Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom pierwszy/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Macocha
Podtytuł Z podań XVIII. wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia Kurjera Warszawskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.

Nazajutrz pan Honory Dobek, spędziwszy noc w dolnej izbie gospodarza, bo go nie było gdzieindziej postawić, zbudził się wśród tych murów rozpamiętywając wieczór wczorajszy, nic a nic niepodobny do wesela... Jakoś na ówczas na szerszym świecie szlacheckim, między ludźmi, nawet wdowie gody inaczej wyglądały, śmiały się lepszą nadzieją. Tu... mimo pięknej twarzy jejmości, straszyła jej śmiała mowa, przy ponurej nieśmiałości męża... Rotmistrz był dziwnie śmieszny ze swą rubasznością... inne postaci tak się jakoś oryginalnie wydawały... a sam zamek, mieszkanie, służba!
Honory Dobek mieszkał w bardzo ludnym kącie, gdzie wszyscy jakoś więcej do siebie przystawali, i podobniejsze mieli twarze, i jednostajniej urządzone domy...
Tu mu to co wdział zakrawało na bajkę lub starodawne dzieje... Salomon Dobek przyjął go serdecznie jak krewniaka... to prawda... a jakoś mu było w tej ruderze nieraźnie.
Sam Eljasz mu posługiwał i przyniósł kawę z rana, przypatrywał mu się ciekawie, czule, jakby swojego rodu potomka oglądał, ciekawił go ten nowy Dobek z taką poczciwą wesołą twarzą, pokochał go. Jemu też Eliasz się wydał onym patrjalchalnych czasów sługą, kiedy czeladź stanowiła rodzinę.
Począł się rozpatrywać ostrożnie...
— A no, jegomość, pan Salomon był dawniej żonaty?
— A był... ale temu lat piętnaście jak jejmość umarła...
— Bezdzietnie!
— Jakże bezdzietnie! przecież córka jest.
— Zamężna?
— Chowaj Boże! A! prawda, pan chorążyc jej nie widział?
— Anim wiedział o niej...
— To dopiero się pan zdziwi, gdy zobaczy... bo to nasz kwiatek... różyczka nasza... anioł panienka! śliczności, jakich oko nie widziało, a dobroci! a panie! gdy człek o niej myśli, gdy o niej mówi, to się na łzy zbiera.
Otarł oczy rękawem.
— A gdzież jest? spytał Honory.
— A tu, panie, tu — ale — niech się pan nie dziwuje, że na ślubie panienka nie była. Jej tam serce bolało... I jak boleć nie miało? at!
Machnął ręką...
— Mów, mój dobry stary, przeciem wasz.
— Toć powiem wszystko, przynajmniej człowiek ten ciężar z serca zrzuci...
Zbliżył się do łóżka...
— Nic do rzeczy się nasz stary poczciwy ożenił! Nic do rzeczy! po co mu było młodą; fertyczną taką było brać? po co? A jeszcze, prawdę rzekłszy, sama mu, z pozwoleniem, na kolana siadła...
Zamilkł na chwilę Eliasz.
Co to teraz czeka naszego anioła mój ty miły Boże! A pan ją tak kochał... jedno oko w głowie... wszystko popsuła ta... baba...
Reszty się pan i sam domyślisz, dokończył Eliasz.
Nie było się już tak dalece czego domyślać... Honory wstał ubrał się i czekał rychło mu gdzie wyjść będzie wolno... A no, tego dnia już młoda jejmość objęła była gospodarstwo, a chcąc zaraz pokazać co umie, wszystko przewróciła do góry nogami. Krętanina, bieganie, zamęt był w całym dworze, na który z trwogą poglądał małżonek, a ile razy się z refleksją jaką odezwał, odpowiadano mu: Dajno asindziej pokój, ja sobie rady dam.
Prawdziwy sądny dzień nastał... ludzie głowy potracili... Jejmość się gniewała już i fukała, sam Dobek biegał, żeby ład jakiś wprowadzić... Rotmistrz jeszcze spał... nikogo widać nie było, ranek zimowy bardzo piękny się trafił, myślał Honory, że nie zgrzeszy gdy się po ruinach zamkowych obejrzy i trochę przejdzie około dworu. Narzuciwszy więc krótki kożuszek czarny z węgierska skrojony na plecy, czapkę z piórkiem wetknąwszy na głowę, poszedł naprzód konie swoje zobaczyć. Stajnie w Borowcach były nieopodal od bramy, przyparte do samego wału, a że gości nie miewano, więc też gościnnych osobnych nie było... Budynek był jak się mało podobnych naówczas widzieć trafiało, ze starych murów przerobiony, bardzo wygodny... bo Lorka lubiła konie... a co kochane dziecko mieć chciało, spełniano ochotnie. Ona tych swoich faworytów umieścić pragnęła po pańsku... i stało się po jej woli. Szczególniej siwa klaczka, którą ojciec był sprowadził z Radziwiłłowskiego stada, nazwana Munią w łaskach była u panienki. O tem nikt nie wiedział, nawet ojciec, że Lorka... nieraz jej już dosiadła... było to wielką tajemnicą. Codzień rano przynosiła jej chleb i cukier, a słysząc ją z dala biegnącą, Munia nastawiała drobne uszki, odwracała głowę i rżała wesoło... Rozmawiały z sobą jak najlepsze przyjaciółki, całowały się... pieściły... Munia miała kołderkę szytą rękami Lory... najczystszy owies, najświeższą wodę, a była tak rozpieszczona, że za swą panią jak pies chodziła...
