Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom trzeci/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Macocha
Podtytuł Z podań XVIII. wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia Kurjera Warszawskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IX.

Wojewoda, któregośmy widzieli tak nieubłaganym w sprawie z Teperami, był jednym z najmożniejszych panów w kraju... Znaczne dobra posiadał w wielkopolskich prowincjach, nie mniejsze na Mazowszu, w Lubelskiem, na Rusi i nie było prawie województwa, gdzieby jakiejś posiadłości nie miał. Weszły one przez małżeństwa z domów różnych i utrzymywały się przy ostatniej głowie rodziny, z której miały się znowu rozpaść, bo wojewoda miał z dwóch małżeństw sześciu synów i pięć córek. Było wszakże czem wyposażyć to jedenaścioro dzieci, z których już wnuki i prawnuki miał pan wojewoda, tak, że gdy się to wszystko zjechało do niego na doroczny jaki obchód, imieniny lub święta, zbierało się osób do pięćdziesięciu, nie licząc kolligatów, krewnych, dalszych familjantów i połączonej z niemi drużyny. Rząd dóbr tak rozległych był bardzo utrudniony, a pan wojewoda synom nawet nie dymittował jeszcze żadnego majątku, tylko im je wypuszczał, patrząc jak sobie radę dawać będą.
Mimo otyłości i pedogry, był to człowiek niezmiernie czynny, umysłu przebiegłego i widzącego jasno, pamięci ogromnej, a charakteru niezłomnego. Dobry i łagodny dla tych, którzy tego byli warci, nieubłaganym był, gdy się o kim przekonał, iż poprawić go nie potrafi. Trutnie wybijają, a plugactwo mnożą, mówił, nie ma co szczędzić tego co się ani sobie, ani komu nie przydało, a zarazę szerzy. Smród wymiatać precz. Dla słabości ludzkich miał wyrozumiałość, dla dobrowolnego i rozmyślnego zła, surowym był nad wyraz wszelki. Kochali go ci co znali, obawiali się wszyscy. Od lat kilku owdowiawszy pan wojewoda, nosił swój smutek długo i nie zapomniał żony, lecz podwoił pracy, w niej ulgę znajdując najskuteczniejszą. Jeździł z dóbr do dóbr, mało w domu siedząc, bo mu ta dawniejsza rezydencja obrzydła i opustoszała. W domu przy nim pozostał tylko jeden syn najmłodszy lat dwudziestu kilku chłopak i piętnastoletnia córka Jadwiga, której wojewoda jeszcze za mąż wydać nie chciał. Inne wszystkie łatwo znalazły stosowne partje, bo imię, wychowanie, powierzchowność, posagi, wszystko mówiło za niemi.
W stolicy wśród dosyć zepsutego społeczeństwa, któremu nie przebaczał, wojewoda nie miał nieprzyjaciół jednakże, szanowano go powszechnie, choć się czasem dał we znaki. Każdy się pocieszał tem, że jego przeciwnikowi zalazł za skórę. Nie było też o co uczepić się do starego, którego żywot i sprawy czyste były i jasne, bo nigdy z sumieniem w żadne kompromissa nie wchodził. Pamiętna była sprawa jego w trybunale, wśród której, gdy najszczęśliwiej prowadzona zbliżała się do końca, a wojewodzie miano kilkakroć sto tysięcy przysądzić, z papierów przełożonych mu przez adwokata, przekonał się, iż pretensja była prawna a niesprawiedliwa, i natychmiast publicznie się jej odrzekł. Wyrzucali mu krewni, iż pieniądze, jak mówili, za płot wyrzucił. Wolę za płot je rzucić, niż na sumieniu dźwigać, odpowiedział wojewoda.
Tak samo ile razy w uniesieniu kogo pokrzywdził lub omylił się w zdaniu o nim, szedł i publicznie przepraszał. Lepiejby było i nie grzeszyć, i nie pokutować mówił, ale caro infirma!
Tę podróż odbył prawie umyślnie do stolicy, w myśli przyśpieszenia ruiny Tepera, aby mu nie dać więcej summ pochwytać. Nie szło mu wcale o pięć tysięcy czerwonych złotych, tylko o wykrycie prawdziwego położenia. Traf chciał, by w ten sposób ocalił mienie wnuczki, prawdziwie cudownie i uważał to jakby nagrodę tego śmiałego kroku... Gdy wieść o upadku domu się rozeszła, mnodzy przyjaciele, officjaliści, ludzie różnemi węzły powiązani z Teperami, pioruny nań ciskać zaczęli, na co wojewoda odpowiadał pogardą. Nazajutrz i dni następnych, prawdziwie sądne dni zrodziło to bankructwo, którego choć się wielu spodziewało, więcej jeszcze uwiedzionych przypuszczać go nie chciało. Zbytek i przepych, z jakim występowali Teperowie, dla jednych były postrachem, dla drugich zdawały się ubezpieczeniem. Nie przypuszczano, aby kto z tak zimną krwią tańcując w przepaść leciał. Ruiny były niezliczone... a między innemi i Prot Potocki zmuszony został wypłaty zawiesić. Mało było domów w Warszawie możniejszych, którychby ta klęska nie dotknęła; spotykając się, pytano tylko: Na ile ty tam jesteś?
