Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom pierwszy/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Macocha
Podtytuł Z podań XVIII. wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia Kurjera Warszawskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.

Z wielką niecierpliwością oczekiwany przez jednych Borowiec mieszkańców, przez drugich z trwogą niemniejszą, dzień wyjazdu Honorego Dobka nadszedł wreszcie. Pobytu swojego dłużej już nie mógł przeciągnąć chłopak, choć odjeżdżał z sercem rozdartem. W kilku ostatnich dniach, zdawało się, że niebaczna Laura zapragnęła go na wieki do siebie przywiązać i sama w sobie uczucie rozżarzyć tak, by na życie go stało. Z dziecinną naiwnością igrała sobie z tym płomieniem, którego tylko blask znała... Honory nie mógł się jej oprzeć, nie mówili sobie nic więcej nad to, co powiadały oczy, lecz rozumieli się niemi, i słów nie było potrzeba.
Młody Dobek powstrzymywał siebie i ją, udając wesołość, często w żart obracając słowo poważne; ona tem silniej starała się go przekonać, iż do wyrazu tego przywiązywała wagę przysięgi. Ostatniego wieczoru, nie śmiejąc mu dać obrączki na te ducha zaręczyny, bo wiedziała, że duszą tylko do niej należeć może, zmusiła Dobka, by przyjął od niej stary medalik, który po pradziadku jej został... Kazała mu go nosić zawsze, nie zrzucać nigdy, a patrzeć nań co wieczór... o tej godzinie, w której żegnali się z sobą. Nazajutrz do dnia Honory wyjeżdżać musiał...
W miarę jak się ta godzina rozstania zbliżała, Laura nabierała męztwa i zdawała do walki gotować, która ją czekała... Z rana, spytała o Honorka czy pojechał? Odpowiedziano, że ruszył do dnia.
— Ciociu, rzekła: dziś się wojna rozpocznie...
— Jaka wojna?
— Z upiorem, z macochą, wiem doskonale, bo się z tem nie tai, że mnie ma ztąd wypędzić i zabrać nawet sprzęty... Com miała droższego dla siebie, to wcześnie pochowane... czekam rozkazu, ustąpię. Nie zniżę się do łez i walki, ojca mi żal, oszczędzę go...
— Ale to ci się śni! odpowiedziała uspakajając ją ciotka.
Tymczasem nie było to przywidzenie. Laura, ukochane dziecię, w całym dworze miała przyjaciół i sprzymierzeńców; choć słuchać nie chciała donoszono jej o wszystkiem... cokolwiek pochwycić się dało, każde słówko macochy, groźba... nieostrożne wypaplanie się rotmistrza dochodziło tu, przynoszone z trwogą. Słudzy gotowi byli do największych dla niej poświęceń... Mogła rozkazać co chciała, będąc pewną, że w jakikolwiek sposób żądanie każde będzie spełnione. O ile Laura była ukochaną, o tyle od pierwszych dni wszyscy znienawidzili tę narzuconą panią, której posługiwano niechętnie, a nieszczęśliwy rotmistrz, choć na pozór krzywda mu się żadna nie działa, czuł, że był w nieprzyjacielskim obozie. Wszystko jednak odbywało się tak zręcznie, iż na nic poskarżyć się nawet nie było można. Począwszy od starego Eljasza, słudzy zdawali się głusi i niemi dla tych przybyszów... nikt nie wdał się w rozmowę, na pytania odpowiedzi były skąpe i niechętne... W miasteczku spotykali tę samą niechęć i opór bierny ku sobie, który rotmistrza i Sabinę do wściekłości doprowadzał.
Wzywany na ratunek pan Salomon, biegł, rozkazywał, pozywał, i zawsze ludzi znajdował niewinnymi... a sam za wszystko cierpiał.
Pani Dobkowa znosiła swe położenie zżymając się, lecz odkładając ostateczną naprawę do wyjazdu gościa, którego świadkiem burzy mieć nie chciała... Wstawszy tego dnia z rana i ona najpierwsza, pannie Róży zadała pytanie: czy ten utrapiony Litwin wyjechał?
Rózia, która była zakochana w jego pięknej twarzy, odpowiedziała z westchnieniem, iż go już nie było. Powołano natychmiast pana Salomona.
Stary wiedział już co to znaczy, i szedł powoli jak na ścięcie. Niecierpliwa jejmość czekała nań w progu, wpuściła do pokoju, i zamknąwszy drzwi... poczęła od pogłaskania pod brodę. Był to cukier, którym każdą gorzką dlań osładzała pigułkę. W odwodzie za jejmością stał już milczący, ale w gotowości do boju, szanowny rotmistrz...
— No, Salomonku, tego natrętaśmy zbyli, trzeba przystąpić raz do uczynienia tu porządku...
— Jakiego porządku?
— Proszę cię nie udawaj, że nie wiesz... mówiła pani. Sto razy zapowiadałam i jeszcze raz powtarzam, że tego wstydu nie zniosę dłużej, ażeby mi twoja dziewczyna zabierała najlepsze pokoje i sprzęty... Dziś mi się wynieść musi.
