zdrowych zmysłów. — Potém dodała:
— A więc są jeszcze i inni właściciele?
— Tak, pani... jest tu nas w ogóle siedmiuset sześćdziesięciu trzech stowarzyszonych właścicieli.
— Siedmiuset sześćdziesięciu trzech właścicieli? — uśmiechając się rzekła Regina... to za wiele.
— Bah... proszę pani, im więcéj, tém lepiéj, bo każdy pomaga w pracy, — odpowiedziała Robin, bynajmniéj nie zakłopotana tak wielką liczbą współuczestników.
— Kiedy tak — odezwał się Just — bądźcież łaskawi, moja kobiécino, powiedźcie nam czy do was czy téż do kogo innego ze stowarzyszonych udać się mamy o pozwolenie zwiedzenia tego wspaniałego zakładu; bo ciekawiśmy wiedziéć na jaki użytek jest przeznaczony.
— To, panie, wcale inna rzecz odpowiedziała poczciwa Robin, — to należy do pana Klaudyusza, a ponieważ właśnie teraz nie ma szkoły, i wkrótce nastąpi godzina objadu ogólnego dla wszystkich którzy wrócili z pola, to pan Klaudyusz będzie mógł wszędzie państwo oprowadzić. — Poczém Robin zwracając mowę do pastuszka, dodała: — Hej! Piotrusiu, idźno powiedz panu Klaudyuszowi że tu jest jakiś pan i pani, którzy pragną obejrzeć stowarzyszenie.
Gdy Piotruś miał wykonać ten rozkaz, Just przywołał go i wydobywszy z kieszeni wizytowy bilet, na którym napisane były wyrazy: Pan i pani Just Clément, rzekł mu:
— Mój przyjacielu, chciéj oddać ten bilet osobie, do któréj idziesz, aby przynajmniéj wiedziała nazwiska ludzi, którzy pragną zwiedzić zakład.
Piotruś wziął bilet i pobiegł ku jednym z licznych drzwi wiodących do zakładu.
— Gdyby państwo, zanim nadejdzie pan Klaudyusz, raczyli spojrzeć na oborę, której jestem poddyrektorką, — z niejaką dumą powiedziała Robin wskazując palcem na swój srebrny medal — toby państwu jakoś prędzéj czas upłynął.
— I owszem, będzie to dla nas prawdziwa przyjemność, — odrzekła Regina opierając się na ramieniu męża i idąc za uprzejmą kobiétą.
Ta, przeszła dziedziniec i otworzyła drzwi do obszernéj stajni. Ściany jéj były dobrze wytynkowane i białe, dębowe drabiny i żłoby jaśniały czystością, nie mniéj ceglana posadzka, którą w całéj długości przerzynał strumyk przezroczystej bieżącéj wody.
Trzysta przedziwnie pielęgnowanych krów, o gładkiéj świecącéj się sierści, symetrycznie uszykowano w téj oborze: powietrze tam było czyste, światła dosyć, skutkiem licznych okien. Mnóstwo dzieci, z których najstarsze nie miało nawet lat dwunastu, i znaczna liczba dziewek, wszystkie jak Robin ubranych, ale bez srebrnych medali, téj oznaki miejscowéj godności, krzątało się po stajni, poprawiając podściołkę, zaglądając do żłobów i drabin, aby się zapewnić czy bydło już swą paszę spożyło. Od czasu do czasu słyszano harmonijny brzęk dzwonków i rozmaitych brzękadeł, zawieszonych na szyjach krów przewodniczących każdemu oddziałowi trzody.
Just i Regina stanęli zdziwieni widokiem porządku i wybornéj czystości jakie panowały w téj obszernej oborze.
— Rzeczywiście... mówił Just do swój przewodniczki nigdzie nic podobnego nie widziałem... jak to pięknie utrzymywane!
— Nieprawdaż panie? — rzekła poczciwa dziewka, — a jeżeli to w oczach pańskich tak piękne, jakże dopiéro wydawać się musi w naszych... bośmy dawniéj nawykły były widywać tylko bydło znędzniałe... w oborach prawie bez dachów i drzwi, gdzie wraz z niém sypiałyśmy, gdzie deszcz lał jakby na dworze, a nie mówię już o błocie!... gorszém jak na bagnach... Nigdy tam nie było świeżéj podściołki a jaka żywność!... biédne bydło prawdę mówiąc nie lepiéj jadło jak my... To téż nie było i chęci utrzymywać bydła; kiedy przeciwnie tutaj... widzisz pan... to prawdziwa uczta. Niegdyś, każdy dzierżawca, każdy wieśniak miał swą oborę, swoję stodołę, swoję piekarnią i mieszkanie... Dzisiaj, mamy wszyscy jednę oborę, jednę stodołę, jedno mieszkanie i to sto razy mniéj kosztuje, a sto razy lepsze; a potém to nasze, bydło równie moje jak i tych dziewcząt jak i tych dzieci, które pan tu widzisz... Ah... teraz, to się człowiek bierze do roboty że aż się serce raduje. Jest przyjemność i pożytek! Pani Chervin dyrektorka obory rozkazuje mnie... ja znowu rozkazuję tym poczciwym dziewczętom, którym pomagają dzieci... Nikt się nie leni, wszyscy ulegają z chęcią, bo wszystko należy do każdego, a praca wszystkich, małych lub słusznych, wszystkim korzyść przynosi.




2.
Dalszy ciąg epilogu.