Chociaż wojewodzie należało się podziękowanie za jego śmiałe wystąpienie, mimowolnie miano doń urazę, każdy sądził, że zyskując na czasie, choć sam jeden, by coś ocalić potrafił. Wśród tego zamętu, który się i o zamek a połączone z nim osoby obił także, trudno było myśleć o podjęciu jakiejkolwiek sprawy. Wojewoda, choć miał na pamięci Laurę, nie pojechał tak rychło do króla. Wiedział, że i tam zimnąby go twarzą przyjęto, bo dla Tepera litość miano. Posłał tylko po Honorego i powiedział mu dla czego nie pojedzie aż za dni kilka, żądając cierpliwości.
Pan jenerał Sapora, który z innemi kilka tysięcy dukatów u Teperów stracił, wściekły był szczególniej na przyśpieszoną katastrofę, bo pieniądze te miał za tydzień przyrzeczone i byłby je wyrwał. Wpadł do pani Dobkowej, u której już po kilkakroć się zapożyczał, lamentując i prosząc, aby go poratowała. Wdowie jakoś się naprzykrzyło bez widoku żadnego na przyszłość, dać się powoli obdzierać...
— Wiesz co, generale, rzekła, pieniędzy jeszcze trochę mam, ale gdy mi ich zabraknie, ani ty, ani nikt dla mnie nic nie zechce zrobić, przyśpiesz wyrobienie mi administracji czy co tam sobie chcesz bylem Borowce miała, a zapłacę. Inaczej, grosza nie dam.
— A ja bez grosza na kredyt interesu nie zrobię.
Stanęli tedy naprzeciw siebie z temi dwoma ultimatami milczący, mierząc swe siły, kto tu się przy swojem utrzyma.
Generał włożył ręce w kieszenie, stanął w postawie kolossu rodyjskiego i milczał. Wdowa rumieńcem tylko zdradzała gniew, który ją zaczynał opanowywać. Odezwanie się jednej ze stron wojujących miało być znakiem ustępstw do jakich była skłonną. Oboje też milczeli długo.
— No cóż będzie? przerwała w końcu Dobkowa.
— Bez pieniędzy — nic. I to cośmy dali przepadło, rzekł generał. Jak wola wasza. Życzę pójść do szkatułki i nie zwlekać... a sprawa się załatwi.
— Kiedy?
— Nie wiem, ale prędko... mówił Sapora... te łajdaki Tepery zbankrutowali, wszyscy na nich potracili bez wyjątku, każdy dziś grosza żądny, trzeba z chwili korzystać.
Dobkowa wahała się, srożyła, w końcu — uległa... Generał poczuwszy grosz w kieszeni, jak mógł najprędzej się wyniósł. Prawdę rzekłszy sprawy jeszcze nie zaczepiał, nie pomyślał nawet jakby ją załatwić i przez kogo; w końcu miał ten środek wywikłania się, że go ważniejsze okoliczności do wyjazdu zmuszały... i kogoś innego podstawić chciał starościnie.
Jakkolwiek z dosyć dobrym zapasem przybyła ona do stolicy, ten już się był znacznie nadwerężył, jeszcze parę miesięcy podobnego życia i wydatków, a mógł się wyczerpnąć zupełnie... Rotmistrz, który tu podrzędną grał rolę, mimo przyjemności, których mu winiarnie dostarczały, coraz też smutniej w przyszłość patrząc, radził wracać do Borowiec i Smołochowa a trzymać się na gruncie...
Tak dzień za dniem uchodził, gdy generał znowu się jednego ranka zjawił, z pochmurną twarzą. Żądał jeszcze raz pieniędzy, powiadał, iż interesu już dobija... ale dodał zarazem, iż szedł bardzo ciężko i wątpił, czy się bez procesu da co otrzymać. Zawsze, rzekł, trzeba probować, a za próby się płaci u nas...
Dobkowa strwożyła się, a trwoga zmusiła ją do nowej ofiary.
Nazajutrz rano, jeszcze w łóżku była, gdy jej przyniesiono list, na którym jenerała rękę poznała. Wniosła, że musiał zawierać coś dobrego, gdy się Sapora tak z nim pośpieszył, lecz — jakież było jej zdziwienie, wyczytawszy w nim, że z rozkazu króla zmuszony był wyjeżdżać natychmiast... i z boleścią serca oznajmuje jej, iż najmniejszej nie powinna mieć nadziei, aby się przy Borowcach utrzymać mogła.
„Wczoraj, pisał Sapora, gdym za sprawą waszą obiegał wszystkich, dowiedziałem się o fatalnym dla was wypadku, który ostatecznie rozstrzygnie o losie majątku. Córka nieboszczyka znalazła tu dziada, to jest brata babki swej w osobie pana wojewody... a ten gorąco wziąwszy w ręce sprawę wnuczki, poszedł z przedłożeniem do króla, do ministrów i wyjaśniwszy jaka się sierocie, według niego, krzywda działa, wyrobił, iż kassując decyzję komisji, tymczasowo majątek opiekunowi naturalnemu to jest wojewodzie oddać kazano, zwłaszcza, że ten swoją majętnością ręczył na wszelki wypadek. Miarkujesz pani, jak z takim przeciwnikiem dla nas walka była trudna, a raczej niemożliwa. Jednakże pozostaje pani rozwinąć proces ex re ubytków poniesionych i wdowich praw do fortuny, który niezawodnie jej prawa wyświeci i uznanie ich formalne użyszcze.“
„Niezmiernie mi żal, kończył pan generał, iż sam dla bardzo ważnych powierzonych mi spraw, nie mogąc służyć czem innem oprócz dobrą radą, życzę wziąć adwokata niezwłocznie i proces natychmiast rozwinąć. W najgorszym razie, choćby przyszło ugodnie kończyć, coś zapłacić muszą.”