— Ale moje życie! moje życie! krzyknął Dobek... zlituj się... to dla niej będzie.
— Dość tych pieszczot! psujesz ją, powiadam ci! a już popsuta jest, jak nie może być gorzej! Na nic oczu nie miałeś i pociechy z niej mieć nie będziesz, gwałtownie poczęła krzyczeć Dobkowa. Po całych dniach i wieczorach wysiadywali tam z tym niby kuzynkiem na romansach... ty i na to byłeś ślepy... Ale ja się w to nie wdaję, jak sobie pościele tak się wyśpi... niech tylko mnie w drogę nie włazi... Chodź waćpan zemną.
— Dokąd? zapytał Dobek...
— Dokądże? do niej...
Pan Salomon porwał ją za rękę, całował, szeptał, ukląkł składając dłonie i błagając.
— Pokoje dla ciebie, Bisiu moja! będą gotowe za parę tygodni! ubiorę je daleko paradniej... Klnę ci się na wszystko najświętsze... tylko mi Lorki nie tykaj...
Oburzyła się strasznie jejmość.
— A ja właśnie jegomości z tego zaślepienia, z tego bałwochwalstwa muszę raz wyleczyć... Ją trzeba upokorzyć! Będzie myślała, że i ja się jej lękam! Waćpan wiesz, że ona mi nigdy głową nie kiwnie, słowa nie przemówi...
Odepchnąwszy klęczącego Dobka, jejmość otwarła drzwi, przeszła korytarz wlokąc za sobą męża... Rotmistrz przez jakąś rachubę czy strach pozostał w pokoju. Przebiegła szybko parlatorjum, stukając za sobą drzwiami, i wpadła już rozhukana i gniewna do mieszkania Laury. Dziewczę uspokojone o ile tylko umiało i mogło się uspokoić, siedziało czekając zdaje się wtargnięcia macochy — nad Biblją. Wypogodzenie jej twarzy, powaga... uczucie jakieś mężne malujące się w spojrzeniu, rozgniewaną Dobkową więcej jeszcze rozdraźniło.
— Mościa panno, zawołała stając przed nią: nie przystoi, abyś mi najlepsze izby w domu zajmowała i rozlegała się w nich, gdy ja w ciemnym kącie cisnąć się muszę. Dość już tego... od dziś zajmuję to mieszkanie, a waćpanna wynosisz się, gdzie się jej podoba... to mi wszystko jedno...
Laura potrafiła się powstrzymać od wszelkiej oznaki niecierpliwości... zwróciła się powoli ku stojącemu za macochą ojcu, i zdawała się jego pytać wejrzeniem o potwierdzenie rozkazu. Dobek stał niemy.
— Czy waćpanna nie słyszysz? powtórzyła z największą furją Dobkowa.
— Owszem, słyszę — cicho, łagodnie i spokojnie odezwała się Laura; lecz czekam rozkazu mojego ojca...
— Mój waćpannie nie starczy?
Na to pytanie odpowiedzi nie było...
— Moja droga Lorko, rzekł w końcu Dobek naglony groźnym wzrokiem żony: moja Lorko, dla świętej spokojności, uczyń to, proszę... ja ci..
Dobkowa nie dała dokończyć tupiąc nogą. Laura popatrzała długo na biednego ojca, wstała z krzesła, podeszła ku niemu, ucałowała go, i zabrawszy Biblję... odpowiedziała łagodnie, uśmiechając się:
— Mój drogi ojcze.. najchętniej, uczynię co ci tylko miłem być może... Uspokój się...
I nie spojrzawszy nawet na coraz bardziej rozłoszczoną macochę, która na krzesło padła cała trzęsąc się od bezsilnego gniewu... Laura powoli wyszła...
Dobkowa została wprawdzie panią placu bitwy, ale w tejże chwili stary Salomon, mimo jej nawoływania, zdezerterował i pobiegł nie słuchając głosu jej za córką... To dopełniło kielicha goryczy i namiętności podburzyło do najwyższego stopnia. Z gniewu poczęła Sabina płakać... została sama, zwyciężyła, lecz nie był to tryumf jakiego pragnęła... Czuła, że cierpliwością i łagodnością, których się spodziewała, została pobita. Salomon nie powracał... żywej duszy dokoła, wszystko się nawet z kobiecych pokojów rozbiegło za Laurą, która zstępowała po schodach do pokojów przy mieszkaniu ojca... Szło jej tylko o wyratowanie także cioci Henau, która oczywiście w sąsiedztwie pani Dobkowej pozostać nie mogła. Ojciec całując ją po rękach, szeptał, zapewniając, iż jej nowe mieszkanie uczyni takiem, jakiem ona sama zechce.
— Tatku kochany, proszęż cię, nie frasuj się tem... nie jestem dziecko! Przy tobie, z tobą będzie mi dobrze! Prawda, te moje izdebki kochane, pieszczone, które lata szczęśliwe przypominają, są mi drogie... każdy tam kątek ubrany w pamiątkę... lecz... bylebyś był spokojny...