Just i Regina coraz bardziéj zdziwieni kilka razy spojrzeli po sobie słuchając naiwnéj i rozsądnéj mowy Robin. — Przeszli oborę, granicę władztwa poczciwéj dziewki, która im jeszcze mówiła:
— Gdybyście państwo nie czekali na pana Klaudyusza, zaprowadziłabym do obory cielnych i karmiących krów, a potém do mleczarni... To mi dopiéro pyszne, jest na co patrzeć!... jest tam machina, która się sama porusza, i wyrabia dziennie cztéry do pięciuset funtów masła,... a my jadamy to dobre masło... To nie tak jak dawniéj kiedyśmy je tylko widzieli robiąc i niosąc na targ; wtedy dla nas było kwaśne, sine mleko, a dla miasta dobra śmietanka... A jakie tu mamy kurniki!! — z zapałem zawołała Robin, — jakie podwórka! obora niczém jest przy nich. Obaczycie państwo kurniki, któremi zawiaduje Bruyére, mała dziewczyna, piękna jak dzień, dobra jak Bóg... a jaka znawczyni, jaka mądra! ona mogłaby uczyć nawet najstarszych rolników i pasterzy!
— I to małe ładne cudo tutaj mieszka? — z zajęciem spytała Regina.
— Tak jest, pani... O! ona wiele wycierpiała... dawniéj! ale zdaje mi się że teraz już spokojniejsza... Wreszcie, ponieważ nigdy nie była bardzo wesoła, to też troskę mniéj znać na niéj jak na kim innym... ale państwo obaczycie jej kurniki, jéj podwórka. Tam zawsze znajdzie się trzy lub cztéry tysiące drobiu... indyków, gęsi lub kur afrykańskich, podzielonych na trzody po dwieście sztuk: dziesięcio letnie dziecię i jeden pies prowadzą każdą trzodą, a jeden człowiek konny czuwa nad wszystkiemi. I z drobiem tak samo jak z masłem i mlekiem... Dawniéj nie wiedzieliśmy jaki smak mają gęsi i indyki przez nas wychowywane, chyba tylko ze słuchu. Dzisiaj przeciwnie, często je jadamy, a jednak stowarzyszenie nasze sprzedaje ich więcéj jak dawniéj sprzedawały wszystkie razem wzięte folwarki. Ale! jest to rzecz bardzo prosta, dzisiaj, dobrze żywione zwiérzęta, więcéj przynoszą... małe, dobrze pielęgnowane już nie zdychają tuzinami... że nie wspomnę o lisach i kunach, które także wyjadały prawie połowę młodego drobiu po odosobnionych folwarkach, a które tu nie przybywają na ucztę... A gdybyście państwo widzieli nasze owczarnie... to dopiéro piękne! a stajnie!... mamy sześćdziesiąt par przepysznych roboczych koni... w jednéj tylko stajni. Aż milo spojrzéć... jak tam wszystko pięknie i czysto. Bah! ale państwo wiecie co to jest miłość własna, dlatego też i ja nie chciałabym aby kto mówił że owczarnia, stajnia i podwórka drwią sobie z naszéj obory... Ale ponieważ stajnia tok dobrze jest moją własnością, jak obora tych znowu którzy zajmują się owczarnią, kurnikami lub stajnią, wszystkim więc nam chodzi zarówno o to abyśmy dobrze czynili i wszyscy się cieszymy, kiedy drudzy dobrze czynią. Bo i dlaczegóż mielibyśmy zazdrościć sobie, skoro wszystko wszystkim korzyść przynosi?
— Lecz, — przerwał mocno zajęty Just, — mówicie mi o smutnéj przeszłości, powiadacie że dawniéj i bydłu i ludziom działo się coraz gorzéj: jakimże cudem... ta nieszczęśliwa przeszłość w ten sposób się przemieniła?
— Oto, — rzekła Robin, — właśnie nadchodzi pan Klaudyusz... on to panu lepiéj niż ja wytłómaczy.
W rzeczy saméj Just i Regina, którzy w ciągu téj rozmowy wyszli z obory, wróciwszy na dziedziniec ujrzeli że Piotruś prowadzi ku nim Klaudyusza Gérard.
Klaudyusz nosił zawsze długą, siwawą brodę, ale porzucił odzież ze skór zwierzęcych i przybrał mniéj dziką. Rysy jego postradały wyraz srogości, a natomiast odznaczały się słodką i pełną melancholii powagą.
Odebrawszy bilet wizytowy Justa, Klaudyusz ucieszył się że hrabia Duriveau i syn jego nie byli obecni, ponieważ o parę mil wyjechali dla doglądania niejakich robót. Pospieszył zatém przyjąć Reginę i jej męża.
Pamiętają zapewne czytelnicy, że Just zawiązał był znajomość z Klaudyuszem Gérard, gdy ten pełnił obowiązki wiejskiego nauczyciela w okolicach miasta Evreux. Poznawszy więc Klaudyusza, rzekł uradowany tak niespodzianém spotkaniem:
— Wszak mam honor mówić z panem Gérard, niegdyś nauczycielem w okolicach Evreux?
— Tak jest panie, — odpowiedział Klaudyusz kłaniając się Justowi, — otrzymawaszy bilet pański mocno się uradowałem że los pana tu sprowadził...
— I ja również nie potrzebuję zapewne oświadczać panu, — przerwał Just, przyjaźnie podając rękę Klaudyuszowi, — ile jestem szczęśliwy że go spotykam w podobnéj okoliczności.
A potém obracając się do żony, Just dodał:
— Przedstawiam ci panu Klaudyusza Gérard, moja kochana Regino... i to tylko dodam, że mój ojciec mówiąc o panu Gérard. powiedział: — Jestto jeden z naszych... bo w listach moich... nieraz donosiłem ojcu jak żywą sympatyą, jak głęboką czcią przejmuje mię charakter i umysł pana Gérard.
