Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom trzeci/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Macocha
Podtytuł Z podań XVIII. wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia Kurjera Warszawskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.

W Teperowskim banku, który naówczas był jednym z najsłynniejszych w Europie, i miał jeszcze kredyt prawie nieograniczony, przy pulpicie, z piórem w ręku nad ogromną księgą, którą jeszcze dziś jako osobliwość widzieć można złożoną w archiwach Królestwa, stał średniego wieku mężczyzna ubrany według najostatniejszej mody i ziewał...
W oddaleniu rzędem idące pokoje pełne były zajętych kancellistów przy pulpitach i stołach... ów pierwszy komissant Teperów, w bardzo starannie ułożonej peruce, w pończochach i trzewikach, z batystową chusteczką zatkniętą za kamizelkę, przestępował z nogi na nogę, patrzał w okno, spoglądał na zegarek, tupał niekiedy niecierpliwemi nogami; maczał pióro i na końcu jego przeciw światła szukał włosa, kładł je i brał znowu... ale ostatecznie nie robił nic... Ze stolika obok stojącego chwytał list z kupki na nim przygotowanej, patrzał nań oczyma osowiałemi i rzucał nazad, nie wiedząc, jak się zdaje, o co chodziło. Z dziesięć razy przeszedł się po pokoju i wrócił do pulpitu, tyleż zaglądał na kameryzowany zegarek z łańcuszkiem wysadzanym brylantami, poprawiał i odgarniał mankietki... Każda z tych czynności kończyła się takiem ziewnięciem, iż godziło się chyba domyślać nocy spędzonej na maskaradzie w pałacu Radziwiłłowskim.
Gdyby nie stał przy pulpicie i kiedy niekiedy nie trzymał pióra, nigdyby się domyślać nie było można, że grał tu jakąś czynną rolę w banku, bo na biuralistę pracowitego nie wyglądał wcale...
Prawda, że i bank Tepera nie był podobny do tych innych zagranicznych, w których od kilku pokoleń jedne meble, stoły i zestarzali officjaliści, z regularnością zegarka biuru służą. Tu wszystko było tak elegancko i fantastycznie jak naówczas u nas wszędzie... a wesoło, a ochoczo... Pieniądze sypały się i wysypywały przy odgłosie radosnych uśmiechów i oklaskach publiczności, rachunki prowadziły się od niechcenia, a biuraliści Tepera byli ludzie z gustem i wykształceniem. Nikt tak nie tańcował menueta i kadryla jak oni. I nie byli to starzy nudziarze drobnostkowi w rozpatrywaniu bagatelnych rzeczy, lecz ludzie bardzo przyzwoici, salonowi, po przyjacielsku zajmujący się pieniędzmi publiczności. W teatrze, na balach, przy stolikach gry mógłeś ich spotkać, zapoznać się, zbliżyć z nimi i nawet czasami zrobić mały interesik jaki.
W biurze sam Teper nie pokazywał się prawie nigdy, synowie nogą w niem nie postali... Za to ekwipaże jego i ich, i pani, i tych pań, które były w przyjaźni ze starym i z młodymi, za najświetniejsze w Warszawie, ich stajnie za najpiękniejsze, ich obiady za najwytworniejsze uznane były.
Pierwszy kommissant Teperowskiego banku musiał na coś oczekiwać, bo widocznie był niespokojny; kwadranse upływały nadaremnie.
Naostatek wszedł jegomość niepoczesny, otyły, starą modą ubrany, przygarbiony, a elegant od biura poskoczył ku niemu.
— A cóż? spytał, a co?
— Rzecz jeszcze niezupełnie zdecydowana, ale — prawdopodobnie wpłynie do kassy ten kapitał.
— Cały? spytał chciwie elegant.
— Wątpię, bo chcą coś kupić.
— Na cóż mają kupować? po co? majątki stoją wysoko, procent dają lichy!
— Chcieliby pewności.
— Jakąż większą im może kto dać nad Teperowski bank zawołał elegant z dumą i szyderskiem podziwieniem, iż ktoś na świecie mógł tę prawdę nad słońce jaśniejszą podać w wątpliwość. Ale, mój panie — dodał skwapliwie: my się nie nabijamy... nie wpraszamy, pieniędzy mamy aż nadto, nie wiemy co robić z niemi... czynimy im łaskę przyjmując summę tak znaczną, która rozchwytana przez innych, narażona być może na stratę. Zresztą, jak sobie chcą... jak sobie tam chcą!
I począł widocznie zmięszany, ręce włożywszy w kieszenie, chodzić po pokoju.
— Waćpan mnie może nie zrozumiałeś, rzekł po chwili: musiałeś postąpić sobie nietrafnie. Nie należało się nabijać... ale uczynić tak, by oni sami nas prosili o przyjęcie.
— Właśnie się to w ten sposób robiło, odparł stary. Jak tylko się dowiedziałem o kapitale, na który szukano pewnej lokaty, natychmiast przez trzecie osoby poddałem myśl lokowania u Tepera... rzucając nawet wątpliwość, czy Teper przyjmie... Tymczasem ktoś inny poddał im kupienie majątku...