Salamon odetchnął lżej... Znakiem jednak żalu, jaki miał do żony, było, że się na górze już nie pokazał... Pozostała tam sama z rotmistrzem, Rózią i służącą, bo ze służby dworu, która się bodaj umyślnie rozbiegła, nikogo dowołać się nie było podobna. Rózia i rotmistrz rozpatrywali się w sprzętach, podziwiali elegancję, a jejmość chodziła zasępiona jak noc...
Chciała rozmówić się z mężem, lecz mieszkanie jego znalazła zaryglowane, a wiedziała już o tem, że w takim razie próżno się było do niego dobijać. Błądziła więc po domu sama, nie mogąc ludzi znaleźć nigdzie, aż do obiadu...
Rotmistrz widząc, jaki rzeczy obrót biorą, choć nie był zbyt przenikliwy, zamyślił się bardzo.
— Wiesz co, Sabciu, rzekł po cichu: niech ich licho porwie!.. jakoś ty nadto prędko i gwałtownie idziesz... żeby biedy nie było... Mnie się coś tu nie podoba... Ci ludzie i ten Dobek... i takie tu rzeczy gadają po mieście... o zamku i o dawnych sprawach tej familji... dalipan! coś mi się nie podoba...
— Boś tchórz! zawołała rozgniewana jeszcze Sabina: powolnością z nimi nic nie dokazać... ja wiem co robię...
Rotmistrz zmilczał. Godzina obiadowa nadeszła, wszyscy się według zwyczaju zgromadzili... Laura była blada, ale spokojna i jakby na przekór uśmiechająca się. Dobek milczący zawsze, teraz zdawał się tak ponury, że na ponowione pytania, ledwie mruczeniem odpowiadał. Atmosfera ciężka jakaś była i zapowiadająca nową burzę... Kilka razy chciała wznowić rozmowę o mieszkaniu pani Dobkowa, lecz nikt nie podniósł co mówiła i nikt się nie sprzeciwiał. Musiała umilknąć. Na wieczór już królowała w nowych pokojach, z których w istocie mniej miała pociechy niż sądziła... Zwycięztwo wszakże radowało ją mocno, przed rotmistrzem przynajmniej chwaliła się z niem, szydząc z Laury, która jak niepyszna ustąpić musiała...
Wieczorem późnym spotkała ją druga nieprzyjemność. Miała niezmienne postanowienie odebrać rządy majątku, i kassę, i klucze do siebie... Zdało się jej, że wypadnie zacząć od tego tajemniczego wielkiego klucza, który jegomość nosił zawsze na szyi, a wieczorem składał pod swoją poduszkę... Zaczęła więc domagać się powierzenia go, w sposób łagodny, perswadując, że mu to ulży kłopotu, że ona będzie jego najwierniejszym podskarbim i t. p. Nie szczędziła przytem pieszczot, a nawet pocałowała go parę razy. Dobek był bardzo z tego szczęśliwy, jednakże gdy mowa tylko zwracała się do klucza, oczy mu się iskrzyły dziwnie, usta zacinał i wyraz twarzy zaczynał być groźnym... Trwało to ucieranie się i próby z godzinę... nie doprowadzając do niczego; naostatek przywiedziony do ostateczności pan Salomon, zerwał się z łóżka i zawołał:
— Chcesz wiedzieć co jest pod tym kluczem? nie mam żadnych pieniędzy, to klucz — od grobów... Chcesz waćpani klucza do grobu?.. chcesz zemną iść do grobów? proszę... chodźmy...
Trzęsący się głos, w którym po raz pierwszy gniew tłumiony się przebijał, te zaprosiny do grobu... ten gorączkowy pośpiech Dobka, który klucz już trzymał w rękach, przestraszyły na prawdę nieulękłą dotąd kobietę. W tym człowieku posłusznym aż do zdziecinnienia dla siebie, postrzegła jakby drugiego, skrytego, nieznanego sobie dotąd — potomka tych ludzi, o których krwawych historjach rozpowiadano...
Uśmiechnęła się blado...
— No, a gdzież pieniądze trzymasz? zapytała.
— Jakie pieniądze? odparł chmurno jeszcze pan Salomon...
— A te skarby wasze?
Jakie skarby? powtórzył dziwnym głosem stary: ja nie mam żadnych skarbów... Mamy tyle ile nam potrzeba... ale zapasy te... w głowie chyba warjatów siedzą!.. Ja nie mam żadnych skarbów i pieniędzy... Co się waćpani śni?... dość tego...
Jejmość zamilkła... Dobek był widocznie blizki wybuchnięcia gniewem. Zamyśliła się i – odroczyła resztę na później. Widziała już, że tu siłą nic nie dokaże; sądziła, iż znajdzie na to inne środki. Nie wyrzekła się tego, co w plany jej wchodziło... musiała jednak wykonanie odroczyć.
O tym wypadku nie wspominała nic rotmistrzowi nawet, wstydziła się omyłki, potrzeba jej było jak najrychlej teraz pozbyć się z domu Laury, odprawić ciotkę, sam na sam zostać ze starym, na którego one wpływ mieć mogły, i z wolna dostać się do klucza od skarbca, o którego istnieniu była jak najmocniej przekonana.