— Just ma słuszność — wdzięcznie rzekła Regina do Klaudyusza, — człowiek o którym doktór Clément powiadał: — jestto jeden z naszych, winien być dla wszystkich ludzi z sercem, godnym poszanowania, dla mnie zaś i Justa... przyjacielem...
I również podała swą piękną rękę Klaudyuszowi, który kłaniając się lekko ją uścisnął, myśląc w tej chwili, z tajemną goryczą, że Marcin... nigdy w życiu nie doznał podobnéj łaski od Reginy... a jemu jednak ona, nie wiedząc o tém, wszystko była winna.
— Dla Boga, mój panie, — mówił znowu Just, — jesteśmy tutaj w kraju cudów... Lecz jakkolwiek cuda te łatwiéj teraz pojmuję, kiedy wiem że pan przebywasz w tych czarownych miejscach... wytłumacz mi jednak niepodobną do wiary przemianę jakiéj uległa ta okolica?
— Właśnie zwiedziliśmy oborę pod przewodnictwem poczciwéj i rozsądnéj osoby, która nas nadzwyczaj zajmowała swą naiwną roztropnością... dodała Regina: — ale pozwól pan abyśmy Mu zadali pytania które przed chwilą zadawaliśmy sobie sami na widok tych budynków: Czy to jaki pałac? czy to zakład wiejski? czy też jaka obszerna rękodzielnia?
— Jestto wszystkiego po trochu, — łagodnie uśmiechając się odpowiedział Klaudyusz, — a jeżeli państwo towarzyszyć mi raczycie... objaśnię im pokrótce tę pozorną tajemnicę.
I podawszy rękę Reginie, Klaudyusz przeprowadził ją z dziedzińca obory do obszernych galeryj otaczających ogród wkoło zamknięty budynkami; potem wyszedłszy z téj galeryi skierował się w towarzystwie nowoprzybyłych ku fontannie, o któréj wspomnieliśmy, i wskazując Justowi wyryty na niéj napis, rzekł mu:
Od jak dawna znasz panie Just maxymę: Nikt nie ma prawa do zbytku, dopóki wszyscy nie zaspokoją swych koniecznych potrzeb.
Just zdumiony tym napisem a raczéj szczytném zdaniem, które nieraz ojciec jego w tych samych wyrazach powtarzał, z razu nie zdołał odpowiedzieć: łza zwilżyła mu oko i z niewysłowioném rozczuleniem spojrzał na Reginę.
— Pojmuję cię mój przyjacielu, — rzekła niemniéj wzruszona Regina i dumna jestem że podzielać mogę twe uczucia. I tutaj zapewne przewodniczy maxyma, którą twój ojciec wykonywał z tak rzadką wspaniałomyślnością.
— Pani się nie mylisz, — zaczął znowu Klaudyusz, — i taka jest potęga wielkich prawd, że zastosowanie tej szczytnéj myśli doktora Clément zdziałało cuda które pani podziwiasz.
— Zmiłuj się pan tłómacz się jaśniéj, — rzekł Just — pojmujesz, że każdy szczegół podwójnie mię teraz zajmuje.
Po krótkim milczeniu Klaudyusz Gérard tak daléj mówił:
— Pewien niezmiernie bogaty pan, długi czas pędził życie bezczynne niedbając o los licznych swych braci to ludzkości... jak się wyrażał ojciec pański, panie Just. Nagle, okropném nieszczęściem w samo serce ugodzony... człowiek ten przemienił się, odrodził zupełnie... odtąd szukał całéj pociechy w wykonaniu wielkich zasad ludzkiego braterstwa. Boleść jego zatém, zamiast być niepłodną, była żyzną...
— Ta przemiana jakkolwiek późna, zawsze jednak oznacza wrodzoną wspaniałomyślność, — mówiła Regina.
— Kto szuka zapomnienia ciężkich trosk w dobrych uczynkach... ten zasługuje na przebaczenie — dodał Just.
Gdyby wiedzieli że człowiek o którym mówią z taką życzliwością... a który dzisiaj istotnie na nią zasługuje, jestto hrabia Duriveau! pomyślił Klaudyusz.
Potem mówił daléj:
— Człowiek ten, panie Just, w zacytowanéj maxymie ojca pańskiego, znalazł zbawienie... Właściciel wspaniałego zamku i rozległych włości spojrzał wkoło siebie... wszędzie dostrzegł tylko nędzę, choroby, ciemnotę i spustoszenie... Wtedy powiedział sobie: Kraj ten jest niezdrowy, nieżyzny, chcę ofiarą mojego zbytku uczynić ten kraj zdrowym i żyznym; okropne gorączki dziesiątkują jego wynędzniałych mieszkańców — pragnę aby byli zdrowi, silni. Mieszkając w nędznych jamach, cierpią najokropniejszy niedostatek; pragnę aby mieli mieszkania zdrowe, czyste, wesołe, gdzie nie zabraknie im na koniecznych potrzebach życia... Skazani są na przytłaczającą a częstokroć z wstrętem wykonywaną pracę, bo niezdolną zaspokoić ich potrzeb; pragnę aby praca była im przyjemna, urozmaicona, rozsądna, wdzięczna, tak iżby miłując zamożność i czując moralną godność swoję, miłowali i czcili pracę. Żyją w ciemnocie, w odosobnieniu, a ztąd nienawistni sobie; pragnę aby byli oświeceni, wzajem sobie przychylni; słowem, aby tworząc stowarzyszenie zostali braćmi, czego sam dam im przykład. — Tego wszystkiego zapragnął, — dodał Klaudyusz Gérard, — i wola jego spełniła się...
— Zamiary te były równie rozsądne jak zasady ich wspaniałomyślne, zawołał Just. — Nie dziwi mię też płodność takowych zasad, lecz ich zastosowanie tak szybkie i na tak wielką skalę.