W największe mrozy, w najszkaradniejszą pluchę Laura odwiedzić musiała Munię, i tego dnia właśnie gładziła jej główkę... patrząc w oczy czarne i rozumne... gdy Honory wpadł świszcząc do stajni. Szukał swoich koni... zobaczywszy Lorkę... stanął wryty... Laura się domyśliła kto był, zawstydziła się niezmiernie, że ją w stajni znalazł, zarumieniła... chciała odwrócić i uciekać, gdy Honory namyśliwszy się zdjął czapeczkę i grzecznie się ukłonił...
Nie było co robić, jakkolwiek znalazł ją w miejscu tak nieprzyzwoitem kuzynek, musiała mu się Lorka zaprezentować, aby ją nie wziął za — niewiedzieć kogo.
— Wszak pan Honory Dobek? odezwała się krok podchodząc...
— Tak jest, pani...
— Dziwnie trochę się spotykamy... lecz nie miej mi pan za złe, że się mu w stajni prezentuję, jestem córką pana Salomona...
— Gdybyś mi pani nie powiedziała, domyśliłbym się, odparł Honory, bo chybaby jaka mitologiczna postać mogła jej zrównać... i musiałem najwyżej sięgać myślą, by odgadnąć co to zjawisko tutaj znaczyć może...
Grzeczność trochę była wysmażona, ale i pan Honory zmięszany jąkał się, tak go Lora zachwyciła. Ubrana była czarno jak wczora, dała sobie bowiem słowo nie nosić barw innych, na głowie miała lekką chusteczkę zawiązaną pod brodą, na nogach buciki węgierskie... a taka szykowna była i piękna choć smutna, a tak ta piękność szlachetna była i niepospolita, że w niej starą krew i ród łatwo było poznać.
Skłonił się Honory.
— Szanowny kuzynie, odpowiedziała Lora ośmielona, zmiłuj się słodyczami mnie nie karm. Jestem prosta dziewczyna, Poleszka, i do razowego chleba nawykłam. Ten najzdrowszy.
Honory się zarumienił...
— Proszęż mi pozwolić swoją faworytę zobaczyć, odezwał się wesoło, — ja konie namiętnie lubię, a to śliczna istota...
— Prezentuję, nazywa się Munia Radziwiłłówka, zawołało dziewczę, czyż nie piękna? Patrz pan jak mu się przygląda i wącha... czy nie obcy. Nie bardzo się pan zbliżaj, mnie ona całuje, ale nieznajomych kąsa.
— Ręczę kuzynce, że ona mi się da pogłaskać! rozśmiał się Honory, i wołając: Munia! Munia, do strzygącej uszkami, powoli z wyciągniętą ręką przystąpił. Miała się faworytka na baczności, srożyła nieco z razu, chrapnęła, potem wyciągnęła szyję, poczęła wąchać przybysza i położyła mu głowę na ramieniu. Byłto najwyższy dowód łaski. Zazdrosna trochę Laura zdziwiła się i zarumieniła.
— Widzisz pani! poznała we mnie przyjaciela koni, a przeczuła może przyjaciela domu... rzekł Honory gładząc piękne stworzenie. Teraz już spodziewam się, będziemy i my dobrymi przyjaciółmi.
Lorka popatrzała ciekawemi oczyma na swoją faworytę i pięknego chłopaka, który z równem zajęciem przypatrywał się kuzynce...
— Wpadłem tu, rzekł, trochę nie w porę, alem temu niewinien. Ojciec i ja wybieraliśmy się od lat dziesięciu do Borowiec, trzebaż było wypadku, żebym na dzień trafił, w którym gość pono aniby był spodziewany, ani potrzebny. Trudno o kilkadziesiąt mil powracać...
— Dla nas jesteście zawsze gościem bardzo miłym odezwała się Lorka; my żyjemy tak samotni, a z rodziny nie mamy nikogo... Ojciec serdecznie wam rad, za to ręczę... a co do mnie, możecie być pewni....
Spuściła oczy.
— Tylko, dodała po chwili, pamiętajcie zawsze, żeście na poleskiej pustyni. Tu się i nie zabawicie, i nic nie zobaczycie ciekawego... Lasy i lasy, i błota... i cisza... wiekuista... a nas ludzi garsteczka dosyć smutnych...
Wiecie co, rzekła po namyśle, błąkacie się po zamku widzę, będziecie się nudzili, gdybym was bez ceremonji zaprosiła do siebie? może to nie przyzwoicie? ja nic nie wiem.
— Wszakże tak blizcy jesteśmy krewni, podchwycił Honory, prawie jak brat i siostra!
— A! to prawda! odpowiedziała Lorka; więc dla czegóż nie poszedłbyś pan do mnie, dopóki ojciec nie będzie wolniejszy...
To mówiąc i pogładziwszy Munię, która się za nią wyrywała, Lorka poszła przodem ku zamkowi, prowadząc za sobą bardzo ucieszonego tem spotkaniem Honorego...
Wprost ze schodów korytarzyk prowadził do pokoju Lorki, przystrojonego jeszcze jak był... gdy pieszczona jedynaczka królowała w tym domu. Gość zdziwiony być musiał przepychem, którego po zewnętrznej zamku fizjonomji spodziewać się nie mógł. Piękność Laury, oryginalna jej mowa i obejście, śmiałość, smak, który w tem co ją otaczało uderzał, widocznie zdumiewały Honorego, rozglądał się, bawił... chwalił...