W tem, nie mając nikogo innego pod ręką, zamierzała się posłużyć rotmistrzem, który ożenienie z panną Laurą uważał za możliwe i sądził, że je potrafi doprowadzić do skutku z pomocą wszechmocnej pani.
Wola córki nie wchodziła tu w żadną rachubę, ojciec powinien był ją zmusić do tego... zresztą Poręba miał odegrać rolę obrońcy i stanąć nawet w pozornej oppozycji ze swą protektorką, ażeby serce – jeśli było można... pozyskać. Plan tak ukartowany miał się tedy przyprowadzić do skutku...
Jejmość zagadnęła najprzód Dobka, czyby nie najlepiej było wyszukać dla panny Laury męża takiego, statecznego, w wieku dojrzalszym, któryby ją mógł poprowadzić, gdyż inaczej groziło jej w życiu niemałe niebezpieczeństwo. Słuchał Dobek jednem uchem... Gdy wymówiła nazwisko rotmistrza, rozśmiał się.
— Cóż to śmiesznego? spytała.
Pokiwał głową.
— Co to śmiesznego? powtórzyła...
— Lorki przeciwko jej woli za mąż nie wydam, rzekł stary, to pewna.
Znowu jakoś zbyt to orzeczenie było stanowcze, żeby jejmość ważyła się wbrew sprzeciwić. Odłożono...
Rotmistrz około dolnych mieszkań błądząc, kilka razy miał ochotę wielką odwiedzić pannę Laurę, drzwi dla niego były zamknięte, a służąca odprawiała go tem, że panna nikogo u siebie nie przyjmuje. U stołu na zapytania pana Poręby nie było nigdy odpowiedzi... Na przechadzkach i w stajni, kędy na nią czatował, nie doprosił się ani wejrzenia, ani słowa...
Jednego dnia, gdy za nią nadążał spotkawszy na przechadzce, Laura obróciła się wreszcie i stanęła oko w oko.
— Czego pan chcesz? spytała.
— Nad wszystko towarzystwa pani i pozwolenia, bym jej mógł służyć...
— Gdyby to towarzystwo było dla mnie właściwe i miłe, mój panie rotmistrzu, odezwała się Laura z szyderstwem nielitościwem: od czasu jak pan tu bawisz, byłabym z niego korzystała. Wybijże pan sobie z głowy to natręctwo, i proszę, daj mi pokój!
— Ale, królowo moja, tylko dwa słówka, rzekł rotmistrz. Pani mnie masz za nieprzyjaciela dla tego, że ja tu z moją kuzynką przywędrowałem, która pani dosyć dokuczyła. Otóż, słowo daję, ja potępiam jej postępowanie, gotów jestem stanąć w obronie pani... zwrócę się przeciwko niej, wystąpię jawnie...
Laura zaczęła się śmiać, zmierzyła go od stóp do głowy oczyma... ruszyła ramionami i poszła nie odpowiedziawszy słowa. Odprawiony w ten sposób, jakoś nie wiedział co dalej ma robić, i pozostał. Tegoż samego wieczoru wyspowiadał się przed Sabiną i odebrał radę i rozkaz, żeby dalej grał rolę zakochanego obrońcy, nawet przeciw samej pani, żeby przestał bywać u niej, słowem, by stanął po stronie Laury i całego dworu...
— Nie wiem cobym dała, rzekła Sabina, żeby mnie kto raz od niej uwolnił!
— Byłby na to jeszcze jeden sposób... bąknął zamyślony Poręba, ale trochę ryzykowny...
— A! z kim innym zręczniejszym — wtrąciła Dobkowa – byłoby tysiąc sposobów, ale ty jesteś ociężały i niezręczny...
— Hę? ja? rozśmiał się rotmistrz: ot to dobre ja ociężały!
— Jakiż sposób? spytała.
Poręba zbliżył się do ucha...
— A no, bardzo prosty... Ona lata i chodzi sama albo z tą ciocią, gdzie się jej podoba... dwóch ludzi, cztery dobre konie... porwać ją i uwieść, to się sama potem prosić będzie do ślubu.
— Hę? rozśmiał się Poręba, a co? ociężały jestem? ociężały!
— Bardzo dobry sposób, tylko mi się coś zdaje nie dla ciebie, bo ty tego nie dokażesz...
— A gdyby? spytał rotmistrz...
— Cóż ty się mnie pytać potrzebujesz? odparła Dobkowa; jam o tem wiedzieć nie powinna, ja o tem wiedzieć nie chcę, lecz gdyby się co podobnego zdarzyło... hm! toć wiesz, żebym się nie gniewała.
Poręba myślał... mruczał, chodził.
— A no, to – zobaczymy, rzekł, kiedy inaczej nie można... w ostatku trzeba coś ryzykować, choć to djabla sprawa... boć za porwanie szlachcianki gardłem pono karzą, bannicją infamią.
— Otóż to, dokończyła Dobkowa, a ty pewnie dla wilka nie pójdziesz do lasu.
Pierwsza w tym przedmiocie rozmowa została przerwana, obojgu państwu jednak... utkwiła w pamięci.