List odczytawszy pani Dobkowa, wpadła w furję przeciwko generałowi, który wziąwszy u niej wcale znaczną summę, w końcu ją tak pośród drogi rzucał. Nie było jednak sposobu poszukiwania na nim tej straty, ani wiedziała wdowa gdzie go szukać. Zapóźno spostrzegła, że się w pole wyprowadzić dała... Płacz i zgrzytanie zębów, okrutne spazmy nawet, nic nie pomogły... Cały dwór, który się zbiegł na ratunek, posłyszawszy krzyki, stał niemy, nie odgadując co mogło taką rozpacz sprowadzić. Pierwszy rotmistrz, niecierpiący generała (nazywał go zawsze szlifierzem) odgadł, że on być musiał przyczyną nieszczęścia, i począł go kląć zaciskając pięście...
— Jejmość, bo go słuchałaś... dałaś się bałamucić, gdy ja mówiłem zawsze, że on w końcu oszuka... i pewien jestem, że nabrawszy pieniędzy, dmuchnął.
Trafnie odgadł rotmistrz, i to go w oczach wdowy podniosło, posłała natychmiast po prawnika, spuszczając się na jego wybór już, byle najbieglejszego sprowadził. Rotmistrz wszystkie swe znajomości czerpiąc z winiarni, niejednego tam spotkał i łatwo mu było wybrać takiego, który mu się z gęby najtęższym zdawał...
Tegoż dnia mecenas w okularach siedział głową trzęsąc nad szklanką wina i papierami u pani Dobkowej. Cała sprawa wydawała mu się fatalnie zawikłaną i niepewną.
— Pani starościno dobrodziejko, rzekł w końcu papiery ściągając i składając okulary, to tylko powiedzieć mogę, że gdybyśmy się piętnaście lat procesować mieli i wodzić po sądach, ja nie ustąpię, nie puszczę, na żadną zgodę nie przystanę... Ja jestem taki człowiek, mnie tu znają, żelazny — powiem pani starościnie kamienny... nie ustąpiemy, a skutkiem tego być musi, iż nam zapłacą co zechcemy, byle raz mieć święty pokój. Wpijemy się im do boku pijawką, kleszczem, mościa dobrodziejko, będziemy ich ssali, nudzili, męczyli, nie damy im tchnąć. Na upartych upór to jedyny sposób, a ja jestem taki człowiek, starościno dobrodziejko, ja jestem taki człowiek, mnie tu znają, proszę popytać. Kto ze mną do czynienia miał, zawsze musiał w końcu zapłacić. Nie wchodzę w to jaka jest sprawa... nie moja to rzecz... ale jestem taki człowiek, że piłuję a piłuję, dopóki nie wypiłuję...
Tak pocieszywszy Dobkowę, która trochę wolniej odetchnęła, odszedł prawnik, przeprowadzony przez rotmistrza aż na schody. Poręba miał dla niego najwyższy szacunek, bo się ani przepić, ani przegadać nigdy nie dozwolił.
Pani Dobkowa, mimo wielkiego zaufania; jakie jej natchnął opowiadaniem swem Poręba, chciała jednak być sama ciągle w stolicy, aby wiedzieć o toku sprawy... Wysłała więc jedynego już przyjaciela jakiego miała, wiernego Porębę do Borowiec i Smołochowa po pieniądze, a że się trafiał ktoś co resztę lat dzierżawy gotów był od niej wziąć i za sub-arendę zapłacić, kazała o to traktować.
Tymczasem dosyć smutne pędziła życie... Parę razy na myśl przyszła jej siostra, lecz po ostatniem widzeniu się, mało było nadziei, aby się już zbliżyć mogły...
Jeden mecenas, zawsze opowiadający jakim on był człowiekiem i obiecujący złote góry, nudy swojemi odwiedzinami przerywał. Nie zawsze one wytłómaczyć się dawały sprawą samą, zdawało się Rózi nawet, iż przynoszone na przyjęcie wino, wchodziło w rachubę. Mecenas nawykł był tu przy gawędce z miłą wdówką wychylać swą lampeczkę i codzień po nią przychodził, wykładając co już uczynił, a co proxime miał zrobić.
Jednego dnia zdziwioną została pani Dobkowa widząc go, o zwykłej godzinie przybywającego w towarzystwie drugiego opasłego i słusznego mężczyzny, który także na jurystę zakrawał. Mecenas przedstawił go też jako kolegę...
— Acani dobrodziejka, zdziwisz się może, odezwał się z doborem słów, niezręcznym a wyszukanym, który go odznaczył, usłyszawszy o pobudkach jakie skłoniły szanownego kolegę mego, czcigodnego Szaławitę, iż tu ze mną złożyć swoją attencyą przybywa. Rzecz się zwiastuje, którą do namysłu wziąć należy, nie powiadam, by pożądaną była, ani się jej na stół przyniesieniu sprzeciwiam... Pani starościna zawyrokujesz... oto.. strona przeciwna, opiekun wybrany przez Imci pannę Dobkównę, wojewoda, wnosi, czując, iż go procesem nękać będziemy, abyś pani swe żądania objawiła, ofiarując się, jeśli umiarkowane będą — przyjąć i zaspokoić.
