Macocha (Kraszewski, 1873)/Tom drugi/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Macocha
Podtytuł Z podań XVIII. wieku
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia Kurjera Warszawskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.

W kilka dni potem wieść się rozeszła po hetmańskim dworze, której z razu nikt wierzyć nie chciał, iż wierny pannie Babecie Pobożanin, już nieraz pono bliski ożenienia z nią, zerwał z dawną przyjaciółką, i mszcząc się za jej dla siebie... nieczułość, skłonił hetmana, by ją od swego teatru z Emilopola oddalił. Tak było w istocie. W jednej z porannych konferencji przy czekoladzie... marszałek dworu poddał myśl panu, by teatr nowemi siły starał się pokrzepić, że artystki mogłyby być zastąpione innemi młodszemi, a te ze światłych rad takiego znawcy jak hetman pewnieby łatwiej korzystać mogły, niż starsze, mniej do posłuszeństwa skłonne, upartsze i zepsute...
— Ale mój ty kochany Pobożanin! rzekł uśmiechając się hetman: jakkolwiek w tym roku nieco jestem bogatszy... ty najlepiej wiesz, co kosztuje taka artystka. Brać nowe...
— Małą bardzo stanowi różnicę, przerwał marszałek... boby się stare odprawiło. Kontrakta są kwartalne...
— Ale kogoż odprawić! za Elizą poszłoby pół mojego dworu, odparł uśmiechając się hetman, a za Babettą ty pierwszy.
— Ja? jakto ja? panie hetmanie! ja? z wielkim zapałem i niby obrażony na honorze, ozwał się Pobożanin, ja za nią kroku nie zrobię.
— Więc znowu jakieś nieporozumienie, które nie potrwa, flegmatycznie odrzekł hetman, ziewając, dłużej niż do wieczoru! O cożeście się, a raczej o kogoście się poróżnili? szczerze mi wyznaj!
Pobożanin się zmieszał.
— Tu nie idzie, rzekł żywo, o kogoś, idzie o to, że to jest i nieosobliwa artystka, i wcale nieszczególna kobieta...
— Co się tycze artystki, kładnąc rękę na ramieniu marszałka, odezwał się powolnie hetman: pozwól mnie o tem sądzić. Znam ich wiele w Paryżu... widziałem Clairon.. najpierwsze siły teatrów stolicy nie są mi obce. Jest wiele artystek, którym Babetta niedorówna, lecz ani jednej nie znam, któraby role tragiczne, komiczne, matek i kochanek, razem wszystkie tak grać umiała i mogła jak ona! Dla małego teatrzyku na prowincji to skarb nieoceniony...
— Pobożanin głową potrząsł.
— Strasznie starzeje! rzekł, czy pan hetman tego nie widzi?
— W salonie, na scenie jest dziwnie młodą.
— Ja jednak znajduję, że pozbyć się jej...
— Mój drogi! czyż koniecznie? odezwał się hetman smutnie... Vous m’en direz tant! a mnie by jej żal było.
— Tak, a przecież choćby żal być miało, trzeba raz... przerwał gniewnie Pobożanin, mieć siłę ją odprawić. Ja za to ręczę, że na jej miejsce inną wyszukam...
Cały ranek wymęczywszy tak hetmana, marszałek w końcu wyjednał zgodę jego na odprawienie Babetty. Kwartalną jej pensję naznaczono jako gratyfikację...
Z namiętną chęcią zemsty Pobożanin napisał natychmiast do Babetty w imieniu pana bardzo grzeczny list, oznajmiając jej o tem, że przestaje należeć do teatru emilopolskiego, że może u kassjera odebrać assygnowane pieniądze i wyjeżdżać kiedy się jej podoba.
Spodziewał się niezawodnie, iż po odebraniu tego pisma, z rozpaczą Francuzka przybieży prosić o przebaczenie. Zdziwił się niezmiernie dowiedziawszy, iż z kassy odebrała pienjądze, i, jak mówiono, zaczynała się pakować. Żądała tylko przez panią St.-Georges, niezmiernie oburzoną za tę intrygę na marszałka, aby miała szczęście osobiście pożegnać hetmana i podziękować mu za doznawane od niego względy.
Audjencja, którą otrzymała, przyniosła jej jeszcze rulonik dukatów i ładny pierścionek, hetmanowi bowiem szło o to, aby go we Francji nie oczerniono i żeby odchodzący od niego sławili wspaniałomyślność polską... Pobożanin chodził jak struty... W chwili, gdy już kufry panny Babetty wynoszono, nie mogąc wytrzymać, sam pierwszy pobiegł do niej.
Zastał ją w stroju podróżnym siedzącą na kanapce, podpartą na ręku, wcale nie zafrasowaną.