— To ich otną! facjendarze podadzą im inwentarz przesadny, na grunt nikt nie zjedzie, pochwycą pieniądze i na tem się skończy... Waćpan powiadasz, że to tam jedna panna ma wszystko w ręku? Czyż nie ma opiekuna? czy nie ma krewnych? doradców? Około tychby chodzić trzeba, żeby — w interesie ludzkości, nie dać jej uczynić krzywdy.
— Tak! tak! w interesie ludzkości, powtórzył niepoczesny jegomość; ja też to w ten sposób im mówiłem... Rzecz jeszcze nie zdecydowana, ale dziś pewnie się rozstrzygnie.
— Od kogoż to zależy?
— Jest tam pewny dziwak, Tyszko... jest archiwista regent... także niejasna figura — i — młody krewniak panny Dobkówny z Konopnicy... Ale podobno sama tam panna wyrokuje... choć jeszcze bardzo młodziuchna, a mówią, energiczna i rozumna.
— Tego Dobka co to go otruto...
— Córka... tak, rzekł niepoczesny, piękna bardzo panna... Szczęśliwy kawaler co jej rączkę pochwyci... Parę miljonów w złocie... i osoba urody wielkiej a rozumu szczególnego.
— Któż im dobra stręczy? zapytał niecierpliwie elegant; to chyba nieprzyjaciel. Któż teraz kupuje ziemię?
— Wszystko im to mówiłem, iż ziemia na nic, że teraz przemysł, mości dobrodzieju, grunt, banki, giełdowe obroty... ale oni tego nie rozumieją... to są ludzie ciemni.
— I z ciemnoty ich ktoś skorzysta! zawołał elegant. Ale idźże bo waćpan tam nazad, nastręczaj się, podchodź, i w interesie ludzkości obroń ich od rabusiów.
Niepoczesny jegomość stał przed progiem poprawiając pasa.
— A jeżeli się uda... tam? spytał, to...
Elegant spojrzawszy nań, resztę niedopowiedzianą z oczu wyczytał; przystąpił doń blizko i rzekł cicho:
— Ćwierć procentu... to jest zawsze bardzo piękna sumka!
— Bardzo piękna sumka, nie przeczę, gładząc nieogoloną od dwóch dni brodę, szepnął niepoczesny; nie ma słowa, lecz i interes też — nieszpetny!
— Cóż waćpan myślisz, iż dla Tepera tych nędznych trzykroć sto tysięcy czerwonych złotych...
— Przepraszam pana Salezego, nie są one wcale nędzne, rzekł niepoczesny, nawet dla Teperów... i Szulca.
Elegant ruszył ramionami.
— Pół procentu, przebąknął stojący w progu — tam?
— To się obejdziemy bez tego... zawołał elegant...
— Do nóg upadam, kłaniając się chłodno dosyć odezwał się niepoczesny; nóżki całuję.
Już miał wychodzić, gdy komissant za nim poskoczył, spozierając na zegarek:
— Waćpan jesteś wydrwigrosz... jak to można? jak to można żądać takich datków, gdy my im łaskę robimy?.. gdy wspaniałomyślnie pańską pracę oceniamy i przez wzgląd...
Wstrzymawszy się w progu, rękę położywszy na klamce, niepoczesny słuchał impetycznej mowy eleganta, a w końcu śmiechem parsknął. Scena się zmieniła, elegant zacofał i zaczerwienił, niepoczesny z innego począł tonu, ale cichutko, aby rozmowa do drugiego nie dochodziła pokoju.
— Kogoż jegomość chcesz durzyć? hę? Kto tu wydrwigrosz? hę? Wolno tym żółtobrzuchom nie wiedzieć jak wy stoicie i w Tepera wierzyć jak w Pana Boga, ale ja jestem mały człeczyna, biedota, i umiem przecież rachować!
Gdybyście nie byli bankructwa blizcy, z czegożbyś waćpan utrzymywał konie i panienki? z czegoby stary Teper dostarczał na marnotrawstwa pani B... a pani Teperowa panu K...? z czegoby synowie konie po pięćset dukatów płacili? czembyście wy grali i zkąd na przegrane starczyli?
Widząc, że elegant stał struchlały ze strachu, by go w drugim pokoju nie usłyszano, niepoczesny mówił ciągle:
— Ja się będę tylko śmiał, gdy wszystkich trutniów i marnotrawców, i bogaczów wpędzicie w matnię! Dobrze! niechaj pracują! niech razowego chleba spróbują! niech też rączki namulać raczą! Mnie to wszystko jedno... Ich zrujnować wam wolno, a mnie biedaka krzywdzić! wara! nie godzi się! Jać wam służę... a chcecie zbyć mnie psim swędem... niedoczekanie!
Miał już wyjść i drzwi za sobą zamknąć, gdy elegant go dopadł.
— Czyś waćpan oszalał? zawołał.
— Nie, przy zdrowiuteńkich jestem zmysłach, wierzcie mi... i dla tego nie zrobię nic, aż mi zapłacicie jak należy.
— No! no! klepiąc go po ramieniu i uśmiechając się odezwał elegant: to i to były żarty, waćpan się na tem nie znasz... Da się ile należy, zgoda! mniejsza o to.
— W interesie ludzkości! po cichu zakończył przybyły. A zatem idę do roboty. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
To pozdrowienie po tej rozmowie dziwnie brzmiało; elegant na nie odpowiedział ukłonem tylko.