Dobkowa dosyć zdziwiona spojrzała na obu prawników.
— Za pozwoleniem, czcigodnego kolegi — rzekł mecenas Szaławita, ono to tak jest i nieco inaczej. Pan wojewoda brzydzi się w ogóle pieniactwem, jego pupilla ma na względzie imię jakie nosi pani Dobkowa, chcieliby dla skandalu uniknąć procesu, który może na świat wyprowadzić rzeczy o jakich lepiejby on nie wiedział. Zatem, jeśli wola i łaska... mówić możemy.
Mecenas pani Dobkowej patrzał jej w oczy dając do zrozumienia, aby się nadto do zgody nie okazywała pochopną. Wdowa sama dobrze nie wiedziała co począć, wzdychała i ocierała łzy, których nie było.
— Nie jest to tak łatwo, rzekł mecenas określić żądania nasze, ubytki, straty, prawa... koszta...
— Ale wszystko na świecie obrachować się daje, odparł Szaławita.
— Zatem o czas do namysłu prosimy, rzekł spojrzawszy na Dobkowę jej umocowany...
Na tem skończono, Szaławita odszedł. Nastąpiła narada, w której prawnik był za procesem, jejmość za zgodą. Ułożono się więc podać żądania tak wysokie, by ich przeciwna strona przyjąć nie mogła... Mecenas podnosił je, obliczał, potęgował i doszedł do znakomitej summy, oświadczając, że z niej ani grosza ustąpić nie życzy, a jeśli wdowa mimo jego rady pokój zawrze, sama sobie winę przypisze... i t. d.
Szaławita zjawił się po warunki. Wymownie motywując je... przełożył mecenas, pewien będąc z góry, iż przyjętemi nie będą. Wysłuchawszy całej mowy, adwokat strony przeciwnej zażądał spisania punktów, wrzekomo dla okazania ich wojewodzie...
Urosły jeszcze żądania przelewając się na papier. Szaławita nic nie mówił, wdowa także, w tak dobre ręce zdawszy sprawę — milczała.
Znowu dzień upłynął... Jakież było zadziwienie i mecenasa i Dobkowej, gdy wcale się nie targując, nie układając, nie zbijając, Szaławita oświadczył, że wojewoda nie chcąc brukać się takim procesem, układ przyjmuje, pokwitowania żąda, pieniądze płaci i ten jeden warunek ze swej strony stawia, aby pani Dobkowa nigdy ani osobiście, ani listownie, ani przez trzecich, do rodziny nieboszczyka męża, w żadnym razie zbliżać się nie ważyła...
Mecenas przeciwko tak obelżywemu warunkowi wystąpił strasznie gorąco, lecz na to Szaławita mu odpowiedział, iż jak jego warunki nie roztrząsając przyjął, tak też swoich poddawać dyskussji nie dopuści. Należy go odrzucić albo przyjąć.
Pani Dobkowa po namyśle zgodziła się na wszystko... Mecenas protestował ale pod nosem.
W ten sposób dokonano zgody cale niespodzianie, i mecenas otrzymał piękne honorarjum prędzej daleko niż rachował. Summę umówioną pani Dobkowej zapłacono gotówką przed sądem przy urzędowem pokwitowaniu.
Prawie o tymże czasie powrócił rotmistrz ze Smołochowa, szczęśliwie obrobiwszy z nowym dzierżawcą interes, tak, iż pani starościna znalazła się w posiadaniu znacznego kapitału... z którym nie wiedziała jeszcze co ma uczynić. Była mowa o kupnie dóbr, o nabyciu kamienicy w Warszawie... a tymczasem życie się wlokło trybem zwyczajnym... Mają to do siebie pieniądze, iż nigdy prawie ukryć się przed oczyma ludzkiemi nie mogą, a ludzi ku sobie istnie magnetyczną siłą ciągną. Więc choć nie zbywało na oszczercach, którzy głośno mówili o tem, iż w otruciu nieboszczyka Dobka, jejmość pewien udział miała, choć dawniejsze jeszcze wspomnienia z żywota panieńskiego wielce były różnobarwne, jak tylko dowiedziano się o ciepłej wdówce, rotmistrz opędzić się nie mógł proszącym go o introdukowanie. Poręba właściwie sam się matrymonialnie chciał tam introdukować, lecz jednego dnia dostał tak stanowczego odkosza, iż nie chcąc całkowicie zrywać stosunków, postanowił ograniczyć się skromnie marszałkostwem tylko. Sam też przypatrzywszy się sobie potem w zwierciadle musiał przyznać, iż bardzo powabnym nie był... Rzucił okiem na Rózię, też nie powabną, starając się, by jej jaki taki posażek starościna dała... i ofiarując jej serce i rękę, ale i blada Rózia — odrzuciła ofiarę. Po tych dwóch wkrótce po sobie następujących próbach, zaklął się Poręba iż tego głupstwa nie zrobi nigdy, by się miał ożenić.
Znajomości, przyjaciele, przyjaciółki, pretendenci płynęli do domu pani Dobkowej; na wzdychających nie zbywało, na obiadujących i przybyłych na wieczerzę także, ci jednak co się o rękę zgłaszali, przyjęci być nie mogli, a ci, których sobie życzyła jejmość, nie oświadczali się... Życie wyczerpywało zwolna nietylko procenta, ale zarywało z kapitałów...