— Jakie to szliczneście sobie gniazdko usłali!... zawołał.
— I w tak spokojnym kątku, przerwała, że go żadna burza rozerwać, zda się, nie była powinna... a jednak...
Spuściła oczy smutnie, Honory się domyślił przyczyny westchnienia i zamilkł.
— Powiedzcież mi co o sobie, o rodzinie, o tej okolicy, w której mieszkacie? spytało dziewczę chcąc zmienić rozmowę...
— Z rodziny mojej został tylko stary mój ojciec i ja... rzekł wahając się nieco Honory... Ze znacznych naszych majętności, niewiele też dotąd jest przy nas... mamy dwie wioski... Matka nie żyje od lat kilku, siostrę straciłem, a po niej sierotki nam tylko zostały... przy ojcu starym i już niezbyt silnym ja jeden jestem.. Dla tego — dodał ciszej, życzył sobie chorąży, ażebym się ożenił, i — na wiosnę się żenię.
— A! zawołała Lorka zdziwiona nieco, więc macie narzeczoną?
— Tak, pani, jesteśmy zaręczeni z panną Zofią Bułhakówną.
Dla czego on to powiedział prawie smutnie, a ona słuchała jakby niemile i niedowierzająco, któż to zrozumie? Zamilkli potem chwilę i on patrzał na stojące przed nim kwiatki, ona na krosienka, o które była opartą.
— Więc porzuciliście narzeczoną waszą, aby nas odwiedzić, starego ojca! ach! to doprawdy na wielką wdzięczność od nas zasługuje...
— Zrobiłem to dla własnego serca i przyjemności, rzekł Honory; później któż wie, czybym się mógł ruszyć od gospodarstwa... Spadną na mnie kłopoty i ojcowskie, i żony, która ma znaczny majątek w ziemi z naszym sąsiadujący. Znaliśmy się od dzieciństwa...
— I kochali od dzieci? spytała cicho Lorka...
— Jak brat i siostra, bośmy nawet krewni trochę... rzekł Dobek... Ona była sierotą, ojciec mój opiekunem, przyszło to tak jakoś naturalnie...
— Opiszcież mi waszą narzeczoną? zawołała śmiejąc się Laura... chciałabym ją nie znając pokochać z daleka...
— Kochana kuzynko, moja narzeczona dobra i łagodna istota, wcale nie celuje nadzwyczajnemi wdziękami... lecz mimo to, nie wątpię, że poznawszy, kochaćbyś ją musiała...
Honory zamilkł.
To przyznanie się do narzeczonej bądź co bądź, uczyniło Laurę śmielszą, a oboje zbliżyło... Mimowolnie każda młoda panienka musi się w nowo-przybyłym obawiać pretendenta i z niepokojem spoglądać na niego. Lorka była już z tej strony spokojna i swobodna. Rozprawiali więc o Polesiu i o stronach, w których mieszkał chorąży, o odbytej przez młodego Dobka podróży, i dobra znajomość nawiązywała się coraz poufałej. Przybyła do nich panna Henau wmieszała się także do rozmowy i nadała jej więcej życia jeszcze. Zapomnieć mogli na chwilę o tem co się w domu działo...
Młoda pani, jakkolwiek śpieszno jej było się rządzić, wstrzymywała się nieco w zapędach swych, w obawie obcego, i odkładała resztę na ten czas gdy odjedzie. Rotmistrz przebudzony późno, ubrał się i nierad z noclegu, poszedł rozmówić się z Dobkiem, który wzięty w rekwizycję od rana, nawet z córką i gościem przywitać się nie miał czasu... Wszystko w ogóle nowej gosposi wydawało się tu niedobrem, a najgorsi słudzy, ociągający się ze spełnianiem jej rozkazów. Mruczała już, że wszystką tę chałastrę z niedołęgów złożoną, porozpędzać musi. Pan Salomon ledwie nierychło z góry urlop dostał parogodzinny na dół dla zajęcia się swojemi interesami. Piękna pani, która koniecznie bardzo być piękną chciała, siadła się nareszcie ubierać z pomocą bladej Rózi, jednej służącej i dzieweczki, którą przywieziono ze Smołochowa, rozpuściła obfite włosy, aby je fryzowano, gdy rotmistrz, gwałtem się prawie wcisnął. Nie chciano go puszczać, lecz nie posłuchał.
— Co znowu za ceregiele? zawołał; zawsze przecie miałem prawo na ten pudermantel patrzeć a dziś nie?
To mówiąc, siadł na kanapce stękając.
— Słuchajno, Sabka! zawołał: wszystko to co się stało, dobrze, ale myśleć o tem trzeba, żebym ja miał porządne pomieszczenie, konie moje dobrą stajnię i obrok... i żeby tu ład zaprowadzić... Taż to Sodoma i Gomora! nikt nie słucha, nikt nie troska się... nikt nie służy...
— Czekajże i bądź cierpliwy! nie razem Kraków zbudowany, odparła przystępując do czesania Sabina: niech no gość pojedzie... wezmę się do nich inaczej. I ja też zapowiedziałam, że tu w ciemnej dziurze stać nie myślę... Panna Laura dla siebie zajmuje najlepsze pokoje, najpiękniejsze przywłaszcza sprzęty, a ja, niby pani, będę się wędziła w tym kącie? to nie może być.