W kwadrans potem zahuczało przed oknami, i czterokonny faeton zaprzężony angielskiemi końmi z liberją o herbach wydatnych zatoczył się przed ganek, a z niego wysiadł mężczyzna już niemłody, pańsko a raczej spanoszało wyglądający, z maltańskim krzyżykiem u fraka... Elegant stanął co najprędzej przy pulpicie, umoczył pióro i przyłożył je nawet do papieru... drzwi się otworzyły, przybyły wszedł głośno i posuwisto...
Był to sam Teper, głowa domu.
Zbliżył się do swego pierwszego komissanta oglądając niespokojnie po pokojach, przystąpił doń tak, że prawie do ucha mu rzucił.
— A co? a co?
— Jeszcze nic... tylko co był tutaj ten co się o to stara... furfant to... chce już pół procentu...
— Daj mu cały, ale na miłość Bożą, potrzeba chwycić ten kapitał, waćpan wiesz, nie potrzebuję mówić... Za granicą zachwiany kredyt, potrzeba naprawić... w kraju także pilniejsze, krzyczące należności pozapłacać, choćby procenta... a kassa jest próżna..
— Prawie... to prawda.
— Więc nie ma się co drożyć...
— Zgodziłem się na pół procentu... Najgorsza rzecz, dodał po cichu elegant, iż już pono całych trzechkroć nie oddadzą... Chcą dobra kupować.
— Należało im to odradzić.
— Z tem poszedł właśnie.
— Ale kiedyż się to rozwiąże?
— Myślę, że dziś jeszcze... Tak znacznych summ w domu trzymać nie chcą...
— Bardzo słusznie! Teper zatarł ręce. Pracuj waćpan nad tem... wszystko zależy od tego kroku... zaufanie powróci, nous payerons à bureaux ouverts przez parę dni, potem nam pieniądze nosić będą więcej niż potrzeba.
To mówiąc, Teper wbiegł już do drugiego i trzeciego potem pokoju, kłaniając się z lekka swym biuralistom: dobył zegarka... spojrzał na listy przygotowane dla niego, zabrał je do kieszeni, zawrócił się, przeszedł śpiesznie wszystkie pokoje nazad... pożegnał eleganta i skoczywszy do powozu odjechał.
Zaledwie powóz odszedł od zamku, gdy już drugi się zatoczył... Był on równie wytworny jak pierwszy, a tem się różnił od niego, iż młody człowiek w nim siedzący sam powoził. Oddawszy cugle mastalerzowi wyskoczył i wpadł do biura, witając eleganta wesołym uśmiechem.
Poklepał go po ramieniu, odprowadził do okna, poszeptał coś do ucha i dokończył głośno. Tylko prędko.
— Niepodobieństwo! zawołał elegant.
— Ale proszęż cię? taka bagatela?
— Tak, istotnie, bagatela, lecz dziś właśnie mamy ich tyle...
— A dla mnie? mój drogi! Ojciec tu był przed chwilą?
— Był, i właśnie...
— Nieznośny stary... Traci na tę Karolinę, a my musimy głód cierpieć!
Elegant się rozśmiał.
— Czyż głód?
— Naturalnie, że głodem to nazywam, bo kogo wychowano do pewnych wygód, należy mu ich dostarczać, c’est strictement logique! A więc?
— Dziś, słowo daję, nie mogę!
— Cóż ja pocznę? biorę cię za sędziego, dług honorowy!
— Trzeba się udać do ojca.
— Gdzie ja go znajdę? Lata po mieście, oddaje wizyty... Wiesz, daje wielkie śniadanie...
Elegant nie odpowiadając stał w miejscu dosyć znudzony.
— Więc jakże będzie?...
— Nie mogę...
— Niechże cię kaduk porwie! krzyknął wybiegając młodzieniec, trzasnąwszy drzwiami za sobą.
Przez okno elegant popatrzał tylko i ziewnął.
Godzina obiadu jego na Tłomackiem zbliżała się, chciał bardzo wyjść z tego nudnego biura od ciężkiej nad miarę pracy... a coś go tu jeszcze snadź przytrzymywało. Naostatek znudzony brał się już do kapelusza, gdy znowu zaturkotało. Powóz podobny do Teperowskiego, w którym siedział mężczyzna i młoda, nieładna, lecz bardzo wykwintnie ubrana, mała, zręczna i ruchawa kobiecina, zatrzymał się przed zamkiem znowu. Na twarzy eleganta znać było, że żałował tego, iż się nie wyniósł zawczasu. Chciał nawet wybiedz i skryć się w sieni, gdy wpadł młody mężczyzna z kapeluszem na głowie. Był to Szulc, zięć Tepera i wspólnik.
— A! dobrze, żem waćpana zastał, zawołał: tysiąc dukatów! trzeba mi zaraz tysiąc dukatów, tylko prędko!
Biuralista stał zmięszany z początku, potem nagle dobył zegarka i wskazał godzinę.
— Kassa zamknięta.
— Ba! dla mnie...
— Kassjera nie ma.
— A! coż znowu! krzyknął Szulc; jakiż u was porządek, proszę cię?
Elegant zamilczał.
— Więc, bardzo dobrze, dodał Szulc z wyraźnem nieukontentowaniem: to mi je proszę przysłać po południu.
Popatrzali na siebie, komisant ruszył ramionami.
— Dla czego mi nie odpowiadasz? zapytał Szulc.