Szczególniej rotmistrz sobie myśl swą szczęśliwą zapisał, ażeby dobrze rozważyć, czy ją mógł bezpiecznie wykonać. Podobała mu się Laura wielce, choć od niej doznawał pogardy; może właśnie pewna chęć pomszczenia się za nią, była bodźcem dla Poręby. Nie był to tak bardzo zły człowiek, lecz głowa nietęga, serce zastygłe, a rozpróżnowany służbą wojskową i popsuty, często nienajlepszem towarzystwem, życia nigdy z poważnej strony nie widział... Od najpierwszej młodości, ubogi, zaciągnął się do wojska, i na leżach a po stacjach i obozach, bezczynny strawił lata najdroższe w życiu hulackiem, żołnierskiem a bezmyślnem... Później spadło na niego szczupłe dziedzictwo w Mazowszu, na które pośpieszył, aby je wprędce nadwerężyć, bo gospodarzem nie był wcale, a zdało mu się, że z kawałka ziemi można ciągnąć bez miary. Dopóki towarzystwa stało i piwnicy, siedział ziewając na wsi; gdy przyszły cięższe czasy, począł do Warszawy jeździć, żeby się tam z dawnymi znajomymi rozerwać i pobałamucić. Innego życia nie znał. Tam to poznał piękną Sabinę, jeszcze naówczas niezamężną i byłby się z nią ożenił, gdyby nie Nosko, który był majętniejszy i został przyjęty. Zachował jednak, najmniejszej nie mając urazy do rywala, dawne zapały ku pięknej Sabinie i stosunki najczulsze po wyjściu jej za mąż. Nosko był trochę zazdrosny, musiał więc wielce ostrożnie postępować, i z tego powodu wynalazł sobie niebywałe pokrewieństwo z jejmością. Po śmierci męża pierwszy przybiegł na posługi, nie sprzeciwiał się wszakże projektom względem bogatego pana Dobka, gdyż pieniądz, którego znaczenie w życiu dobrze znał, szanował wielce. Jejmość miała w nim potulnego służkę i wiernego przyjaciela, choć w dłuższych stosunkach na wartości jego dobrze się poznać umiała. Z nią to razem osnuł wyborny plan wydania Laury za niego, do czego ten tylko był przywiązany warunek, aby sobie posag odebrawszy, na Mazury jechał i więcej z nią nie wracał. Posag, który musiał być znaczny, nęcił niezmiernie rotmistrza, mającego nadzieję, że może później, gdy się okoliczności złożą – i Borowce zagarnie. Inne w tym względzie były widoki jejmości, która majętność tę spodziewała się odziedziczyć sama. Nie mieli ani potrzeby, ani zręczności obszerniej o tem mówić z sobą.
Rotmistrz, gdy raz myśl dojrzewać zaczęła, rozważał środki wykonania. Szło mu najwięcej o ludzi pewnych, gdyż w Borowcach nie mógł ani pomyśleć o znalezieniu pomocników. Tu wszyscy byli ciałem i duszą oddani Dobkom, a rotmistrzowi nieprzychylni, nie było co i probować. Drugiego dnia zaraz pojechał do Smołochowa na wzwiady, choć nikogo na myśli nie miał. Ale tu także lud bojaźliwy, spokojny, do tego rodzaju przedsiębierstw się nie dawał. Rotmistrz przeszedłszy się po dworze, zajrzawszy jednemu, drugiemu w oczy, pomówiwszy z młodszymi officjalistami, przekonał się, że nie znajdzie pomocnika... Potrzeba mu było determinowanych ze dwu ludzi, którzyby się nie zlękli krzyku, nie obawiali zbytnio odpowiedzialności i nie brali całej sprawy zbyt skropulatnie. Dowiózłszy bodaj tylko do Smołochowa porwaną dziewczynę i ukrywszy ją tu jaki tydzień, pewien był, że się potem na małżeństwo, volens nolens, i ojciec, i ona zgodzić muszą. Sam bez pomocników ważyć się nie śmiał, bo czuł, że opór będzie silny i siłą tylko a nie postrachem potrafi zmusić do tej podróży. Żal mu było, iż z dawnych swych wojskowych dobrych towarzyszów nie miał nikogo pod ręką.
Z wycieczki tej powróciwszy bez skutku, zameldował tylko pani Dobkowej, że gospodarstwo idzie dobrze... i znowu siadł w Borowcach, myśląc co pocznie. Utrapiona myśl owego raptu chodziła mu nieustannie po głowie.
— Cóżeś tam w Smołochowie robił? spytała go Dobkowa, gdy powrócił.
— Cóż miałem robić? obszedłem gospodarstwo, napiłem się wódki, pogadałem z Będziewiczem — i trzeba było nawracać, bo tam strasznie nudno, od czasu jak Sabki niema.
— Ale po cożeś jeździł?..
— Mam się przyznać? zniżając głos, rzekł rotmistrz: szukałem sobie ludzi do pewnej roboty, alem ich nie znalazł... Potrzebuję dwóch rezolutnych jak ja i determinowanych... a o takich to trudno.
— O takich jak wy? zawołała Dobkowa... i rozśmiała się. O takich jak wy! Dobrze, że choć sami o sobie niezłą opinję macie!.. A do czegoż wy jesteście zdatni?.... jeść, pić... i czasem na gitarze pobrzdąkać?..