Kupna majątku obawiała się wdowa, kamienicę jej odradzano i ona sama jej sobie nie życzyła; po bankructwie Tepera oddać pieniędzy bankierowi wahała się... trzymała więc kapitał w domu i po troszę się szczerbił...
Pewien rodzaj niecierpliwości ogarnął piękną wdowę, gdy po dość długim czasu przeciągu nie znalazła sobie partji stosownej. Przypisując to zbytecznej oszczędności swej, postawiła dom na pokaźniejszej stopie, — kosztowało też życie coraz więcej...
Nieznacznie do domu, w którym było już wszystko co najwykwintniejszem było, weszła gra naówczas cechująca życie pańskie. Wieczorami grywano codziennie, pani Dobkowa zaczęła grać sama. W początkach z takiem szczęściem się jej wiodło, iż uzuchwalona brnęła coraz dalej, śmielej coraz, i — przegrywać zaczęła. Pierwsze przegrane zdziwiły ją niezmiernie i rozbudziły namiętność... W krótkim przeciągu czasu żyć już bez gry nie mogła... Dom stał się prawdziwą szulernią, dnie i noce otwarty, pełny ludzi nieznajomych, oszustów, rycerzy błędnych i ulicznej zgrai. Z różnem szczęściem ciągnęło się to dalej a dalej... a pani Dobkowa widząc ubywające kapitały... niewiele się frasowała nawet, mając nadzieję, że się łatwo w dobrą odegra godzinę.
W chwili, gdy na najświetniejszym stopniu dom starościny się znajdował i zyskiwał coraz rozgłośniejszą sławę, zaszedł wypadek, który był jakby ruiny zwiastunem... i końca przepowiednią.
Od śmierci pana Dobka, nie miała starościna żadnej wiadomości o starej swej znajomej pani Lassy, która szczęśliwie dokonawszy doświadczenia z arszenikiem znikła zupełnie z warszawskiego horyzontu, i zdawać się mogło, że więcej na nim się już nie ukaże.
Jednego dnia, przy fryzowaniu właśnie gdy starościna była w wybornym humorze, gdyż i gra wczoraj bardzo się jej szczęściła i pewien młody człowiek, pułkownik, cudzoziemiec, okazywał się nią mocno zajęty, tak, że wnosiła, iż to może być — na serjo; przyniesiono jej list z poczty pomazany mnóstwem stempli i charakterów... Poznała na nim z rapportów odbieranych w Borowcach rękę Lassy i zmieszała się tak, iż położywszy go na tualecie nie prędzej wzięła się do rozpieczętowania aż ciekawy fryzjer był za progiem.
List ten datowany z Paryża, zawierał mnóztwo czułych wyrażeń i ubolewań nad losem, jakiego doświadczała nieszczęśliwa ofiara, poświęcenia dla przyjaciółki! Donosiła w nim znudzona życiem Lassy, iż jeżeliby byt się jej nie poprawił, woli wrócić — coute que coute do Warszawy i odbyć spowiedź powszechną... a mizerne życie zakończyć. Poprawa zaś bytu niewiele wymagającej przyjaciółki zawisłą była od tysiąca dukatów, które prosiła, ażeby jej zaraz nadesłano i nic więcej nad trzysta czerwonych złotych dożywotniej pensji: Donosiła zarazem, że znalazła, po długiej a nadaremnej peregrynacji wśród zepsutego świata, człowieka znakomitego, z sercem czułem, z duszą szlachetną, któryby się nie wahał jej ofiarować swą rękę, gdyby tylko skromny chleba kawałek mieli zapewniony...
Pani Dobkowej korrespondencja ta struła dzień cały, dostała bólu głowy i spazmów, chciała się grą rozerwać i przegrała dosyć grubo... List został spalony, starościna postanowiła wcale nań nie odpowiadać, co było najwłaściwszem. Lassy zaś nie mając żadnej wiadomości co się z jej pismem stało, wyprawiła drugie, a po niem trzecie naglące o stanowczą odpowiedź. Groziła potem przybyciem, które nieprzyjemne następstwa pociągnąć za sobą mogło.
Dobkowa nie wiedząc co począć, przez wskazanego jej bankiera wysłała sumkę małą, uważając ją za dostateczną. Lassy, szczególniej ze względu na blizkie wesele z człowiekiem czułego serca i wzniosłego umysłu (który zajmował się hodowlą i strzyżeniem pudlów przy Pont-Neuf), poczęła być coraz niecierpliwszą i nieznośniejszą. Ostatnie listy, na wypadek gdyby je na poczcie otworzono, jużby panią Dobkowę w podejrzenie podać mogły, położenie stawało się groźnem. Poszły więc pieniądze z listem do Paryża i wymówkami, iż starościna sama wiele straciła i pomagać nie jest w stanie.
Nie pomogło to, gdyż Lassy zawsze jeszcze nie wyszedłszy za mąż, domagała się owych tysiąca dukatów. Ale jakąż pewność mieć było można, iż otrzymawszy je, nie zażąda drugich i trzecich... Do rozpaczy przywodziło to starościnę, która i w grze nie mając szczęścia, postanowiła ważyć się już na wszystko i więcej niegodziwej Lassy nie odpisywać. Rachowała, iż rodzina Dobków, unikając rozgłosu dla imienia ich niemiłego, w ostatecznym razie, bronićby ją musiała. Pięć po sobie następujących listów przyjaciółki, rzuciła w ogień nie czytając, chociaż strach ją ogarniał okrutny... Po nocach sypiać nie mogąc, grywała do rana, a zdrzemnąwszy się na chwilę, zrywała się z krzykiem śniąc, że ją dusi przyjaciółka...