— Słusznie mówisz... rzekł rotmistrz; toż samo zemną. Po co ja będę jechał do domu? Zima ostra i sanna kopna, posiedzę tu, przecie was nie objem... A no, w zimnej izbie o jednem oknie i to z kratami, mieszkać nie myślę... a uczyńże też ład, żebym ja za lada butelczynę nie potrzebował się kłaniać i prosić, powinienem mieć swój zapasik...
— Wszystko przyjdzie z czasem, dodała pani Dobkowa...
— A co się tycze naszego projektu względem Lorki, rzekł Poręba: także zawczasu należy przedsięwziąć środki... Panna ma muchy w nosie...
— Wybijemy jej z głowy fanaberje — odpowiedziała Sabina; tylko nie trzeba zbytnio na mego starego zewsząd razem nacierać, ażeby nazbyt nie piszczał...
— Tak, ale jejmość i to pamiętaj, że kto od razu nie robi, ten nigdy potem nie potrafi...
— Ależ gość!
— Dać mu do zrozumienia wprędce, żeby sobie jechał. Mamy Dobków dosyć... nie trzeba nam więcej! rozśmiał się rotmistrz.
Panna Rózia, która w tej chwili obficie rozrzucone włosy pani Dobkowej poczynała układać, zwróciła się śmiejąc ku rotmistrzowi.
— A zwłaszcza, szepnęła z ironicznym śmieszkiem, że taki śliczny chłopak, toby się w nim panna Laura pokochać mogła.
— Co za chłopiec! krzyknął rotmistrz: dla acanny śliczny, a to smyk, smyk...
— Przecie tu załogą siedzieć nie będzie, dodała jejmość.
— Ja wprawdzie powiedziałem panu Salomonowi, mruknął rotmistrz, że do domu jadę i przybyłem tylko na wesele, ale jejmość to sama urządź tak, bym został... Poproś mnie dla pomocy twemu staremu, on tu oczywiście sam wydołać wszystkiemu nie potrafi.
Rózia znowu się odwróciła ze śmiechem.
Rotmistrz się groźno zmarszczył.
— Salomon zdaje mi się łagodny będzie i posłuszny, rzekł; wszelako tresować potrzeba...
Gdy ta rozmowa na górze się po cichu odbywała, w dole Dobek chodził jakby przerażony po swej izdebce... w progu stał Eljasz i rozpowiadał mu coś po cichu. Pokłonił mu się do kolan, gładząc głowę.
— Służyłem jegomości, panu memu wiernie do siwego włosa, odezwał się łzy mając na oczach... nadszedł ten wiek, że mi się chleb łaskawy od was należy... Nie podołam, drogi panie, a szczególniej przy nowej pani, która młodą jest i inny rząd zaprowadzi w domu. My tu byli do starego porządku nawykli, to się wlokło jako tako – dalej, dalej... człek nie wydoła, a i siebie gryźć będzie, i drugim niedogodnym się stanie mimowoli.
Skłonił się do kolan.
— Łaski jaśnie wielmożnego pana proszę... puśćcie mnie.
Dobek przystąpił doń żywo, obie ręce kładnąc mu na ramionach.
— Na miłość bożą! to i ty mnie stary chcesz opuścić! a toć mi zginąć przyjdzie.
Eljasz ruszył ramionami, głowę spuścił, oczy w podłogę wlepił.
— To nie może być, dodał Dobek: my się nie rozstaniemy.
— Niech-no się pan nie gniewa a posłucha, ozwał się stary: jest o czem radzić. Od wczorajszego dnia domu poznać nie można. Rządzą się jak szare gęsi... a toć przecie nie my do nich, tylko oni do nas przybyli i do naszego obyczaju zastosować się powinni. Rotmistrza nam tu nie trzeba, on tu słyszę zabiera się całą zimę siedzieć. Jejmość co każe, jegomość zaraz spełniać poleca... oni w tydzień wszystkich nas przepędzą... Nie może tak być! nie może...
— Ależ powoli! syknął Dobek, pierwsze dni...
— Tak, a potem nie czas będzie...
Pan chyba nie wiesz co tu się gotuje. A no, głośno mówią, że jejmość chce panienkę z jej pokojów przepędzić i sprzęt zabrać... przecież pana stało na drugi... Rotmistrz domaga się dwóch pokojów w zamku... Dalej i dla was, stary panie, miejsca nie stanie... A toż to dopiero trzeci dzień!
Zmilczał pan Dobek, bo czuł, że Eliasz miał może słuszność.
— Czekaj, rzekł cicho: wyczekawszy, cierpliwości, to się złagodzi.
Stary machnął ręką, pogładził głowę... zmilczał.
— Ani mi myśl odchodzić, rzekł Dobek: nie puszczę...
Dopiero sobie przypomniawszy gościa, począł o niego rozpytywać gospodarz, i okazało się, że był wyszedł do stajni, a potem do Lorki zaproszony tam pozostał. Zamyślił się ojciec nieco, posłyszawszy o tem... a nie rzekł nic.
Więc już i ku obiadowi się zbierało, a no, o zwykłej godzinie gotowa nie była jejmość, bo dopiero pudermantel zrzucała... musiano więc czekać.