— Właśnie gdy przyszło do zastosowania, odpowiedział Klaudyusz Gérard, — człowiek ten uczuł, że nadeszła chwila poświęcenia się.
— Jakto rozumiész panie Gérard? — spytała Regina.
— Człowiek ten pojął, że chcąc odrodzić pogrążonych w nędzy i ślepocie, należało poświęcić realne korzyści, i umysły uderzyć wspaniałomyślnym przykładem... Zgromadził więc swych dzierżawców i biédnych włościan i rzekł im: „Od czasu jak żyję wpośród was, winienem był wypełnić ścisłe obowiązki jakie mają ci co posiadają wszystko, względem tych którym brak wszystkiego...
„Muszę odpokutować za przeszłość... spodziewam się, że przyszłość mi przebaczy; dlatego czynię wam następującą propozycyą: — Territoryum tej gminy wynosi blizko sześć tysięcy morgów do mnie należących, oprócz tego trzysta morgów między was podzielonych; stowarzyszmy się. Niech odtąd wasza i moja ziemia stanowią wspólną własność któraby była naszą niech się to samo stanie z naszém bydłem i końmi. Do stowarzyszenia tego wy dacie wasze ręce i przemysł, ja zaś ziemię, budowle i pieniądze na piérwsze zakłady potrzebne; dostarczając tym sposobem stowarzyszeniu środków i narzędzi do pracy, sam jeden przynoszę mu tyle co wy wszyscy razem; słusznie zatém miałbym prawo brania dla siebie połowy naszych korzyści... Lecz powodowany uczuciem braterstwa które mię do was zbliża, wyrzekam się tego prawa, téj niesłuszności i w korzyściach stowarzyszenia mojego pragnę miéć udział... równy udziałowi każdego z was, a na który podobnie jak wy, zasłużyć pragnę własną pracą, dokładając wszelkich sił mojego rozumu ku dobremu zarządowi naszych interesów. Czternaście lat spędziłem w zgubném i niepłodném próżniactwie; z wielu względów potrzebuję przebaczenia, to też poczynając od dnia naszego stowarzyszenia, zapewniam was że z największym uszanowaniem, największą gorliwością, chodzić będę około wspólnego interesu.”
— To przewyborne! — zawołał Just.
— Takie zaparcie się samego siebie, — powiedziała wzruszona Regina — taki hołd godności, braterskości, pracy... są to zbyt wzniosłe przykłady.
— I obietnicę swoje ten człowiek dotrzymał religijnie, rzekł Klaudyusz.
— 1 stowarzyszenie urządziło się natychmiast? dodał Just.
— Nie, — odparł Klaudyusz; — jakkolwiek niesłychane korzyści nastręczało tym biédnym ludziom, trzeba jednak było przezwyciężać nieufność i nieuleczone przesądy ciemnoty i niedoli w jakich żyli ci nieszczęśliwi. „Cóż ryzykujecie?” rzekł im człowiek którego podziwiasz, panie Just, — „spróbujcież... Biorę na siebie pierwszy zakład, a co większa, na dwa lata zapewniam wam sposób do życia; opuścicie wasze smutne i mordercze mieszkania, a zamienicie je na zdrowe, wesołe i wygodne; wasze przytłaczające, nadaremne prace samą rozmaitością swoją zamienią się w korzystne i przyjemne. Spróbujcież, mówię, urządzić takie stowarzyszenie: cóż ryzykujecie? Grunta które połączycie z mojemi, za dwa lata wspólnie do was wrócą. Jeżeli uznacie że stan wasz nie polepszył się, będziecie mogli znowu wrócić do waszych lepianek które pozostaną nietknięte...“
— I nie długo zapewne stawili opór tak widocznym korzyściom? — rzekł Just.
— Blizko dwa miesiące, — odpowiedział Klaudyusz Gérard.
— To nie do uwierzenia! w obec tak pięknych widoków! — zawołała Regina.
— Niestety! droga pani, — smutnie odpowiedział Klaudyusz éerard, — ci nieszczęśliwi oddawna przyzwyczajeni byli do obojętnego lub ostrego z niemi obejścia; tak mało ufali w dobroć ludzką, że niejako z trwożliwém niedowierzaniem zapytali sami siebie: dla czego taka bezinteresowność i wspaniałomyślność?
— Masz pan słuszność, — rzekła Regina — ta nieufność jest krwawą satyrą przeszłości!
— Lecz nakoniec, — mówił znowu Klaudyusz, — stowarzyszenie zawiązało się. W pół roku skończono potrzebne budowle, i wkrótce potém z radosną uroczystością zburzono dawną wieś. Nie powiem wam o szczęściu i dobrym bycie ludności niegdyś pogrążonéj w srogiéj nędzy; chciejcie mi państwo towarzyszyć, a to co ujrzycie przekona was o cudownych skutkach stowarzyszenia.