Stan ten wpłynął na zdrowie i owe resztki piękności, które jeszcze zwabiały czcicieli, szybko bardzo niknąć i uchodzić zaczęły. Rotmistrz pierwszy zauważał, iż Dobkowa mocno się zmieniła, i wychodziła na starą babę. Nie chciała za mnie iść za mąż, otoż to kara Boża, rzekł do Rózi, bo ja mężczyzna, będę takim jakim byłem, choćby za lat dziesięć, a ona zupełnie zbabieje? Widzisz, jakie już ma gęsie łapy przy oczach? Broda się jej puszcza... zęby czernieją, aż mi jej żal... Gdyby za mnie była poszła za mąż, nigdyby tego nie było. Róż, ani bielidło, ani liczne kosmetyki cudowne, brane u najsłynniejszych doktorów, nie pomagały... twarz istotnie straszną się stawała z pięknej. Oczy świeciły złowrogiemi jakiemiś gorączkowemi blaski...
Apetyt straciwszy, za radą rotmistrza, który przed obiadem życzył naparsteczek likworu, poczęła pani Dobkowa pić trochę wódki, przy jedzeniu zaś po kilka kieliszków wina. A że małe dozy nie skutkowały, doktór rotmistrz, który sam na sobie doświadczył doskonałych skutków tego leku, ordynował powiększanie ich i doszło do dobrego kielicha wódki a pary szklanek mocnego wina. W istocie, medycyna ta o tyle okazała się czynną, że twarz począł rumieniec okrywać, który już cale nie schodził, a humor polepszył się znacznie. Pani Dobkowa wstawszy nawet na czczo, piła trochę likworu przed polewką winną, a do poduszki lekki ponczyk. Polepszenie było widoczne.
Właśnie się odbywała kuracja, gdy raz Rózia, jakby przelękniona przybiegła do starościny, oznajmując (było to pod wieczór), że jakiś jegomość chciał się z panią koniecznie widzieć na osobności, bo miał coś pilnego do pomówienia. Zdziwiona tem tajemmczem wezwaniem, pani Dobkowa weszła do gabinetu oświeconego, jak zwykle, jedną lampą alabastrową — i spostrzegła w nim... dziwaczne widmo, na które spojrzawszy od krzyku przeraźliwego powstrzymać się nie mogła.
Był to mężczyzna niezgrabny, brzydki, postawy osobliwszej, na krótkich bardzo nogach... z twarzy tak podobny do Lassy, jakby był djabłem albo rodzonym jej bratem.
Nie chcąc czytelnika trzymać w niepewności, dodać musimy zaraz, iż pani Lassy brata nie miała, a djabeł zbyt ma wiele do czynienia, aby tak brzydko się przebierał. Ona to była sama w tym nowym stroju, którego pomysł zaczerpnęła z przypomnień o Laurze. Zdało się jej, że co tamta mogła zrobić, to i jej też się uda... Przebrała się po męzku przed granicą i tak zamaskowana stanęła przed panią Dobkową.
W miarę, jak ta domyślała się i poznawała Lassy, coraz większy strach ją ogarniał, drżała nie mogąc przemówić słowa... ścisnęła ręce, nakoniec padła na najbliższe krzesło.
Widmo zbliżyło się ku niej i zawołało schrypłym głosem:
— Cóż to? czy pani mnie teraz nie poznajesz? Widzisz, byłam zmuszoną przybyć sama, mamy przecie z sobą rachunki?
Starościnie słów brakło...
— Ale czegóż jeszcze chcesz odemnie, przeklęta! zawołała zrywając się w końcu, czego? za co? Litując się nad tobą posyłałam co mogłam... nie mogę więcej, ja sama nie mam...
— Ty musisz mieć, przystępując bliżej z gniewem poczęła Lassy. Jak ty mi śmiesz mówić, żeś się litowała nademną, żeś mi dawała może z łaski? Ja się poświęciłam dla ciebie... ja mam prawo do wszystkiego co wzięłaś po nim... Jakto? zapomniałaś więc tego wieczoru? Nie wiesz o niczem? niewinna istoto? A któż to mnie pchnął w tę przepaść? dla kogo ja to zrobiłam? przez kogo cierpię? Ty teraz nic, nic nie wiesz?
— Jam cię nie posyłała ani namawiała do tego? zawołała Dobkowa...
— A któż-to powtarzał mi ciągle, dałabym coby kto chciał, byle mnie od tego człowieka uwolniono! Cóż to znaczyć miało?.. Wszak mówiłam ci, że to zrobię! wszak widziałaś, gdym szła i z czem tam poszłam?
— Cicho! na Boga! cicho! przerwała Dobkowa, czego chcesz!
— Pieniędzy! pieniędzy! złota twego! najęłaś mnie, płać! Ja się nie pytam, masz czy nie, pieniądze lub życie...
Dobkowa padła powtórnie na krzesło, łamiąc ręce, oczyma obłąkanemi wodziła po pokoju, nie widząc jak się od tego straszydła odkupić. Za każdym jej ruchem, Lassy podbiegała, nacierała, bojąc się, by jej nie uszła.