— Cóż panu powiem? rzekł biuralista: w tej chwili są ogromne wypłaty, od których kredyt domu zależy. Z zagranicy chybiły nam wpływy; bank holenderski, który wczoraj miał nadesłać, milczy; tymczasem nas tu napierają. Niepodobieństwo...
— Ale, mój panie, tysiąc dukatów dla Tepera i Szulca! ha! ha!
— Są chwile... odezwał się elegant.
Mais cela n’a pas le sens commun! Tout le monde puise à la caisse, a gdy ja przychodzę z taką fraszką...
— Być może, iż jutro rano...
— A ja potrzebuje dziś! podchwycił Szulc.
Komisant zmilczał.
— Gdzież jest le Chevalier Teper?
— Był tu przed chwilą.
— Muszę się z nim rozmówić, bo widzę, że z waćpana nic nie dobędę...
— Szczególniej pieniędzy, dziś — to istne niepodobieństwo, odezwał się elegant; trzeba mieć trochę cierpliwości.
— Miałem jej aż do zbytku, teraz jednak zaczyna mnie ona opuszczać, dodał Szulc nakładając kapelusz zdjęty przed chwilą.
I bez pożegnania powrócił do powozu, w którym kręcąc się oczekiwała nań młoda kobiecina.
Patrzał na zawracający się powóz, szczęśliwy, że się uwolnił M. Louis, i już rękawiczki nakładać zaczynał, gdy jeszcze raz się drzwi otworzyły... Hajduk tak wysoki, iż ledwie się mieścił w nie, wiódł pod rękę mało co mniejszego niż sam był pana, w stroju paradnym, ze wstęgą, ale w aksamitnych ciepłych butach i o lasce... Długa nad miarę, nalana twarz, którą podgolona czupryna jeszcze czyniła na oko ogromniejszą, z podstrzyżonym wąsem, oczyma wypukłemi, nosem rzymskim wielkiego kalibru, miała wyraz okrutnie pański i rozkazujący... Powoli rękę zgrubiałą podniósł do czapki przypatrując się elegantowi z pewnym rodzajem pogardy.
— Kto acan jesteś? zapytał.
— Jestem głównym urzędnikiem banku panów barona Tepera i Szulca.
— Barona? kiego djabła? jakiego barona? hę? spytał gruby, którego hajduk prowadził do kanapy.
— A tak... przecież wiadomo...
— Komu wiadomo? trzeba było ogłosić przez gazety, mówił sapiąc otyły jegomość. A gdzież sam ten baron Teper?
— Pan baron rzadko tu bywa.
— Nie raczy? hm... Wszystko jedno, a waćpan płacisz co komu należy? zapytał.
— Wypłacam, jeśli termin...
— Dawno minął... patrzajno acan, oto wasza karta... przeczytaj (to mówiąc wyciągnął z za kontusza fascykuł papierów, dobył z niego kartę i podsunął ją elegantowi). Pięć tysięcy czerwonych złotych z procentem...
Niezmiernie długo rozczytywał się, przewracał na wszystkie strony ową kartę Mr. Louis, patrzał na nią, namyślał się, i rzekł w końcu:
— Termin w istocie minął, hm! ale pan wojewoda pozwoli uczynić uwagę, iż nieodebrane na terminie pieniądze... zwykliśmy uważać za przedłużone na rok następujący i, do tego się regulujemy... Więc te pięć tysięcy zapisane są u nas jako płatne na przyszły Ś-ty Jerzy.
— A u mnie są zapisane jako płatne dzisiaj, rozumiesz mnie asindziej? hę? pretenduję, żeby mi były wypłacone, stantepede.
— To nie może być, panie wojewodo!
— Musi być, kochanku... inaczej powiem na rynku, że Teper i Szulc są bankruty, i oddam tem prawdziwą przysługę łatwowiernym, coby jeszcze gotowi wam pieniądze nosić.
Elegant pobladł straszliwie.
— Potrzebuję się odnieść do pana Tepera, rzekł cicho.
— Choćby do samego djabła, a ja mosterdzieju ztąd nie ruszam, póki rezolucji nie będzie.
— Ale biuro się zamyka...
— Gdyby się zamknęło niepotrzebnie, to moi hajducy wam drzwi wyłamią, odparł wojewoda, jam człek uparty.
Słysząc ten spór wszyscy pracujący w dalszych pokojach zbliżyli się z piórami w rękach i za uszami, tak, że drzwi całe zajęli. Elegant bladł i pocił się.
— Poszlej acan jednego z tych gryzipiórków, rzekł wojewoda do barona Tepera, i każ mu powiedzieć odemnie, że ja tu siedzę a z miejsca się nie ruszam, dopóki mi moich pięciu tysięcy nie zapłaci... a żadnym Jurym jak rak świśnie, i odkładką nie dam się wyruszyć. Co u kata! bankier, który kiepskich pięciu tysięcy dukatów nie może zapłacić... to łapserdak!
Elegant był oburzony, krew mu biła do głowy, porwał kapelusz i w passji zawołał:
— Jadę sam! ale pan wojewoda żałować będzie słów wyrzeczonych...
— Ja nigdy ani słów wyrzeczonych, ani pieniędzy wyrzuconych nie żałuję, rozumiesz acan! stukając pięścią o stół krzyknął wojewoda... A zwijaj mi się prędko, bom nie jadł...