To mówiąc Klaudyusz Gérard wprowadził Justa i Reginę do głównego budynku, niegdyś zamek stanowiącego. Ogromne jego salony przemieniono w szkołę dla chłopców i dziewcząt, w salę ochrony i mieszkanie dla niemowląt. Obszerna izba wychodząca na ogród zimowy (którego nie tknięto), służyła za sale zgromadzenia i refektarz dla członków stowarzyszenia, którzy woleli jadać razem, aniżeli otrzymywać potrawy ze wspólnej kuchni. Wyższe piętra przeznaczono na pralnię, infirmeryą, na składy towarów wyrabianych w obszernych warsztatach; było to bowiem zarazem rolnicze i przemysłowe stowarzyszenie. Tym sposobem korzystnie użyto długich wieczorów i zimowych dni, podczas których w polu pracować niepodobna; stowarzyszeni znajdowali tam urozmaicone zatrudnienie, a ogólny dochód coraz bardziéj wzrastał. Mieszkania stowarzyszonych, według potrzeb rodziny, składały się z jednego lub dwóch pokoi wychodzących na ogród, mających w lecie czyste powietrze, w zimie zaś dobrze parą ogrzanych. Do tego służył nieustannie utrzymywany na kuchni ogromny ogień. Rury dostarczały wszędzie potrzebną ilość wody i oświetlającego gazu. Dzieci wyrostki sypiali nocą w osobnych izbach, pod nadzorem ojców i matek rodzin, kolejno obowiązanych do téj powinności; kuchnia, pralnia, słowem wszystkie rzemieślnicze lub gospodarskie zatrudnienia odbywały się w osobnych miejscach, gdyż mieszkania stowarzyszonych jedynie służyły im za miejsca pożycia, wytchnienia lub snu i jak najczyściéj utrzymywane były. Kilku nawet stowarzyszonych część korzyści swoich obróciło na nieco wytworniejszą, ozdobę mieszkań.
Just i Regina z coraz wzrastającym zajęciem, pod przewodnictwem Klaudyusza Gérard weszli do obszernéj sali gdzie pięćdziesiąt dziewcząt i kobiét, jaśniejących zdrowiem, czysto ubranych, pracowało nad wyrabianiem koronek lub rozmaitéj bielizny. Pomiędzy robotnicami Just i Regina poznali poczciwą Robin i jéj towarzyszki z obory, które w chwilach wolnych od zwykłych zatrudnień, zajmowały się robotami stosownemi do ich usposobienia lub gustu, i albo wyrabiały koronkę, albo szyły bieliznę, kiedy tymczasem inne wolały pracować w ogrodzie, pralni lub kuchni.
Nic weselszego, nic bardziéj ożywionego nad to grono młodych robotnic; wesoła gawędka jednych, miły i swobodny śmiech drugich, śpiewki innych, wszystko to razem tworzyło gwar radosny.
Wtém tkliwy obraz uderzył Justa i Reginę.
Pani Perrine weszła do roboczej sali... postępowała powoli wsparta na ramieniu Bruyery.
Matka Marcina mimo swéj bladości jeszcze bardzo ładna, miała nieco cierpiący minę, lecz fizjonomia jéj wyrażała niewysłowioną dobroć. Według zwyczaju była czarno ubrana, z pod jéj białego skromnego czepeczka wyglądały szerokie sploty czarnych włosów.
Bruyére ściśle stosując krok do kroku matki lekko na jéj ramieniu wspartéj, zachowała swój oryginalnie dziki ale miły kostium: kilka gałązek różowego wrzosu zdobiło jéj piękne spływające włosy; okrągłe, lekko ogorzałe ramiona, miała do połowy obnażone; ale białe pończochy i małe skórzane trzewiczki zajęły miejsce dawniejszych jéj kamaszów z sitowia i drewnianych sandałów; na jéj twarzy czarownéj ale bladéj i ujmującéj jak twarz matki, można było dostrzedz ślady spokojnéj melancholii. Biédna mała Bruyére ciągle żałowała swojego dziecka, przedmiotu tylu łez i wstydu.
— Dla Boga! panie Gerard, — z cicha rzekła Regina, — któż jest ta czarująca dziewczyna która prowadzi tę damę tak szlachetnéj i miłéj twarzy?
— Nigdy w życiu nie widziałem nic piękniejszego nad tę dziewicę z różowemi wrzosami we włosach, — dodał Just — ileż słodyczy w rysach, ile rozsądku w spojrzeniu!...
— A ile uroku, ile wdzięku w każdém poruszeniu! — zawołała Regina.




3.
Dokończenie epilogu.

Klaudyusz widocznie wzruszony zachwyceniem jakie okazywali Just i Regina na widok Bruyéry, rzekł im:
— Ta pani blada, postawy szlachetnéj i miłéj jest żoną tego, który poczynił wszystkie te urządzenia przez was podziwiane.
— Jego żoną? — rzekła wzruszona Regina... musi być bardzo dumną, bardzo szczęśliwą... że do niego należy!
— Tak... jest bardzo szczęśliwą... i dumną... odpowiedział Klaudyusz.
— A ta prześliczna osoba, — rzekł Just — jestże to ich córka?
— Tak, córka... téj bladéj pani... odpowiedział Klaudyusz, — a przybrana tego o którym mówimy; ale on tak ją czule kocha... jak gdyby związek krwi ich łączył.
— A czy ma syna? — zapytał Just.
— Tak jest panie... odpowiedział Klaudyusz.
— I syna... godnego siebie zapewne? — zapytała Regina.
— Tak jest pani, — odrzekł Klaudyusz z glębokiém wzruszeniem, — syna godnego, mężnego.
W téj chwili pani Perrine, albo raczéj pani Duriveau, udzieliwszy kilka rad młodym dziewczętom zajętym wyrabianiem koronek, zwróciła się do Klaudyusza, zawsze poprzedzana od Bruyery na któréj wspierała się ramieniu; ale postrzegając znajomych zarumieniła się z lekka, a Bruyeré podniosła na nich swóje duże oczy nieśmiało i z zadziwieniem.
— Pani, — wzruszonym głosem rzekła Regina w pełnéj szacunku postawię zbliżając się do matki Marcina — pozwól dwojgu nieznajomym aby ci wyznurzyli głębokie uwielbienie jakiém ich przejmuje wspaniałomyślny człowiek który zamienił ten kraj, niegdyś siedlisko nędzy, jak słyszeliśmy... w prawdziwy raj ziemski... Niechaj imię jego dotychczas nam nieznane, będzie błogosławione.