— Słuchaj! przeklęta kobieto, odezwała się po namyśle: słuchaj, dam ci ten raz, dam co chcesz, lecz jedź, precz, precz, i nie pokazuj mi się na oczy. Mnie ty nie zgubisz... nie masz świadków, jam się gotowa wyprzysiądz, mnie familia której imię noszę, obroni... a ty poniesiesz głowę na rusztowanie... ja cię wydam sama! Rozumiesz!
Lassy na chwilę się powściągnęła, jakby rozważała każde słowo powiedziane przez Dobkowę... lecz wkrótce poczęła się śmiać dziko...
— Już to ci ręczę, że jeśliby mi ginąć przyszło, zginiemy obie, bo ja cię nie puszczę... Ja mam w ręku dowody... żeś tego chciała, żeś mi to poddała...
— Czegoż chcesz! ile! mów! skończmy to, nie zamęczaj mnie! krzyknęła starościna.
— Ale czekaj! ty się odemnie nie uwolnisz tak łatwo! Naprzód ja nie myślę ztąd krokiem pójść... boby mnie gotowi poznać. Tu mi bezpiecznie, zostanę... Rób sobie co chcesz... Śpieszyć się nie mam czego, spocznę po drodze, a rachunek nasz długi i niełatwy! Dołożymy drogę, fatygę i na powrót podróż... nie głupiam się teraz dać wyprawić z biczykiem...
Poczęła starościna rozpaczliwemi krokami chodzić po gabinecie, a że godzina gry się zbliżała i goście zaczęli się schodzić, dwa razy zajrzał rotmistrz ciekawy, wywołując ją do stolika.
— Więc czego chcesz! mów... powtórzyła starościna.
Lassy usiadła na kanapce...
— Cóż? pod noc mnie wygnasz!
— Ty tu zostać nie możesz!
— Ja muszę! a gdzież! po gospodach będę się tułała? po nocy mam uciekać? Nie pójdę...
Jakby namyślając się Dobkowa stanęła... Czekaj tu na mnie, ja zaraz powrócę.
Na te słowa Lassy się zerwała i pochwyciła ją za suknię.
— Ani kroku! rzekła, nie puszczę!
— Ja mam gości! ja muszę wyjść!
— Nie pójdziesz... sama tu nie zostanę.
W tej chwili rotmistrza głowa ukazała się we drzwiach, Lassy się zmieszała nieco, a Dobkowa skorzystała z tego, by się wymknąć i drzwi za sobą zatrzasnąć...
— Rotmistrzu! zawołała starościna jakby obłąkana... chciałeś mojej ręki, odmówiłam ci, będę twoją... a uwolnij mnie od tego — djabła. Tu jest Lassy! Lassy, która struła Dobka... chce mnie zgubić, chce mnie odrzeć... chce mnie obwinić... ja o niczem nie wiedziałam! jam niewinna! Rotmistrzu! ratuj! zlituj się!
Poręba stanął jak wryty... Ale cóż ja z nią zrobię! Chyba łajdaczkę uduszę; A to śliczna historja... Czegoż ona chce?
— Pieniędzy! nieustannie pieniędzy!
— Jakto? już jej dawałaś?
— Przez litość.
Rotmistrz zamyślił się mocno, parę razy za klamkę pochwycił i powstrzymał się. Ile ona chce? spytał.
— Ja nie wiem...
— No, to ja się z nią rozmówię, rzekł Poręba, i znowu za klamkę ujął i — wstrzymał się, zadumał, głowę spuściwszy...
— Was dwie... mruknął, a tu jeszcze i mnie trzeciego chcecie wpędzić w matnię... żebym głową nałożył?
— Rotmistrzu! jam niewinna! zawołała Dobkowa. Za całą odpowiedź Poręba spojrzał, uśmiechnął się i ramionami zżymnął.
— Idź! dam jej co chce, zabieraj ją i wywieź precz... jak najdalej, za granicę, za świat...
— A co ręczy, że pieniądze straciwszy, nie wróci? zapytał Poręba, jabym to paskustwo zdeptał... ale plugawa rzecz...
Do drzwi z drugiej strony zaczęła się dobijać Lassy, rotmistrz i Dobkowa weszli razem.
— Cóżeś to asani z siebie za monstrum zrobiła? począł rotmistrz zobaczywszy ją, a to istny djabeł!
Lassy spojrzała groźno...
— Mów, czego chcesz? ile? przerwała starościna, nie ma czasu do stracenia. Rotmistrz waćpanią do granicy odstawi.
— A no, dobrze, choć w takiem towarzystwie niebardzo miłą odbędę przejażdżkę, ale to asani muszę powiedzieć, że gdybyś tu jeszcze raz powróciła to, słowo daję, zduszę...
Lassy krzyknęła odskakując od niego.
— Mów, czego chcesz? powtarzała Dobkowa.
— Nie powiem nic! nie ruszę się! dopóki ten człowiek nie odejdzie, odparła Lassy.
Stali wszyscy, przybyła odsuwała się z obawą od rotmistrza coraz dalej, a w Porębie rosła złość niema widocznie, żyły mu nabrzmiewały na czole i oczy czerwieniały... Starościna powtarzała: mów czego chcesz...
— Ja od tysiąca dukatów nie ruszę i na drogę musicie dać... ja się dla was poświęciłam...
— Milcz... jędzo! tupiąc nogą rzekł Poręba... ale milcz...
Starościna usłyszawszy summę zakrzyknęła...