— Da się to widzieć, do czego ja się przydać mogę, mościa dobrodziejko — rzekł Poręba.
— Nawet do uwolnienia mnie od tej nieznośnej dziewczyny się nie przydałeś — dodała cicho. Trzeba, żeby ci jeszcze kto i to gotowe dał, bo sam ani wymyślić, ani dokonać...
— Da się to widzieć, powtórzył rotmistrz.
Ubodnięty tą wymówką, nazajutrz przybył w podróżnym stroju...
— A co? czy znowu do Smołochowa? zapytała śmiejąc się jejmość. Po co się waszmość włóczysz darmo?...
— Da się widzieć czy darmo — zawołał Poręba; tylko jejmość na drogę musisz dać, bo nie mam.
— A to co ci mój mąż dał? spytała kręcąc głową Dobkowa.
— Już waćpani wiesz i o tem? No — tak, tak... ale to idzie na kapitalik, ja tego ruszyć nie mogę, mruknął Poręba... a w drodze strasznie się pieniądze szastają.
— Toć tu nie o moją tylko sprawę idzie, a razem i o waszą.
Jejmość zgodziła się w końcu rozmówiwszy, przyjść w pomoc przyjacielowi, który tegoż dnia, nie bez obfitego śniadania, wyjechał. Drogi były piekielne, bo po przedłużonej zimie nagle wiosna się robić poczęła, puściły śniegi i lody, rozlały szeroko rzeki, a błoto po wsiach i groblach było nie do przebycia. Ruszył jednak Poręba, nie żałując ani koni, ani siebie.
Tymczasem w Borowcach ciężko dla wszystkich wlokło się życie; stękali na nie począwszy od Dobka do Eliasza, i ostatniego z czeladzi, a jejmość i jej mały dwór niemniej. Wojna acz głucha i niewidoczna trwała ciągle. Strony bojujące poglądały na siebie z obawą nieustanną. Pomiędzy niemi dwoma nieszczęśliwy Dobek w pośrodku stał zgnieciony i cierpiący za obie.
Sabina nieco się była powstrzymała, otrzymawszy pierwsze zwycięztwo i zdobywszy upragnione owo mieszkanie; lecz całą przyjemność jego odebrało jej to, iż z pomocą Arona, który ze wszystkiemi stolicami i kupcami miał stosunki, pan Dobek wielkim kosztem natychmiast przybrał mieszkanie Laury, które wspanialej jeszcze i piękniej wyglądało niż to, które jej odebrano. Nie widziała go jejmość, ale słysząc o niem zżymała się z gniewu i milczącemu mężowi długo tego przebaczyć nie mogła.
Laura nietyle była rada sprzętom ile sercu ojcowskiemu, którego to było dowodem. Wiedziała, że stary ucierpi za to.
Jejmość, która tak impetycznie rozpoczęła rządy w domu, biorąc z razu wszystko w swoje ręce, wprędce się znudziła tem co wymagało pracy i dozoru; posyłała więc Rózię, sama siedząc w oknie, gryząc orzechy lub na czczej rozmowie ze służącą czas spędzając niezmiernie długi. Ani ciotka, ani Laura, nie przychodziły do niej, ona też niezbliżała się do nich, Dobek był zajęty przez pół dnia, rotmistrz wyjechał, całe więc jej towarzystwo ograniczało się na tych, których z sobą ze Smołochowa przywiozła. Dni ciągnęły się długo, życie było nieznośne. Pani Dobkowa poczynała myśleć, że na tej pustyni nie wytrzyma; stary gdy mu o tem napomykała, mruczał coś tylko niewyraźnie. Całą rozrywką jejmości, mimo że się powstrzymywała od otwartego występowania przeciwko Laurze, było dokuczanie jej ukradkowe, uboczne, niezręczne często, zawsze bolące. Jak tylko wiosna się rozpoczęła, Lorka dawnym zwyczajem zaprzątnęła się swoim ogródkiem; na drugi dzień jejmość zeszła i objęła go w swoje władanie, dla tego tylko, aby Laurze odebrać i tę przyjemność. Obawiając się spotkania z nią, a postanowiwszy unikać otwartej kłótni, dziewczę wyrzekło się swych kwiatków i wybrało sobie w pośrodku murów samych zrujnowanego zamczyska mały kątek, który zaczęła sama zasadzać. Nie podobało się to Dobkowej, która przy stole zapowiedziała, że żadnych osobnych sadzeń nie ścierpi, bo tu jest wszędzie panią.
Nic na to nie odpowiedziawszy Lorka, porzuciła i drugi ogródek...
To były najmniejsze jeszcze przygody powszednie; większe daleko znaczenie miało nieustanne, powolne podszczuwanie ojca, zniechęcanie go do córki. Nie było jednego wieczoru, żeby coś o Lorce przed panem Salomonem nie powiedziała, żeby jej o coś nie poskarżyła.
— Ona nie mnie uchybia ale acanu, powtarzała Dobkowi. Cóż to jest to unikanie, odsuwanie się, uciekanie odemnie... Nawet przemówić nie raczy...