— Przytém bardzo nam przyjemnie, — dodał Just, że możemy wyznać pani, jako godnéj towarzyszce tak wielce dobroczynnego człowieka, do jakiego stopnia wzrusza nas to wszystko co widzimy... tak jest pani, dziękujemy wam w imieniu całéj ludzkości.
Na te słowa lekki rumieniec który od chwili ożywiał bladą twarz pani Perrinne powiększył się; wyraz smętnéj dumy zajaśniał w jéj wielkich czarnych oczach, łza zrosiła lice, a z rzadką godnością i prostotą odpowiedziała Justowi i Reginie:
— Dziękuję państwu w imieniu mojego męża za pochwały, które raczycie mu oddawać. Wierzaj mi pani... że on zasługuje na nie... gdyż jedyném jego zmartwieniem... jest niemożność wykonania wszystkiego dobra... jakie wykonać pragnie.
Następnie pochyliwszy się z lekka, Pani Duriveau zamieniła z Klaudyuszem Gérard uśmiech słodkiego zadowolnienia i powoli wraz z Bruyerą odeszła.
W godzinę późniéj, Just i Regina zwiedziwszy cały zakład Stowarzyszenia wrócili do galeryi otaczającéj zabudowanie, aby tam oczekiwali na swój powóz. Regina trzymała w ręku piękny bukiet jesiennych kwiatów, które jej Klaudyasz uzbiérał i ofiarował.
— Pani, — mówił nauczyciel, — wielka zasada ludzkiego braterstwa tak dalece jest płodną, że stowarzyszenie nasze, które dzięki wybornéj organizacji pracy wszystkich, wszystkim daje minimum, tojest to, czego koniecznie potrzebują: słowem, które im zapewnia prawne zaspokojenie potrzeb duszy i ciała, a późniéj nawet zapewni zbytek tym, którzy go większą pracą nabyć zapragną, — że, powtarzam, stowarzyszenie nasze, nietylko jest przewyborną instytucją pod względem moralnym, ale nadto dla swojego założyciela byłoby nadzwyczaj korzystném i pod względem interesu, gdyby powodowany szlachetną bezinteresownością, nie był się wyrzekł wszelkich korzyści o jakie mógł się słusznie upomnieć z powodu nakładli swojego do stowarzyszenia... Jest to tak widocznie korzystne że już dwaj sąsiedni właściciele, uderzeni osiągniętemi przez nas rezultatami, zawarli ze swoimi dzierżawcami i najemnikami podobne stowarzyszenie zarazem rolnicze i rękodzielne... na które oni, jako bogaci właściciele łożą piérwsze koszta, i tym sposobem nietylko na wielką skalę praktykować będą dobro, lecz nadto powiększą swój majątek.
— I to mię wcale nie dziwi, — odparł Just, — ojciec mój miał zasadę, którą i do téj okoliczności zastosować można: Czyń coś powinien... a dobro przyjdzie samo z siebie. O ile samolubstwo jest bezpłodne... o tyle braterstwo płodne... i...
Przeraźliwy krzyk Reginy przerwał Justowi; żywo obrócił się ku niéj... była blada, przelękniona... struchlała.
— To on!... — zawołała szybko zbliżając się ku Justowi jakby szukała jego opieki... i wpośród gwałtownego poruszenia upuściła bukiet, który w ręku trzymała.
Just, śledząc kierunek błędnego spojrzenia swéj żony, dostrzegł że o dziesięć kroków od niego, — w cieniu łuków galeryi, stoi pan Duriveau, nieruchomy, przerażony i zdumiony tak niespodzianém i straszném spotkaniem... które mu zarazem przypomniało niegodziwy zamach na Reginę i morderstwo Scypiona — bo zabił syna w nieszczęsnéj chwili, gdy ten dopuścić się chciał podobnéj zbrodni na osobie pani Wilson.
Hrabia nie wiedział o obecności Justa i Reginy, gdyż tylko co wrócił z przejażdżki. Postać jego zupełnie zmienioną była: siwe włosy otaczały twarz zapadłą w skutku srogich boleści i zgryzot... postawa niegdyś tak śmiała i wyniosła, teraz była mocno pochylona... słowem, cała powierzchowność tego nieszczęśliwego świadczyła o nieuleczonéj boleści, rozpaczy.
— Ah!... pójdź... Regino... pójdź... — zawołał Just z odrazą odwracając się od hrabiego. Ujął żywo rękę Reginy i chciał ją uprowadzić, mówiąc: — Obecność tego człowieka... w takim domu... jest prawie świętokradztwem!
Ale Klaudyusz Gérard zatrzymał odchodzącego i rzekł mu poważnym, przenikającym głosem:
— Panie...to on...to pan Duriveau... jest sprawcą dobrego... które tyle podziwiałeś...
— On!... zawołał Just teraz nawzajem zdumiony i osłupiały.
— On... — rzekł Klaudyusz; — wiele przewinił — ale też wiele pokutował.
— Hrabia Duriveau!... powtórzył Just jakby niewierzył temu co słyszał; a ojciec Marcina pognębiony, przytłoczony, zwiesiwszy głowę, nie śmiał i nie mógł ani kroku postąpić.
— Tak jest, — powtórzył Klaudyusz ciągle zwracając mowę do Justa i Reginy — po śmierci syna, nastąpionéj... skutkiem okropnego wypadku... ten nieszczęśliwy ojciec — skąd inąd już wstydząc się przeszłego życia swojego — zapragnął ulżyć swéj boleści... nieuleczonéj niestety, jak państwo widzicie — zapragnął, powtarzam, ulżyć swej boleści zamieniając tę nędzną okolicę w prawdziwy raj ziemski... W imieniu więc ludzkości, panie Just — głęboko wzruszonym głosem dodał Klaudyusz — w imieniu żalu i boleści... w imieniu dobra jakie uczynił i jeszcze uczyni, przebaczmy mu...