Stary poszedł do córki. Zobaczywszy go samego Lorka, pobiegła uścisnąć i popieścić. W istocie, smutna jego twarz dopraszała się trochę pociechy. Rad też był zobaczyć Honorego... z którym już Lorka była w doskonałej komitywie. Żeby jednak to w błąd ojca niewprowadzało, zaraz na wstępie opowiedziała mu historję Dobków Konopnickich, chorążego i Honorego, i narzeczonej panny Bułhakówny. Stary, któremu co innego się już może śniło, widocznie zafrasował się posłyszawszy o tem, i niewyraźnemi słowy począł winszować Honoremu i składać życzenia.
W godzinę może po zwykłej obiadowej dano znać, że pani była gotowa i że zupa na stole... Lorka zawahała się, lecz po namyśle poszła razem z ojcem i kuzynem.
Rotmistrz i reszta towarzystwa czekali już w jadalni. Porębie niepodobało się owo towarzystwo kuzynka, którego przyjął kwaśnym ukłonem. Chciał był przysiąść się do Laury, lecz mu zabieżono i Honory zajął przy niej miejsce, a z drugiej strony ciocia Henau. Rotmistrz skazany został na towarzystwo Rózi, lecz pił za to za dwóch.
Pani Dobkowa wystrojona bardzo świetnie, próbowała w czasie obiadu zachwycić przybyłego młodzieńca, zaczepiała go oczyma i słowy, spełzło to wszakże na niczem, odpowiadał krótko, grzecznie, sucho, ale wziąć się nie dawał. Pod koniec więc zwróciła się ku mężowi i kilku słowy biednego znowu położyła trupem u nóg swoich. Gotów był w ogień i w wodę.
W tem usposobieniu przygotowawczem, odprowadziła go na bok po obiedzie do parlatorjum.
— Mój Salomku, rzekła: rotmistrz chciał nam uciekać, alem go uprosiła, żeby sobie u nas posiedział. Nie uwierzysz, jaki to doskonały człowiek do pomocy w gospodarstwie, tylko go popróbuj. U ciebie nieład być musi... ale, serce moje, on przywykł do wygód, dać mu trzeba dobre mieszkanie...
— To się zrobi... ale... tego... chrząknął Dobek... ale — rotmistrz miał pilno do domu.
— Ja go uprosiłam! Widzisz, mój drogi, oprócz ciebie, jam tu samymi otoczona nieprzyjaciołmi. Słaba kobieta rady sobiebym nie dała...
Pogładziwszy go pod brodę, na co stary odpowiedział przylepieniem się serdecznem do białej rączki, jejmość mówiła dalej:
— I dla mnie też o mieszkaniu, duszko, myśleć trzeba... ja nie mogę tak długo zostać. Powiem ci szczerze, dla jej własnego dobra, Laury tak pieścić się nie godzi, trochę jej cugielków przykrócić potrzeba... bo pozwala sobie! Na ślubie jejmościanka być nie chciała, kogoż to dotyka, jeśli nie was? Mnie to nic, a do was pito... Nie szanuje ojca, a cóż dopiero będzie z macochą? Na to trzeba radzić przez miłość dla niej... Najprzód tedy pokazać jej, że ona tu pierwszą być nie może, bo jest ktoś starszy. Jak tylko ten nudny gość wyjedzie, trzeba jejmościankę z jej pokojów wynieść. Trochę potrzebniejszego sprzętu niech sobie zabierze... ale ja też między czterema gołemi ściany mieszkać nie mogę. Młoda się nie powinna przyzwyczajać do zbytków...
Słysząc to pan Salomon tak zbladł, iż jejmość się przelękła; uczuła, że może za śmiało postąpiła, nie cofnęła się jednak, dała po cichu wysapać się Dobkowi i dodała stanowczo:
— To dla jej własnego dobra. Jegomość musisz wybierać pomiędzy nią a mną. Ja nie mogę pasierbicy ulegać i jej się akomodować; trzeba żeby ona mnie uległa... Tego Dobka młodego odprawić co rychlej, a w domu porządek być musi...
Spodziewała się jejmość jakiejkolwiek odpowiedzi, napróżno, gdyż stary był tak przybity, iż słowa wyrzec nie mógł. Wymagania te przychodziły nagle... tak natarczywie... prawie niespodziane a stanowcze, że Dobek nie widział ratunku tylko w zwłoce i Opatrzności... Dowodzenia przeciwko córce wcale go nie przekonywały, a ściskały mu serce... wiedział jak to kochane dziecię cierpieć miało, od pieszczot przechodząc do surowości nielitościwej.
— Waćpan, bo tak milczysz, mój panie Salomonie jakbym ja nie miała racji? rzekła jejmość; a to trzeba żebyś sobie raz na zawsze powiedział, moje kochanie, że ja rację mam kiedy co mówię!