M. Louis wybiegł jak z procy lecąc... Wojewoda sapał okrutnie. Hajdukowi kazał sobie szukać stołeczka pod chorą nogę, rozłożył się na kanapie i stękał. W pokojach dalszych gdzie pracowała młodzież, cichość była uroczysta, powoli wracano do stolików.
Upłynęło zaledwie kilka minut, gdy trzy osoby weszły do tegoż pokoju... Był to pan Tyszko, pan Honory i stary Eljasz.
Wojewoda popatrzał na nich, a że siedział naprzeciw okien przyłożył rękę do czoła.
— Hę? Tyszko zdaje się? rzekł cicho.
— Do usług...
— Cóż ty tu robisz? z interesem?... zapytał wojewoda.
— Tak jest... i ze znacznym.
— Masz co do odebrania...
— Nie, do umieszczenia...
Wojewoda spojrzał na hajduka stojącego za nim.
— Staszku, rzekł spokojnie, na rany Chrystusowe, weź ty mi ich za plecy i grzecznie a pięknie wypchnij co najrychlej!
— A to co znaczy? spytał Tyszko...
— Żeś chyba oszalał u Tepera pieniądze umieścić! A toż bankructwo lada dzień, albo raczej lada godzina... To marnotrawcy! Ja tu siedzę dla pięciu kiepskich tysięcy dukatów i burzę tę Jeruzalem... a oni mi się jak piskorze wykręcają. Człowiecze! Panu Bogu dziękuj żeś mnie tu zastał, nogi za pas i uciekaj...
Tyszko osłupiał.
— Co? Teper i Szulc?
— Ja ci mówię, że bankruty! grosza w kasie nie mają! Skończyły się bachanalje! Teraz przyjdzie rachunek sumienia. Tyszko, czyjeż to pieniądze?..
— Sieroce, panie wojewodo...
— Wracając, wstąpcie wszyscy do kościoła i pomódlcie się. Znajdziecie gdzie może ołtarz Aniołów Stróżów...
Tyszko, Honory i Eliasz zbledli, słuchali przez chwilę, a tuż stary pierwszy ruszał do drzwi dawszy znak Honoremu.
— Pan Bóg sierotę uratował, rzekł; jak tylko wątpliwość jest... idźmy ztąd, idźmy! idźmy!
Honory wyszedł z nim razem, Tyszko pozostał.
— Widzę, że mnie masz za warjata, mój Tyszko, a ja ciebie też za takiego, mówił wojewoda, żeś mógł patrząc na postępowanie tych ludzi mieć w nich wiarę. A toć marnotrawcy! a toć szubrawce! Tytuliki sobie za nasze pieniądze kupowali, krzyżyki do pętelek. Marmuzele trzymali, konie z Anglji sprowadzali... ostrygi im poczta woziła dla delikatnych żołądków... gdy my za to kapustą żyć musimy. Poczekaj tylko trochę, zobaczysz, jak mi tu moje pięć tysięcy płacić będą...
Strapiony wielce, Tyszko usiadł.
— Istotnie, jakaś Opatrzność Boża czuwała nad sierotą rzekł cicho; wiesz pan wojewoda, ile ja tu przywiozłem?
Wojewoda popatrzał z boku...
— Cóż? parę tysięcy...
Tyszko się uśmiechnął trzęsąc głową.
— Pięć?...
— Gdzie zaś!
Wojewoda poskoczył od razu z niecierpliwości do trzydziestu — i patrzał. Tyszko ramionami ruszył.
— Coż u kata! czyś wielkiego mongoła zrabował?.. sto tysięcy?
— Trzykroć...
— Dukatów? dukatów? zawołał rękę jego chwytając wojewoda.
— Tak jest...
— Nie żartujesz?
— Nigdy w świecie...
— Na ileż to głów idzie? mosterdzieju? począł wojewoda wzdychając.
— Na jedną...
— Z respektem! piękna głowa! rzekł stary podagryk trąc kolano... z respektem.
— W istocie, głowa piękna i od pieniędzy piękniejsza, odezwał się Tyszko, bo to własność panny rozumnej i ślicznej.
— Hę? Lubomirska? Sanguszkówna? czy co za jedna?
— Prosta szlachcianka...
— A zkądże owe kapitały?..
Tyszko ramionami ruszył.
— Gdzieś to tam w zapadłym kącie kraju snadź pokolenia długie zbierały, a tragiczna historja na świat dobyła.
— No, jakeś poczciw! powiedźże mi historję?...
Właśnie Tyszko miał już zacząć swą powieść, gdy wpadł elegant śpiesznie, zobaczył go, zawołał:
— W tej chwili pan baron będzie służyć — i — dając znaki niecierpliwe, chciał Tyszkę do dalszych pokojów z sobą zaprosić. Tyszko udawał, że nie rozumie.
Wojewoda szpiegował ruchy.
— Mój mosanie, odezwał się, nie koś sobie oczu nadaremnie: pan Tyszko, zacny człek, dawno mi jest znany. Opowiedziałem mu dla przestrogi o moich pięciu tysiącach, i odpadła go ochota lokowania u was kapitału pupilli.
Na to nic nie odpowiadając elegant, poszedł do pulpitu, stanął, założył nogę na nogę i bardzo szparko pisać coś zaczął, jakby go to wszystko wcale nie obchodziło.