Just i Regina spojrzeli po sobie... a choć nie wyrzekli ani słowa, ich dzielne serca zrozumiały się od razu.
Wzruszeni... poważnie... prawie uroczyście, oboje przystąpili do pana Duriveau, który ze zwieszoną głową stał jakby przykuty do miejsca, z wyrazem wstydu i żalu.
— Panie, — rzekł Just z rozczuleniem podając rękę hrabiemu, — pozwól... abym dłoń twoję uścisnął.
Pan Duriveau zadrżał, żywo podniósł głowę... jego zagasłe i łzami zaczerwienione oczy, niezwykłą radością zajaśniały, z bojaźliwą niespokojnością spojrzał na Justa, zaledwie ośmielając się odpowiedzieć.
— Panie... — dodała wzruszona Regina, również podając swą drżącą rękę, — widzieliśmy twe dzieło wspaniałomyślne i wielkie... zapomnijmy więc o przeszłości...
Kiedy pan Duriveau uczuł serdeczny uścisk rąk Justa i Reginy, łzy mu się mimowolnie puściły z oczu i stłumionym głosem te tylko słowa mógł wymówić:
— Dzięki! o mój Boże! dzięki...
— Bądź pan zdrów... odezwał się znowu Just, pomnij że ci odtąd przybyło dwóch przyjaciół... którzy imię twoje z należnym mu szacunkiem wymawiać będą.
Powóz dwojga podróżnych zajechał.
Just rzuciwszy ostatni raz jeszcze smutne spojrzenie na hrabiego, pomógł Reginie wsiąść do powozu i odjechali... zostawująć pana Duriveou nieruchomego na swojém miejscu.
Ta rozczulająca scena miała niewidzialnego świadka.
Był nim Marcin...
Nic śmiał on pokazać się Reginie... ale ukryty po za słupem arkady, wszystko widział i słyszał...
Klaudyusz Gérard rękawem otarł oczy, i podniósł bukiet który Regina upuściła.
Skoro się powóz oddalił, Marcin przybiegł do ojca i rzucając się w jego objęcia, rzekł;
— Odważnie — mój ojcze, odważnie... słyszałeś że ci teraz jeszcze dwóch przyjaciół przybyło... Ah!... wierz mi, nabycie takiej przyjaźni jest szlachętną i wzniosłą pociechą!!...
— O! tak, prawda... — odparł hrabia, z wylaniem się całując syna, — serce moje radowało się gdy mi to mówiono w obec ciebie... — Ale wnet znowu przytłoczony zwieszając głowę, pan Duriveau szepnął po cichu:
— Niestety!... nie wiedzą — że zabiłem syna...
— Klaudyusz Gérard wiś o tém... powiedział Marcin, — a i on ma szlachetne serce... a i on kocha cię i szanuje mój ojcze....
Hrabia podał rękę Klaudyuszowi, i czule mu ją ścisnąwszy, usiadł na murze galeryi, jakby po tak wielkiém wzruszeniu zabrakło mu sił — usiadł i pogrążył się w dumaniach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wówczas Klaudyusz Gérard przystąpił do Marcina i rzekł mu półgłosem:
— Byłeś tam... ty... o którego wzniosłem poświęceniu się Regina nigdy nie wiedziała! Przynajmniej... przypomniałem jéj twoje imię.
— Jakto? — spytał wzruszony Marcin...
— A Marcin... panie Just?... spytałem męża Reginy; ów wierny sługa, którego zacny ojciec Pana umieścił przy twój żonie... cóż się z nim stało?
— Opuścił nas podczas naszéj podróży na północ, — odpowiedziała Regina.
— Tak jest — wspominałem ci Klaudyuszu — rzekł Marcin, — że to było nad moje siły... nieszczęśliwej miłości mojéj uśpić nie mogłem... widok szczęścia Reginy... ze wstydem wyznaję, wyczerpał moję odwagę... wołałem zostać rzemieślnikiem do czasu aż zapracowałem na koszta powrotu do Francyi.
— Żałowałam Marcina, — mówiła mi daléj Regina, — był to uczciwy i gorliwy sługa...
— Uczciwy — i gorliwy... sługa... — z melancholiezną rezygnacją powtórzył Marcin. — Tak, to tylko zachowa ona o mnie wspomnienie!
Rozczulony Klaudyusz przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w Marcina; nareszcie podając mu bukiet, który Regina upuściła, dodał:
— Masz, mój biedny chłopcze... weź te kwiaty, co niedawno z rąk jéj wypadły.
Marcin z zapałem uchwycił bukiet, namiętnie go do ust przycisnął, i łzami odwilżał pachnące kwiaty.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tego samego dnia wieczorem, pan Duriveau, bardzo osłabiony po tak niespodzianym spotkaniu z Justem i Reginą, siedział w swoim pokoju, równie skromnie umeblowanym jak mieszkania innych członków stowarzyszenia.
Pani Perrine i Klaudyusz Gérard siedzieli obok hrabiego, Marcin zaś oparty o grzbiet fotelu, wpajał tkliwy wzrok w oblicze ojca, któremu Bruyère z dziecięcą troskliwością podawała zasilający napój.
Nagle otworzono drzwi i podano Marcinowi list który przywiózł przybyły w téj chwili goniec.
Był to list od księcia.
— Czy pozwolisz ojcze? — z uszanowaniem spytał Marcin pana Duriveau, który odpowiedział mu przychylném skinieniem głowy.