— Przychodzę panią pożegnać! zawołał z furją nadaremnie tajoną.
— To bardzo szczęśliwie, odparła spokojnie Francuzka, bo ja bym się nie była fatygowała do pana...
— Wyjeżdżasz więc pani bez żalu? spytał.
— Bez najmniejszego! nie mam tu ani kogo, ani czego żałować!
— Bo pani nie masz, nie miałaś i nie będziesz miała serca!
Babetta się rozśmiała...
— Mogłaś pani przywiązać do siebie człowieka, który ją szczerze kochał.
— Wiem! wiem!... alem nie umiała!
— Nieustanne bałamuctwa jej w końcu nąjstalsze przywiązanie wyczerpały.
— A jakiż miałam obowiązek być wierną człowiekowi, który nie miał odwagi podać mi ręki do ołtarza? Byłam wolną... mogłam przecie czynić co mi się podobało. Nie byłoby pewnie na świecie wierniejszej żony nademnie, ale być uwodzoną i rzucaną... niemiło! wolałam sama uwodzić i rzucać!!
— Jakże pani chcesz, aby w niej mieć wiarę po takiem postępowaniu? zawołał Pobożanin.
— Kto nie ma wiary... temu jej nakazać nie można, odparła Babetta, a bez niej i miłość jest niepodobna.
Stary pan marszałek potarł łysinę.
— Więc się żegnamy?
— A tak jest.. sługa uniżona! dokończyła Babetta, i obróciła się szerokiemi białemi plecami do niego.
Pobożanin stał, patrzał długo, wahał się, sam nie wiedział widocznie, jak skończyć tę scenę, a Babetty mu żal było.
— Wytłómacz się pani przynajmniej ze śmiesznego latania za tym wyrostkiem, którego hetman zgarnął gdzieś z gościńca na utrapienie nasze...
A jakież pan masz prawo żądać odemnie tłómaczenia?
Marszałek się zamyślił; nagle rzucił czapkę na stół.
— No, Babetto! zawołał, słowo honoru! jeśli mi się z tego wytłómaczysz, masz moją rękę, żenię się...
— Słowo honoru? zapytała rumieniąc się Babetta...
— Słowo...
Francuzka się zawahała nieco i postąpiła ku niemu krok.
— A dacie mi też słowo, że moje tłómaczenie zostanie między nami? i że uczynicie to o co ja was poproszę!
— Chętnie, zawołał niecierpliwy Pobożanin.
— Więc posłuchaj, śmiejąc się rzekła zbliżając się do ucha Babetta: ten chłopiec jest... jest... no zgadnij?..
— A jak ja u djabła mam zgadnąć, co on jest! Choćby był królewiczem, to go nienawidzę,.. krzyknął marszałek...
— On jest, dziewczyną!! smiejąc się i padając na kanapę, zawołała Babetta...
Pobożanin spytał gorąco:
— Słowo?
— Jak cię kocham! powtórzyła Babetta...
Przekonany ostatecznie tem zaklęciem, marszałek padł na kolana.
— To nic nie pomoże, przerwała Babetta.. ja muszę mieć świadków zaręczyn, bo ci nie wierzę... a teraz do interesu.. Wyjawiłam ci tajemnicę nie moją, odkradzioną od nieszczęśliwego dziewczęcia, któremu szczerze dobrze życzę... Dla niego ani towarzystwo przymusowe Georges’a, ani powietrze tutejsze niezdrowe... Trzeba ją wyprawić. Waćpan mi dopomożesz.
— Z całego serca!
— A o tem wszystkiem ani słowa! Dziewczę mi zawierzyło, jemu winnam, że się zemną żenisz; chcę się jej wywdzięczyć, jak należy...
Nikt bardziej nie był zdziwiony nowym obrotem historji panny Babetty nad pana hetmana. Pobożanin pokorny i skonfudowany, przyszedł do niego nie mogąc słowa przemówić. Poznał pan po twarzy, że się coś święciło nowego...
— A co ci to, cher cousin?..
— W istocie... panie hetmanie dobrodzieju... jestem w przykrem położeniu...
— Mów już, ręczę, że się to tycze tej Babetty, którą pożegnałem z żalem, mais la chose une fois faite, kochany mój Pobożaninie... ja mych postanowień nie zmieniam... Dziś napisałem do p. Lacroix do Paryża, aby mi wysłał par le premier coche, który ku Flandrji będzie jechał, pannę Isabeau... Poznałem ją w Paryżu... Nie ma talentu Babetty, lecz miałeś słuszność, ona starzeje... odświeżymy scenę.
— Tak jest, mruknął Pobożanin... onaby też już występować nie mogła... bo ja — ja się z nią żenię...