— Dać jej i niech jedzie, odezwał się Poręba, ja ją odprowadzę. Niech pani idzie po pieniądze, ja zostanę, potem na pocztę i będę służył jejmości za granicę.
— Obłąkanym wzrokiem patrzała stara po przytomnych. Po co mi towarzystwo, ja nie potrzebuję przeprowadzania, rzekła, obejdę się bez waszej łaski, mam z sobą mego... narzeczonego.
Rotmistrz parsknął i splunął.
— Ja dla tego muszę asindźkę wywieźć, choćby się narzeczony miał gniewać, bo mogłabyś zostać i jutro przyjść znów wołać pieniędzy, a tego już dosyć...
Dobkowa wyszła, Lassy widząc, że przychodziło do rozwiązania, udobruchała się...
— Ja przecie nic tak wielkiego nie wymagam... poświęciłam się dla niej... poczęła do rotmistrza.
— A kto was o to prosił? zawołał Poręba... at! milczałabyś, dość tego...
Chodził tedy po gabinecie, a Lassy padła na kanapkę...
— Kto innyby asanią sam do sądu oddał i już przez toby z siebie podejrzenie zrzucił... Jabym wolał tak zrobić niż wam zapłacić. Za co? za to, że wasby powiesić warto...
— A ją? a ją? krzyknęła Lassy.
— Milczeć, przerwał rotmistrz, drugi raz ja na siebie wezmę i odstawię cię za kołnierz do kordygardy...
W krótkim przeciągu czasu starościna wróciła zadyszana, na pół nieprzytomna... i rzuciła na kanapkę, na której Lassy siedziała, rulony złota przyniesione... Chciwie poczęła je zagarniać przybyła... licząc oczyma i ważąc na ręku, opychała niemi kieszenie, potem wiązała w chustkę, niepewna jak najlepiej je schować. Rotmistrz patrzał z zaciętemi usty, obejrzał się szukając kapelusza i wyszedł po niego... Dobkowa stała drżąca... Lassy chciała się do niej zbliżyć z pożegnaniem, lecz nastawiła obie ręce przeciwko niej, aby nie dopuścić.
— Otóż-to taka wdzięczność!... syknęła stara...
— Precz! precz! wołała wdowa, nie chcę cię znać... idź!...
Rotmistrz wszedł w płaszczu i kapeluszu... Koło drzwi leżało porzucone okrycie, które prędko narzucił na ramiona kobiety, podał jej kapelusz i pchnął w boczne drzwi. Marsz.
Lassy się chciała obrócić.
— Marsz! a żywo... dodał Poręba, i za obojgiem zamknęły się drzwiczki, a Dobkowa jak wryta stała jeszcze ciągle przysłuchując się stąpaniu rozlegającemu się w korytarzu. Nie prędko potem wyszła blada do swoich gości skarżąc się na ból głowy, a dopiero w parę godzin, gdy Poręba nie powrócił, zaczęła grać, napiwszy się nieco wina dla orzeźwienia. Całą noc tak spędziła z różnem szczęściem za stołem... a nad ranem, gdy się porozchodzili towarzysze, spróbowała udać się na spoczynek. Sen nie brał... Cały dzień następny przebyła zamknięta chodząc tylko i patrząc przez okna czy Poręby nie zobaczy. Nie było go jeszcze i następnego, aż trzeciego około południa zjawił się czerwony, zmęczony... i widocznie napiły. Wszedł już do domu jak do swego, dysponując głośno, aby mu jeść dawano. Ton zupełnie zmienił.
— A cóż? zapytała wdowa nieśmiało.
— Wywiozłem to paskustwo, krótko odezwał się Poręba, i ręczę, że się jej nie zechce tu drugi raz przyjechać...
— Dobkowa nieśmiała pytać więcej.
— Teraz, moja królowo, trzeba też z nami skończyć... a dać na zapowiedzi, nie ma powodu zwlekać...
Wdowa spuściła oczy... Cóż miała zrobić... Dwa tygodnie potrzebowały formalności, po czem państwo nie młodzi, pojechali cicho i bez parady do kościoła, a wieczorem dowiedzieli się słudzy i znajomi, iż ślub się odbył. Nie zmieniły się cale obyczaje domu, lecz rola gospodyni zgasła przy tonach, jakie sobie Poręba dawać zaczął. Mimo to, że zajmować się niczem porządnie nie umiał, mieszał się do wszystkiego, szumiał, rozkazywał, a panna Rózia przed przyjaciółkami swemi w kilka miesięcy potem opowiadała po cichu: iż, bywały przypadki, w których rotmistrz podchmielony laską z najukochańszą małżonką spory kończył. Ludzie także mówili, iż krzyki słyszeli... ale się to spazmami tłómaczyło...
W dalszym ciągu zdaje się, iż państwo Porębowie kilką laty później założyli restaurację, a że się na tej nie wiodło, mieli potem szynk na Krakowskiem, upodobany woźnicom wielkich panów, którzy jejmość nazywali starościną, i utrzymywali, że tam wódka była najlepsza. Poręba kosztując tego czem handlował, poprzedził bodaj na cmentarz szanowną połowicę, którą ostatecznie z litości przyjęła siostra biedna utrzymująca magazyn przy ulicy Senatorskiej, odepchnięta niegdyś przez panią Dobkową... Ale bodaj czy ztąd nie dostała się do szpitala, bo ją powracającą w zbyt wesołym humorze wieczorami i walającą się po rynsztokach, ciężko było utrzymać...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.