Marcin przeczytał list, kończący się następnie:

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Życzenia moje wszędzie towarzyszyć będą pani Just Clément... bo nie zapomnę nigdy że jéj matka, kosztem własnego honoru ocaliła życie kobiéty którą namiętnie kochałem, którą ona jak siostrę miłowała... a któréj niegodziwa zdrada śmiercią zagroziła, kiedy jeszcze w roku 1814 bawiłem w Paryżu.
„Nie potrzebuję powtarzać ci że chowam i zachowam w tajemnicy religijnéj poufne twoje zwierzenia się.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Projekta o których ci wspomniałem w przedostatnim moim liście, odsyłając ci rękopsim twoich pamiętników, w téj chwili już są do skutku przywiedzione; szczęśliwy jestem że ci to donieść mogę, bo dobre i zdrowe myśli które mię do tych reform i postanowień skłoniły, tobie po części winienem.
„Jak ci wspomniałem i jak przewidziałeś, czytanie twoich pamiętników nie mało na nie wpłynęło... bo zwróciło uwagę moję na fakta i nędzę jakich nigdy nie przypuszczałem...
Treść postanowień moich, które przyjęto jest następna:
Zakaz pod najsurowszą karą, aby kuglarze do swoich przedstawień nie używali dzieci.
Podniesienie nauczycieli ludu do stopnia urzędników publicznych piérwszéj klassy, i postawienie ich na równi z cywilnemi, wojskowemi i religijnemi władzami; ten bowiem co uczy człowieka być uczciwym, światłym i pracowitym, ten co go moralnie stwarza, powinien stać w piérwszym rzędzie.
Założenie domów podrzutków, sal ochrony, przemysłowych i rolniczych szkółek dla wyrostków, publicznych warsztatów w którychby poczciwy człowiek chwilowo bez roboty będący, znalazł chléb i schronienie, oraz domów przytułku dla cywilnych weteranów.
Niezwłoczne zamknięcie szynków, jako podniecających najgorsze namiętności.
We własnym domu, ojciec rodziny nie śmié upijać się, bo znajdzie tysiące przeszkód w tym występku.
Surowe kary na pijaństwo.
Otworzenie cyrków narodowych, na których w dniach uroczystych, ludność za czwartą część pieniędzy które wydaje na zbestwianie się i zatruwanie w szynku, może znaleźć rozrywkę w szlachetnych i męzkich widowiskach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Są to piérwsze reformy: sądzę że bez oporu przyjdą do skutku, bo za mną jest prawo słuszności, bo popieram sprawę wydziedziczonych przeciw uprzywilejowanym.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

„Żegnam cię. Miło mi napisać do ciebie ten list, bo cię przekona, że bynajmniéj nie zapomniałem długu jaki względem ciebie zaciągnąłem, gdyż pragnę całą siłą uiścić się tobie według życzeń twego wspaniałomyślnego serca, dążąc ku temu aby bracia nasi w ludzkości imię moje wymawiali z niejaką wdzięcznością.

Twój zawsze przychylny
„C. O.”
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy Marcin skończył czytanie listu, pani Perrine spytała go z zajęciem i naiwnością matki:
— I od kogóż to ten list, mój synu?
— Od księcia, moja dobra matko, — po prostu odpowiedział Marcin.
— Od księcia? — rzekła zdziwiona Bruyère.
Pani Duriveau i mąż jéj z wyrazem dumy po sobie spojrzeli.
— A możesz mi go przeczytać? prawie bojaźliwie spytał pan Duriveau.
— On? nie; uśmiechając się rzekł Klaudyusz Gérard — onby nie śmiał; ale ja go przeczytam... jeżeli Marcin pozwoli!
— Jeżeli ojciec i matka życzą sobie... odpowiedział Marcin.
— Czy życzymy?... żywo rzekł pan Duriveau do swojéj żony. I on nas jeszcze o to pyta Perrino?
Klaudyusz Gérard przeczytał list... Nim skończył, pan Deriveau zalał się słodkiemi łzami i wyciągając ręce ku Marcinowi wzruszonym głosem zawołał.
— Synu szlachetny, tak długo niepoznany! Ah! ja nie z dumy... ale z rozczulenia płaczę... Potém z czułością przycisnąwszy do serca Marcina i Bruryère, pan Duriveau podał ręce Perrinie i Klaudyuszowi Gérard i rzekł:
— Ah! macie słuszność! z taką żoną, z takim przyjacielem... z takimi dziećmi jak Bruryère i Marcin... Dobrem odkupując złe... nie wolno rozpaczać o przyszłości!

Koniec.




  1. Korzystając ze sposobności spieszymy oddać publiczny i słuszny hołd przedziwnemu wynalazkowi pana Durand, który po nadzwyczaj trudnych pracach i kombinacyach, zdołał urządzić irrygacyjne młyny; poruszane mocą wiatru, same z siebie poruszają się i prawie, nikną podczas wichrów. Wielki ten i pożyteczny wynalazek, od dwóch lat w wykonanie wprowadzony, już wyświadczył i jeszcze wyświadczy rolnictwu niezmierne przysługi, nastręcza bowiem równie łatwe jak mało kosztujące środki skrapiania gruntów.
  2. Powiedzmy nawiasowo że to jedyne lekarstwo na uporczywe gorączki dziesiątkujące ludność w Solonii, jest tak drogie, iż wiejscy proletariusze nie są w stanie nabyć go i sprowadzić lekarza któryby przepisał jego użycie. Cena tego lekarstwa nawet w ilości potrzebnéj do uleczenia febry, przypuszczając że recydywa nie będzie miała miejsca (co owszem niezawodnie dwa lub trzy razy następuje przed zupełném wyleczeniem) jest tak wysoka, iż może pozbawić całą rodzinę chléba na cztéry lub pięć dni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Seweryn Porajski.