Wojewoda trącił łokciem Tyszkę, pokazał mu tę lalkę i brwiami tak rzucił, że wyjechały mu na łysinę, a potem powróciły spokojnie na dawną siedzibę.
Milczenie uroczyste panowało w pokoju, przerywane tylko skrzypieniem pióra po papierze... Szczęściem, że nikt nie patrzał co M. Louis pisał, gdyż luźny pół arkusz papieru wziąwszy z desperacji, mazał jedne wyrazy, powtarzając je bez końca: Milion kaduków!
Już był tyle milionów kaduków napisał, ile Teper stracił cudzych pieniędzy, gdy powóz bankiera zatoczył się żywo przed ganek. Baron w najlepszym humorze, rozpromieniony, uśmiechnięty, wpadł do pokoju z otwartemi rękami lecąc w objęcia de ce cher palatin!
Nadrabiał fantazją, ale ten z kim miał do czynienia, bardzo był trudny do wzięcia. Na oznaki czułości ani głową nie kiwnął i siedział.
— Czemże panu wojewodzie służyć mogę? rzekł w końcu nieco tą oziębłością pomieszany Teper.
— Krótką bo asindziej masz pamięć, odparł wojewoda; ale to nie dziw przy tylu interesach i tak czynnem życiu. Należy mi się pięć tysięcy dukatów z procentami...
— O tych dobrze pamiętam! na Ś-ty Jerzy! Czemuż pan wojewoda nie kazał ich sobie zapłacić?
— Bo sam po nie miałem przyjechać i o to jestem...
— Ale termin minął.
— Więc tembardziej...
— No, nic łatwiejszego jak zapłacić, zawołał Teper... jednakże jest w tem pewna nieregularność. Myśmy to zapisali na rok następny...
— A to sobie odpiszcie! rzekł wojewoda: ja moje pieniądze muszę mieć — i to natychmiast...
— Bardzo dobrze! bardzo dobrze, odparł Teper obracając się do pana Louis: jak tylko kassę otworzą, proszę natychmiast...
— Ja czekam...
— Dla czego pan wojewoda ma się fatygować, ja — odeszlę.
— Dla czegobyś pan baron miał ludzi swych fatygować, ja czekam...
Teper otarł z czoła pot zimny i począł się Tyszce przypatrywać. Louis z tyłu chrząkał na niego, podniósł się. Wyszli razem do drugiego pokoju... Po kilku cichych słowach, baron zbladł, zakręcił się... i zakąsił usta jakby z bolu. Natychmiast wybiegł do pierwszej izby i siadł naprzeciw wojewody z twarzą zmienioną, kazawszy drzwi od dalszych mieszkań zamknąć.
— Panie wojewodo, odezwał się: bardzo pana dobrodzieja przepraszam, w tej chwili dopiero odbieram wiadomość, że pieniądze należne mi z Holandji nie nadeszły, jestem chwilowo w kłopotliwem nieco położeniu... Nie ciągnie to za sobą nic, pozycja moja pewna, ale godzina stanowi często o wszystkiem. Czy pan wojewoda zechcesz mnie gubić dla mizernych pięciu tysięcy czerwonych złotych, które jutro mieć będziesz?
— Ja, ciebie, mosanie baronie, odsapnął wojewoda, nie gubiłbym, bo ja i robaków nie depczę, a chodząc po ogrodzie pilnie patrzę, abym niewinnego zwierzęcia życia nie pozbawił; jabym cię nie gubił, ale mam obowiązek święty ratować tych, których ty gubisz... Tyś bankrut! zawołał głosem podniesionym, marnotrawca! nie masz czem płacić!
— Panie wojewodo! krzyknął porywając się Teper.
— Nie krzycz, bo się ciebie nie zlęknę! dodał pedogryk. Ja, oprócz Pana Boga, nie boję się nikogo, nawet śmierci! Taką mam naturę!
Teper chwycił nabrzmiałe ręce wojewody zmieniając głos.
— Panie, zawołał, ja mam dzieci, rodzinę, mnie moja poczciwa sława droga...
— O! o! sława! przerwał wojewoda, a czemużeś ją nie tam mieścił gdzie ona powinna być? Dla czegoś chciał pana udawać, do czego cię Pan Bóg nie stworzył? A wdowy i sieroty, które chleba pozbawiasz?
Bankier upadł na krzesło.
— Ja muszę być bez litości, kończył stary wojewoda, bo ja tu reprezentuję chwilowo, niegodny robak, sprawiedliwość bożą, i po tom tylko przyszedł, aby wyrok jej spełnił się prędzej... A oto patrz, ocaliłem sieroce mienie, które już było w progu twoim... Staszek... daj mi rękę, wstając z trudnością zawołał wojewoda, i nakładając czapkę a nie patrząc już na odrętwiałego bankiera dodał: Nie ma tu co robić, — póki czas, należy ogłosić, żeś bankrut! Żadne łzy mnie nie ubłagają... Tyszko — dodał — ja pojadę do ciebie, napiszesz mi co potrzeba i zaniesiesz do księży pijarów, aby mi zaraz wydrukowali.
Nie oglądając się już nawet, wojewoda z pomocą hajduka wywlókł się za próg, gdzie nań czekała kolasa... Dwóch hajduków wniosło go do niej, a choć zostało miejsca szczupło, kazał koniecznie Tyszce siąść przy sobie.