— Moja królowo, szeptał Salomon, to przejdzie; nie zapominaj, ona tu długo była sama i nawykła czynić po swej myśli, więc ucierpieć musi, a cierpiąc trudno, żeby żalu do asindźki nie miała; ale to przejdzie, to przejdzie.
— Jak ma przejść, jeśli asan, panie Salomonie, w niczem się nie przyczyniasz do opamiętania jej, i ślepo jesteś pobłażającym?..
— A jejmość też tylko ją draźnisz...
— Ja jestem za powolna! inna w mojem miejscu tegoby nie ścierpiała co ja. A no, do czasu dzban wodę nosi. Ja też nie zawsze taka będę.
Powtarzało się to tak często, iż pan Dobek pod wpływem ciągłych użaleń zaczął na córkę nastawać, żeby się starała zbliżyć do macochy...
Laura wysłuchała cierpliwie ojcowskiej prośby...
— Mój drogi tatku, rzekła: ja nie umiem kłamać... a gdy do kogo wstręt czuję, muszę mu to okazać. Od pierwszego wejrzenia na tę kobietę nie mogłam jej znieść, nie znoszę... Unikam, złego nic nie czynię, a do kochania nikt w świecie zmusić mnie nie może... nawet ty ojcze. Nie potrafię przymilać się, gdy wstręt czuję... Schodzę jej z oczu, nie narzucam się... czegóż więcej żądać może?..
Pozostawało wszystko w tym stanie przeciągając się z dnia na dzień...
Z wiosną nadchodzącą, panna Henau, która ciągle kaszlała od lat kilku, zapadła mocniej na zdrowiu...
Laura miała powód siedząc ciągle przy niej, nie przychodzić do stołu – i mniej widywać macochę... która nie mogąc jej dokuczyć, coraz była kwaśniejszą i gorszą. Stan panny Fryderyki tak dalece się pogorszył, iż wkrótce i przechadzać się po pokoju było jej trudno... doktora o mil dziesięć żadnego wówczas nie znaleźć było, a nikomu też na myśl nie przyszło słać po niego. Dawano różne ziółka, które stare kobiety radziły, smarowano rozmaitemi tłustościami... zresztą zostawiano ratunek naturze, która już pannie Henau nic pomódz nie mogła. Zmartwienie doznane w ostatnich czasach przyspieszyło rozwinięcię się zarodu suchot... miesięcy parę kaszlała, chudła, leki zwiększały gorączkę, i jednego wieczoru w paroksyzmie kaszlu, na rękach Lorki skonała. Z wielką mocą młode dziewczę zniosło ten nowy cios, do którego przygotowane nie było. Od niejakiego czasu wystawione na ciągłe próby... nabierało siły i gotować się zdało do wszystkiego czem los mógł grozić jej jeszcze.
Dano znać panu Dobkowi... który córkę chciał od smutnego odciągnąć widoku. Laura pocałowała go w rękę płacząc, i prosiła, aby ustąpił, a jej dozwolił zająć się samej wszystkiem... Była to jej niańka, nauczycielka, przyjaciółka pierwsza, przywiązana do niej, cicha i dobra istota... Laura sama ją ubrała do trumny, którą osypała zielenią jaką tylko znaleźć mogła... czytała przy zwłokach modlitwy; odprowadziła do kościołka i na mogiłki, gdzie na prędce grób wymurować kazała. Płakała, lecz łzy cichemi, przy których całe swe zachowała męztwo. Pani Dobkowa nie chciała ani widzieć nieboszczki, ani pójść za trumną, bo w ogóle nieboszczyków i śmierci obawiała się bardzo...
Została więc Laura jeszcze samotniejszą niż była kiedykolwiek... nie mając już, oprócz ojca i starego Eliasza, ani się przed kim użalać, ani od kogo usłyszeć słowo pociechy... Dobek drugiego dnia zaraz zakłopotał się o jakieś towarzystwo dla córki. Laura prosiła go, aby ją zostawił samą... Na to wszakże Sabina, dozwolić nie mogła, i śmierć panny Henau nadto dla niej była pomyślnym wypadkiem, ażeby z niego nie korzystała... W parę dni potem, gdy sam na sam pozostała z jegomością, przypuściła obmyślany atak.
— Chociaż mi nawet żal, rzekła, tej starej nudziarki, ale Pan Bóg wie co robi. Jeśli acan nie skorzystasz z tego dla Laury, to powiem, że jej kochać nie umiesz. Właśnie pora dać jej kogo rozsądnego a z charakterem, coby jejmościankę trochę lepiej poprowadził niż dotąd...
— Kiedy ona sobie nie życzy nikogo!
— A to racja! właśnie najdowodniej to o jej uporze przekonywa; żeby się nie ugiąć, żeby nikogo nie słuchać. Acan jej śliczną przyszłość gotujesz... Czy chce czy nie chce, jej trzeba dać osobę stateczną...
— Ale kogóż?
— Spuść się na mnie, to do mnie należy, ja już mam napatrzoną, utalentowaną, mówiącą wszystkiemi językami, już nie młodą... za którą ręczę.