Nie wydobyła z niego i tem żadnej odpowiedzi... lecz biorąc milczenie za zgodę, zaspokoiła się tem tymczasowo. Dobek w duchu Pana Boga prosił, ażeby gość przynajmniej jak najdłużej pozostał. I ten dzień, i parę następnych przeszło prawie jednostajnie; Honory tylko z poufałością brata zbliżył się do Laury. Oboje wiedzieli, że jedno z nich wolnem nie jest, że o przyszłości żadnej marzyć nawet nie mogli, a to właśnie zamiast ich oddalić od siebie, zbliżało ich i spoufalało. Już drugiego dnia byli z sobą jak brat z siostrą i Laura, potrzebując się wyspowiadać z bolesnego położenia, opowiedziała Honoremu całe swe życie, całą przeszłość szczęśliwą, wszystkie marzenia i trwogi... Tak samo on odmalował jej konopnicki dwór, starego ojca chodzącego o kiju i kuli, Zosię Bułhakównę, proste, dobre dziewczę wiejskie, swe troski gospodarskie... swoje plany przyszłości... sąsiedztwo, życie, zajęcia i kółko, w którem się obracał.
Pomimo, że Konopnica leżała na ustroniu stosunkowo do innych okolic tej prowincji, do której się liczyła, jeszcze tam stokroć było życia i ruchu więcej niż w obumarłych Borowcach, więcej stosunków, częstsi goście, szumne zabawy... a coraz nowi ludzie.
Lorka słuchała opowiadań tych z zajęciem, jak rzeczy zupełnie nowych, których się zaledwie domyślała.
Po całych tak dniach gwarzyli przy pannie Henau robiącej pończoszkę i przysłuchującej się także opowiadaniom... Niewinne to były rozmowy... żadne z nich nie pomyślało nawet o zalotnem przypodobaniu się jedno drugiemu, a w końcu jednak... Laura uczuła, że bardzo pokochała tego brata i wiecznie po nim tęsknić będzie, a Honory westchnął potajemnie, dla czego jego poczciwa Zośka Bułhakówna do Lorki nie jest podobna....
Żadne z nich nie dało poznać drugiemu powziętego przywiązania, a po kilku dniach rozdzielić się prawie nie mogli. Lorka zostawszy się sama, tęskniła dopytując, co Honory robi, gdzie się podział, czemu nie przychodzi? a Honory odciągnięty od niej śpieszył, by wrócić co najprędzej.
Tak się jakoś te dwie ich pokrewne duszami natury doskonale z sobą godziły... Laura przyznała się nawet przed nim jednym ze swą passją do koni i ochotą latania po polach na rumaku, ubrała się raz do niego w mundurek, stosowany kapelusz, a chłopek korzystając z tej maskarady, chciał braciszka pocałować... od czego się ten ledwie obronił.
Mało jednak było takich chwil pustych... częściej smutnie jakoś gwarzyli, czy się i kiedy jeszcze zobaczą na świecie... czy się poznają starzy po jakich latach trzydziestu. Lorka przynajmniej przy nim trochę o trosce macochy zapomnieć mogła, z czego ojciec był bardzo szczęśliwy, a po cichu sam i przez Eliasza zaklinał i prosił Honorka, ażeby jak najdłużej bawił. Nie domyślał się tego, że jak z jednej strony pobyt gościa trochę go ubezpieczał od napaści żony na Lorkę i zbytniego gospodarstwa, tak z drugiej stawał się niebezpieczeństwem...
Z każdym dniem skłonność Laury do brata tego rosła, a któż nie wie, jak uczucie młodym wieku niewiele czasu potrzebuje, ażeby się stać niezwyciężonem i zapisać na całego życia karcie? Jak pierwsze rośliny na wiosnę pędzą z ziemi w oczach prawie oblekając się liśćmi i kwiatem, tak i miłość dwudziestoletnia w jednym dniu czasem wyrasta, a w kilku całe swe przebywa dzieje.
Laura zamyślona pytała się już siebie: co się w jej sercu działo? i chwytała się na zazdrości, i powtarzała mimowoli: A! czemuż ja nie jestem tą Zosią! takby nam z sobą dobrze było na świecie!
Honory zapraszany, choć mu pani macocha kwaśną robiła minę, a rotmistrz codzień przypominał, że sanna teraz dobra, a potem nagle przepaść może, siedział, zapominał o domu i wyrzucał to sobie. Z razu nie myślał wcale o kochaniu, ani się obawiał rozmiłowania w tej siostrzyczce; dopiero po kilku dniach postrzegł się, że siedzieć dłużej byłoby niebezpieczeństwem. Sumienie kazało mu uciekać od patrzących oczu i serdecznego wejrzenia dziewczęcia, które żadnego uczucia utaić nie umiało...
Nawet panna Henau nigdy nic złego nie przypuszczająca, dopóki dowodów jawnych nie było... zaczynała się trwożyć zbytkiem czułości Laury dla pana Honorego... Było to tak bijące w oczy acz niewinne, że panna Fryderyka uznała za obowiązek swój rozmówić się z wychowanką.
Jednego dnia rano, nim jeszcze Honorek, który tu na kawę przychodził, został powołany, panna Henau zbliżyła się do Laury, objęła ją, popatrzywszy długo w czyste jej niebieskie oczy, szepnęła:
— Droga moja... jabym ci coś powiedziała.
— Śmiało, cioteczko! cóż takiego?
— Mnie się zdaje... tylko mi się nie burz na to co ci powiem..., że ty jakoś dziwnie zajęłaś się tym bratem i możesz mu mimowolnie zawrócić głowę.
— Ja? jemu? głowę zawrócić? z wybuchem radości przerwała Laura. Ciociu? mogłożby to być? Ot! tobym była szczęśliwa!
— Jakto? ależ zaręczony?
— To co? zawołała Lorka: to niech się żeni, ale całe swoje życie niech o mnie myśli, kocha, marzy i oddycha!