— Co, bo ty myślisz, że ja taki gruby jestem czy co? zawołał; a no, jeszczeby się dwóch takich chudeuszów jak ty pomieściło! Do dworku pana Tyszki, — a może wahasz się przy mnie usiąść, zobaczywszy, że ja dziś hyclem zostałem, bo psy biję! cha! cha! I zaczął się sam śmiać ze swojego rubasznego konceptu.
Pojechali tedy do dworku pana Tyszki, dokąd ich poprzedził przestraszony Eljasz i Honory. W istocie o jedno nic szło, by całe mienie Laury z takiem poświęceniem uratowane, padło ofiarą, przedłużając może na jaki rok szalone życie Teperów, których podźwignąć nie mogło nic, bo się sami dobrowolnie gubili... Laura słuchając opowiadania, na chwilę nawet nie była wzruszona.
— Któż wie? rzekła, może ta strata byłaby mi wyszła na dobre? może to nieszczęsne złoto zrobi zemnie gorszą niż dziś jestem?
Rozprawiali jeszcze, gdy kolasa wojewody z przyciśniętym przez niego do boku jej panem Tyszką, stanęła u ganku dworka. Laura wyjrzała ciekawe... a tu już hajducy poczęli wysadzać z kolasy i prowadzić starego, który głośno czegoś dowodził. Laura, Basia, Honory, Eljasz, wszystko to stało w pokoju, do którego się wtoczył sapiąc i stękając. Ledwo usiadł i odetchnął, odezwał się do Tyszki:
— A pokażcie mi tę miljonową pannę, której posążek tak cudownie ocaliłem?
— Ja to jestem, podchodząc z ukłonem rzekła Laura, której stary podniosłszy głowę zaczął się przypatrywać z niezmierną uwagą.
— Na uczciwość, że i bez tych niepotrzebnych miljonów mogłabyś asindźka męża sobie znaleźć, zawołał... a teby się tym zdały, którym Bóg takiej rozumnej twarzyczki nie dał.
— A że ja i nie myślę nawet za mąż się wydawać, tem ci mniej mi potrzebne, rzekła Laura.
— Wojewoda patrzał ciągle na nią.
— Dla czegóż nie myślisz iść za mąż? przepraszam, że nie tytułuję, alem stary, asindźkabyś wnuczką moją być mogła...
— Nie mam do tego stanu powołania, odezwała się Laura...
— Cóż? czy do klasztoru? tegobym pochwalić nie mógł, bom protestant...
— Ja także odparła Laura...
— A nie wiem nawet nazwiska, obracając się do Tyszki spytał wojewoda.
— Laura Dobkówna z Borowiec...
— Hę? pochwycił zdumiony stary. Cóż? czy Adama wnuczka? Salomona córka...
— Pan znałeś moją rodzinę?..
— Znałeś! zawołał wojewoda. Adam miał za sobą siostrę moją rodzoną, o której zgonie straszne rzeczy powiadano... i o nim także... Waćpanna jesteś moją wnuczką...
Słysząc to wszyscy osłupieli, Eliasz aż przybiegł do stołu bliżej, by się staremu przypatrzyć.
— I mówcież tu, że nie ma Opatrzności! zawołał wojewoda ręce składając, i powiedźcie mi, że to przypadek!
Laura schwyciła jego rękę, on całował ją w głowę, wszyscy stali milczący.
— Mam więc kogoś z rodziny co się przyznaje do mnie! zawołało dziewczę ze łzami w oczach...
Wojewoda zamilkł.
— Nie pytam teraz o historję waszą, rzekł wychodząc z zadumy: widzę żałobę, jest więc smutna, dowiem się jej później.
— Jest smutniejsza niż sądzisz kochany dziadzie, przerwała Laura, ale Bóg w was mi zesłał pociechę.
— A byłem takiem w ręku Jego narzędziem nieświadomem, że się mojej roli wydziwić nie mogę... O kwadrans później byłoby wszystko przepadło...
Obrócił się do Tyszki. Szlej waćpan odemnie cyrkularz do druku do księży pijarów, ogłaszający Tepera bankrutem, a im prędzej tem lepiej, aby więcej nieszczęśliwych nie było...
Tyszko pośpieszył spełnić rozkaz. Laura miała też czas przedstawić wojewodzie Honorego Dobka.
— Jest to druga gałąź katolicka rodziny naszej, rzekła, od której doznaliśmy wiele życzliwości. Mam tylko na sumieniu, żem tu pana Honorego przytrzymała tak długo, bo ma żonę młodą doma i powinienby być przy niej, ale gdy mi dziś niebo opiekuna dało... zaraz kochanego kuzyna odprawiam do Konopnicy.
Zczerwieniał pan Honory błagającym na nią rzucając wzrokiem, nic to jednak nie pomogło.
— Niech pan Honory jedzie, odparł wojewoda, zwłaszcza kiedy żonaty, bo waćpannie młodym assystować nie bardzo bezpiecznie... a djabeł nie śpi... A cóż się z Borowcami stało?
Laura zapłakała niemając siły do tego opowiadania, zakryła oczy i wyszła, a Honory przysiadł do wojewody poczynając mu powieść całą tych dziejów macoszynych rządów, których był świadkiem... Stary słuchał z uwagą wytężoną...