— Łagodna? spytał niespokojny Dobek.
— Łagodna ona jest, ale sobie znów po nosie jeździć nie da... Wiek stateczny i doświadczenia wiele. To moja przyjaciółka, a nawet nauczycielka, ja do niej już pisałam...
— Jakto? nie mówiąc zemną? zawołał mąż.
— Otóż wielki grzech! Jak ci się nie podoba, to... zobaczemy. Ja się przecie na tem lepiej znam niż ty... Jużto mnie zostawcie, bardzo proszę mi się do tego nie mieszać...
— Gdzież ta panna jest?
— Nie panna — ale wdowa! osoba stateczna, kończyła Dobkowa... jest dotąd w Warszawie, gdzie podobno daje lekcje muzyki, ale mi ją wyszukają... i przyjedzie. Napisałam jej marszrutę aż do najbliższego miasta... a tam się po nią konie poszlą.
Wszystko to było już tak bez wiadomości pana Dobka urządzone, iż za późno się było sprzeciwiać. Zgryzł się jednak nieborak, a że nie chciał, aby go córka posądzała, iż w to wchodził, poszedł jej zaraz opowiedzieć całą rozmowę z macochą. Lorka wysłuchała cierpliwie, zarumieniła się nieco, westchnęła, lecz ojca pocieszać zaczęła sama...
— Nic się tak złego nie stało, rzekła; z ręki jejmości miłego spodziewać się niemogę... podarunku... a cóż nam szkodzi zobaczyć? może się to da znieść... zresztą, jam na wszystko przygotowana... a ścierpię też do ostatka tyle, ile tylko sił stanie.
Ojciec ją uściskał, poszeptali z sobą i rozeszli się smutni oboje. Przybycie zapowiedzianej przyjaciółki nie zdawało się być tak blizkiem... bo i wybór w drogę i podróż dosyć mogła zająć czasu.
Rotmistrza jak nie było tak nie było z powrotem... Dosyć niecierpliwie wyglądała go jejmość, lecz i znać o sobie ani tu, ani do Smołochowa nie dawał. Wprzódy jeszcze nim on, oznajmiła się listem, z zadziwiającym pośpiechem, pani Herminia Lassy... przyjaciółka wyznaczona za towarzyszkę przyszłą dla Laury. Wypadkiem jednak zamiast do Borowiec, dostała się, śpiesząc widocznie, by kto inny miejsca nie zajął, do Smołochowa, zkąd posłaniec przyniósł wiadomość, iż nieco chora, wypoczywała po trudach podróży. Pani Dobkowa rada może z tego, natychmiast wybrała się sama do niej, chcąc ją zapewne uprzedzić i opatrzyć we właściwe instrukcje, którychby równie dogodnie w Borowcach jej udzielić nie mogła...
Eliasz natychmiast przybiegł oznajmić Laurze, iż zastępczyni biednej panny Henau przybyła. Nieulękłe dziewczę uśmiechnęło się tylko...
— A gdzież jest — tu? zapytała...
— Nie, podobno w Smołochowie, pewnie dziś na noc lub jutro rano z jejmością tu nadąży... Co nam tam za nowe nasłanie przyjdzie! dodał wzdychając.., Jejmościn dwór się powiększa, nasz uszczupla... Darmo... ona tu będzie wkrótce panią.
— A czyż to my koniecznie tu siedzieć mamy? odezwała się cicho Laura; czy to świata tyle co w oknie?
Eliasz z przestrachem spojrzał na nią.
— Toć nasz dom! rzekł; gdzież się podziać, co począć? Trzeba znosić karanie Boże... i zdać się na wolę Tego, który zsyła próby i kary, ale w którego łonie i miłosierdzie bez granic...
Stary Eliasz, jak Laura, jak oni wszyscy, czytywał Biblję często i był po swojemu pobożny, choć do kościoła chodził tylko w dni uroczyste.
— Dopóki Bóg chce, byśmy wytrzymali, i sił nam też dostarczy! zakończyła Laura... Każ dobry Eliaszu oczyścić pokój mojej zacnej Henau, ona go pewnie zajmie... nie będę więc już mogła ani tchnąć, ani stąpić, ani westchnąć, ani zapłakać nie będąc szpiegowaną! Każdy mój krok jej doniosą...
— Moja droga panieneczko, szepnął stary, całując rąbek jej płaszczyka: tylko wy się nie smućcie... nie straszcie... wszyscy my z wami... cierpimy razem. Znosiliście anielsko dopust boży; dotrwajcie tak do końca.
Laura pocałowała go w ramię...
— Tak, do końca powtórzyła... jakiś przecie koniec kiedyś być musi...
Tego wieczoru nie przybyła pani Dobkowa, a Salomon korzystając ze swobody, spędził go po dawnemu u córki, tak wesół i szczęśliwy jak dawno nie bywał. Cieszył się stary, że Lorka, która do niego żal taki mieć mogła, ani serce straciła, ani mu okazała, że go o przykrą zmianę położenia swego obwinia.
Zaklął ją na wszystko, aby dla świętego spokoju, jak najlepiej przyjęła panią Lassy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.