— Ale, droga Lorko! pleciesz jak dziecko... na cóż ma cierpieć?
— Alboż to cierpienie? podchwyciło dziewczę... Ręczę cioci, że ja o nim do zgonu myśleć i kochać go będę; czemuż on nie ma mi się wypłacić wzajemnością!
Ciocia Henau, osoba nader surowych zasad, usłyszawszy to, ręce załamała, oczy spuściła, struchlała.
— Cicho! Lorko! jakże ty możesz mówić coś podobnego!
— A dla czegóż miałabym się z tem przed ciocią taić?.. Samo tak jakoś przyszło! Pan Bóg dał! On o niczem nie myślał, mnie w głowie kochać nie postało, cóż my temu winni, że... mimowolnie przywiązaliśmy się do siebie?...
Ale, co ja plotę? przerwała Laura... on, pewno nie, — a ja, niezawodnie na całe moje życie!
— Na Boga! Lorko, cicho!..
— Sama ciocia wywołała...
— Proszęż cię, kiedy się już przyznajesz do tego, starajże się zapobiedz...
— Czemu zapobiedz? na co zapobiegać? ofuknęła się Lorka... Niechże mnie ciocia posłucha! Ja mu się przecie żenić z Zośką Bułhakówną nie bronię... niech się żeni, byle mnie kochał... a ja za mąż iść nie myślę i będę go sobie jednego kochała! alboż to grzech? moja ciociu? czyż to grzech być może?
Ciocia ze spuszczonemi ciągle oczyma stała drżąca, jakby się już tylko modliła do Boga o odwrócenie grożącego nieszczęścia. Lorka z tego przerażenia dopiero zaczęła wnosić, że to uczucie, do którego się przyznawała tak naiwnie, w oczach obcych ludzi mogło groźniejszem się wydawać, niżeli dla niej było... Uścisnęła ciocię dla uspokojenia...
— Niechże ciocia znowu nie lęka się o mnie, bo ja się nie wydam nigdy z tem, że go tak kocham! Musi sobie sam to odgadnąć, bo mu tego pewno nie powiem nigdy. O! już o to proszę bardzo być spokojną... Nam przecie jako bratu i siostrze... choć to takie dalekie, dalekie pokrewieństwo, że namby nawet ślub dać mogli... ale, co ja plotę! — jako bratu i siostrze bardzo serdecznie kochać się wolno...
— Moja Lorko... już dosyć tego!
— Więc dosyć, ale przysięgam cioci, że ja go do śmierci kochać będę...
Na te słowa szelest się stał u progu i wszedł właśnie Honorek, który nieszczęściem nie słyszał, a skutkiem rachunków z własnem sumieniem smutny był i niespokojny. Laura zobaczywszy go zarumieniła się nieco, lecz wesoło ku niemu podeszła. Ciocia zmieszana musiała trochę się usunąć na stronę, by nie dać poznać tego po sobie. Chmurka na czole gościa nie uszła żywego wzroku Laury... która spytała się cicho, głosem pełnym uczucia:
— Co ci to jest?
Zwali się już siostrą i bratem...
— A! nic, a nic... trochę mi tylko ojciec stary śni się i przypomina (nic już nie wspomniał o narzeczonej); trzebaby powracać do niego...
— Jakto? już? już wracać? to ci tak źle u nas?
— Dobrze mi, aż nadto dobrze... ale...
— Wszak wrócisz tam na zawsze, a dla nas tylko tych kilka chwil odkradzionych z życia twojego zostało. Wrócisz tam do ojca, do narzeczonej... a ja zostanę sama (bo mi i ojca odebrano) z macochą! Nie liczże się tak ściśle z temi dniami...
Wyciągnęła rączkę białą... Honorek schylił ku niej usta, pocałował i zatrzymał w dłoni, patrząc na nią z takiem uczuciem miłości i bolu, że Laura z radości się zarumieniła. W tem spojrzeniu pożeniły się milcząco ich dusze, mówić nie potrzebowali...
— Nie jedź jeszcze, rzekła Laura: ojciec cię prosi, a ja — każę.
Ostatnie słowo ciche, poparła spojrzeniem wymownem, i w chwili, gdy oczy jej wracały z tej wędrówki, spotkały źrenice ciotki przerażone, spoglądające na nią z wymówką i przestrogą. Pobiegła Laura do swoich ptaszków dla ukrycia co się z nią działo, i zaczęła trzpiotać się i szczebiotać jak one. Dzień zimowy był piękny, słońce już wiosenne mu przyświecało... szron okrywał drzewa i drobne gałązki, i trawy zeschłe na murach zamku postroił w brylanty... Na płowem tle nieba ta świeża biel i kryształy rysowały się z takim wdziękiem, z jakim czasem srebrny włos starca podnosi się nad rumianą jego twarzą. W tym obumarłym krajobrazie zimowym już czuć było zapowiedź wiośnianą... Laura spojrzała na zamek i krzewy otaczające go, na ten ubrylantowany poranek, i zwracając się do Honorego, spytała:
— Ręczę, żeś pan brat jeszcze ani razu nie obszedł naszego zamczyska i nie poznał się z niem i jego tajemnicami... Dziś ono tak ślicznie wygląda, żebym oprowadzić chciała po naszych ruinach... Gdyby ciocia poszła z nami, byłoby nam bardzo przyjemnie, a jeśli nie może...