Niekiedy wyrwało mu się energicznie przekleństwo, lecz nie chciał przerywać wątku i z coraz żywszem zajęciem pędził do końca, który go oburzył i poruszył nad wyraz wszelki.
— Na uczciwość, żem w porę przybył zawołał; no, cobyście byli poradzili bezemnie tutaj w tym chaosie miasta, gdzie intryganci w gatunku pana barona Tepera jeszcze nie do samych najgorszych się liczą! A ta kobieta tu siedzi i ma stosunki, przyjaciół, i spodziewa się pewnie zagarnąć sierocie mienie... Cóż taki poczciwy Tyszko, weredyk, mógł uczynić? połajać, postękać i pójść z niczem. Ja — chybaby Pan Bóg niełaskaw, rady sobie tu dam... Oni mnie znają, że pardonu nie daję. Może Laura być spokojna... święcie obowiązków dopełnię...
Stary Eliasz chociaż nieznajomy, przyszedł ręce wojewody całować.
— A! to tyś pieniądze uratował? zapytał go pedogryk...
Głową tylko kiwnął.
— Pójdźże, niech cię uścisnę, poczciwości ty moja!..
Dziwnie to wszystko było rozczulające i miłe. Wojewoda, choć go tak krótko znano, był dla nich jakby od wieków znajomym, bo z jego charakterem i sercem na dłoni długiego nie potrzeba było czasu, aby go zrozumieć i pokochać. Powierzchowność nie obiecywała tego co się w człowieku mieściło: skorupa była szorstka, dusza piękna i czysta.
Dopiero w godzinę może spojrzawszy na zegar wiszący przy ścianie, wojewoda się w kolano uderzył dłonią.
— Patrzajcie acaństwo! a toć ja nic nie jadłem! Takeście mnie nakarmili waszemi historjami, żem o głodzie zapomniał...
— Myśmy też nie jedli, odezwał się Tyszko, ale moja Basia pana wojewody na obiad nie chce...
— Dla czego? czy po żołądku miarkując, boi się, bym jej nie objadł?
— To nie, rzekł Tyszko, ale nasz stół nie dla wojewody...
— A cóż wy myślicie, że ja w domu jadam? do pulpetów nie nawykłem, bigos, kiełbasa, kasza, kapuśniak, barszcz... to moje najulubieńsze, a mam takiego kopcidyma w domu, że często tylko na dwie osoby gotuje: dla psa i dla siebie... Ale ja tam o to nie dbam. Jeśli macie jaki kawałek mięsa, to mi dajcie; nie, to taki kędyś trzeba szukać, żeby grzeszną duszę posilić.
Basia się tedy rada nie rada, musiała około obiadu zakrzątnąć. Obiad ten bliżej wszystkich zapoznał z sobą, a szczególniej Laurę z jej dziadkiem, któremu dziewczę ze swą prostotą i śmiałością wielce się podobało. Zwracał też uwagę na każdy jej ruch i słowo, a że mimowolnie czyniła jakąś wzmiankę o swej ucieczce z Borowiec, o obejściu się macochy, o swych przygodach w Warszawie, mocno zaciekawiony wojewoda, dopomniał się szczegółów tej podróży i pobytu.
Laura miała to przekonanie, iż z niczem się przed starym taić nie powinna. Rozpoczęła więc od wyjazdu swego, ucieczki, odwiedzin u hetmana, potem opowiedziała o przybyciu do Warszawy, poznaniu kasztelanowej, występie w Powązkach, słowem o wszystkiem, nawet najmniejszych nie tając szczegółów. Wojewoda, choć był głodny i zajadał smaczno proste potrawy które Basia mu podawała, często łyżkę rzucał i serwetę z pod brody gubił, tak go ta odyssea wnuczki niewymownie zajmowała, niecierpliwiła i bawiła na przemiany...
— Gdyby asindźce z twarzy i oczu nie patrzało, że świętą prawdę mówisz, sądziłbym, że cię Pan Bóg obdarzył takim talentem poetyckim, któremu nic nie kosztuje banialuki tworzyć... bo jak dla młodej panienki, to przygody zaprawdę osobliwe.
Teraz mi się tylko wypada spytać — a co dalej?
— A gdybym ja pana wojewody o to zapytała? odezwała się Laura...
— Nie wiedziałbym co asindźce odpowiedzieć, śmiejąc się rzekł stary, bo takiego rycerza jak wy nie myślę, żeby kto do posłuszeństwa nakłonił i prowadzić go potrafił.
— Jednak temu rycerzowi jak wojewoda go zowiesz, już się to błędne jego rycerstwo naprzykrzyło, i radby do spokojniejszego życia powrócić...
— Hm! odezwał się wojewoda: zobaczymy co się samo z tego wywiąże. Najpierwsza rzecz do N. Pana pójść i o odebranie Borowiec się postarać, a babę ową puścić z kwitkiem... Zresztą, choćby jej się i opłacić przyszło, byle djabła pozbyć.
— Co pan wojewoda uczynisz i postanowisz, to przyjmę z wdzięcznością, odpowiedziała Laura... i czekać będę na rozkazy...
— Zobaczymy, co Bóg da...
Obiad się skończył i pan wojewoda, z hajdukami odjechał, bo mu się należała drzemka po obiedzie, a w obcym domu nie chciał jej rozpoczynać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.