— Idę, moja Lorko, idę — przerwała nastraszona panna Henau...
Nie wiem czy to w smak było Laurze, lecz przyjąwszy ofiarę, poszła się sama trochę przybrać i wprędce wróciła w sobolowej czapeczce i aksamitnej jubce takiemże futerkiem obłożonej... Ciocia musiała się trochę cieplej ubrać, bo do powietrza nie bardzo była przywykła. Honory nie potrzebował dla małego przymrozku nic brać na siebie, bo na zimno był wytrwały. Wszyscy troje tedy wyszli z baszty, najprzód na ogródek Laury, który bramę starą od ruin oddzielał... Poschłe kwiaty i krzewy w szronie tym nabrały szczególnego wdzięku, ogródek był jakby skamieniały, a wczorajszego życia pełen... brakło mu tylko barwy... Gałązki obciążone kryształami, zginały się jakby liście dźwigały i kształtne tworzyły łuki; najdrobniejsze źdźbło niewidzialne prawie, oblane białym puszkiem, stawało się na chwilę znowu jakby młodą latoroślą... Ginące w lecie na szarem tle murów wątłe trawy i mchy występowały na tę uroczystość zimową, tworząc jakby kaskady, wieńce i długie sploty... Lecz najśliczniejsze były drzewa, którym stracone wróciły formy, a w oddali wierzby, krzaki, łoziny, uschłe topole zaokrąglały się wdzięcznemi liniami, jakby chciały lato przypomnieć... Z sosen i jodeł gdzieniegdzie wietrzyk i słońce spędziły ten strój chwilowy, posępnej ich barwie za świeży i płochy, i zieleń ciemna przeglądała smutna, wstydząc się, że tak brudną była przy tym śmierci całunie.
Lorka z Honorym tak się zagadała zaraz na wstępie wchodząc do ogródka, że poleciawszy przodem, o nadążającej z ciężkością cioci Henau zapomnieli. Ona też z obowiązku idąc za nimi, po pierwszych kilkudziesięciu krokach próby zwątpiła, ażeby w ślad pójść mogła... było to nad jej siły.
— Proszęż cię, bracie — zawołała Lorka wskazując mu oddalone bory i smugi okryte śniegiem... nie jestże u nas w tej pustyni tak pięknie, że tu i żyć i nie tęsknić można do reszty świata? Tu człowiek czuje się panem... nie ocierając o nikogo, coby mu szeroką piersią tchnąć przeszkadzał... Pustynia – lecz... jakby tu szczęśliwym być można!..
— Szczęśliwym! śmiejąc się smutnie, rzekł Honory: mnie się zdaje, można być wszędzie, gdy się jest z tymi, których się kocha...
— To prawda, mój bracie... ale gdy ludzie jak muchy i osy brzęczą, latają i przeszkadzają, nawet tego szczęścia napić się, uczuć nie można... Gdy tam powrócisz do Konopnicy... przypomnij sobie piękny ten poranek i nas... i smutne Borowce... i mnie!.. Pamiętaj!
— Gdybym chciał i powinien, nie potrafię zapomnieć Borowiec, rzekł wzruszony Honory... a gdybym o Borowcach zapomniał... będę o tobie pamiętał.
— Pewnie? spytała Laura poważnie.
— Czyż o to pytać potrzeba i odpowiadać, i – przysięgać?..
— Boby to bardzo smutnem było, dokończyła Laura, gdybyś... przyniosłszy nam, mnie trochę pociechy... rzuciwszy ją jak jałmużnę... o żebrakach zapomniał...
— Zbyt żywo się wraziło w pamięć to... co tu spotkałem... nieśmiało odpowiedział Honory. Wy o to mieć nie możecie obawy, bym ja zapomniał o was... ale ja?
Laura popatrzała z uśmiechem.
— Czy żądasz na to przysięgi?.. bo ja... tom nawet przysiądz gotowa! W tej smutnej życia mojego godzinie splotło się wszystko co najboleśniejszego i najszczęśliwszego mógł mi dać los, jednego od drugiego oderwać niepodobna. Są to godziny wiekuiście niezapomniane... a wy w nich, kochany bracie, promieniejecie mi jasno...
Któż wie, mówiła idąc ciągle, kto wie co życie przyniesie, co zgotuje dola moja?.. radabym mieć kogoś w świecie, do kogobym o ratunek, o obronę, o pociechę zawołać mogła... Wy pojedziecie... ja wiem co mnie tu czeka... odbiorą mi jedyny skarb, serce ojca... on słaby jest i upojony, oczarował go ten upiór, który z nas krew i życie wysysa... Gdy serce to stracę... zostanie mi może tylko jedno wasze, braterskie... na które — prawda, że zawsze rachować mogę?
Honory ze współczuciem patrzał na nią.
— Tak na mnie rachuj, zawołał, jak tylko na człowieka, na sługę, na niewolnika liczyć można... Wstydziłbym ci się przysięgać, jeżeli nie czujesz, że w tem słowie daję ci — życie moje.
Podali sobie ręce... a oto i ciocia Henau nadążyła właśnie wielce skłopotana tym uściskiem... Lecz gdy nadeszła, Laura już opowiadała Honoremu historję baszty i białej niewiasty, która się tu miała okazywać w każdy dzień zaduszny... Nie było w tem nic zdrożnego i ciocia się uspokoiła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.