Allons donc!! zakrzyknął hetman.
— Tak jest panie hetmanie dobrodzieju, rzekł w rękę go całując kuzyn i wzdychając... trzeba odpokutować za stare grzechy.
— Chyba tak! nieukontentowany widocznie odparł hetman. Nie jestem waszym opiekunem... a waćpan małoletnim... uczynisz, co mu podoba.
W kwandrans potem hetman się dał udobruchać staremu słudze, bez któregoby się obejść nie potrafił. Babettę zaproszono do stołu, a przy obiedzie wypito zdrowie narzeczonych publicznie i Dobek musiał drżącą ręką kieliszek ponieść do ust, patrząc na Babettę, która mu dała znak, aby się tem nie trwożył.
Tegoż wieczoru przyszła do niego późno w noc, ale razem z Pobożaninem...
— Nie lękaj się pani, rzekła, ja za niego ręczę, a on nam lepiej poradzi pono, niżbyśmy obie mogły...
Marszałek pełen uszanowania, skłonił się Laurze, zaręczając jej za dochowanie tajemnicy.
— Masz pani we mnie sprzymierzeńca, rzekł, nie nieprzyjaciela.
— Co mi pan radzisz? spytała Laura.
— Jak najprędsze zrzucenie tego stroju, rzekł Pobożanin; mógł on chwilowo być potrzebny, ale naraża dziś więcej niż broni. Powtóre, sama nie możesz pani pozostać... trzeba żeby ją ktoś odprowadził do Warszawy. W Warszawie nie będzie też łatwo coś znaleźć stosownego...
— Ja... ja mam powołanie do teatru, zawołała żywo Laura.
Pobożanin spojrzał na nią zdziwiony.
— Nic pani do tego nie zmusza, rzekł, a to, jak zowiesz, powołanie, jest może przykrzejszym losem, niż suknia męzka na kobiecie. Czy wiesz pani czem jest teatr? czem są artyści? jaki ich los? zkąd się oni biorą?
Laura milczała.
— Pani tego nie potrzebujesz, mówił ciągle marszałek.
— Ale jabym sztuce potrzebną i przydatną być mogła, przerwała Laura. Czyżby uszlachetnić nie można tego, co dotąd było najdziwniej poniewierane? Słyszałam o oklaskach i wieńcach rzucanych artystom na scenie, a za sceną o wydzielanej pogardzie; czemużby nie zmusić ludzi, aby szanowali równo artystę i człowieka?
Z tak wielkiem uczuciem wymówiła to Laura, która przez tych dni kilka i nocy ciągle tylko czytała o scenie, o teatrze, o artystach — że Pobożanin i Babetta oboje stanęli zdumieni... Spojrzeli na siebie.
Wyraźnie paliła się ta śliczna główka do jakiegoś ideału niemożliwego, szła do smutnego rozczarowania; lecz są takie pochody uroczyste przeznaczeń, których nic wstrzymać nie może.
— Posłuchajcie mnie, mówiła dalej Laura, na co się ja zdam światu? Za mąż pójść nie mogę i nie chcę... domu nie mam... sierotą jestem... sam los wyznaczył mnie na aktorkę... lub zakonnicę... Nie potrafiłabym zamknąć się w klasztorze, życie mi się nie uśmiecha, ale mnie ciągnie, jak przepaść! Muszę iść...
— Idźże ostrożnie! zawołała Babetta.
— Pomóżcie mi, wyciągając ręce ku nim, odezwała się Laura...
— Czekajcie, przerwał ożywiony oryginalnością położenia Pobożanin, który w też chwili odmłodniał, słowo tylko. Babetta wyjedzie do Warszawy jutro... mamy nieuchronne przed ożenieniem do nabycia sprawunki... Ja pomogę pani, byś za nią wykraść się ztąd mogła... Na pierwszej stacji połączycie się. Ona ma pewne sprawunki w Warszawie, ja także może kogo stosownego wymyślę ku pomocy...
Babetta aż się na szyję rzuciła narzeczonemu, i zwróciwszy się tylko do Laury z zapytaniem — Vous permettez? — pocałowała go z obu stron twarzy, aż się po pokoju te dwa całusy rozległy...
— Dziękuję mu za was i za siebie! Poczciwy Pobożanin, zawołała, serce ma doskonałe, gdyby głowę miał taką!!
— Więc, to rzecz postanowiona, kończyła Babetta wesoło: — ja jutro jadę — a ty pani zaręcz mu za mnie, że dopilnujesz, by nie miał najmniejszego do zazdrości powodu!
Po chwilce narady rozeszli się cicho, i nazajutrz osnuty plan zaczęto zręcznie przyprowadzać do skutku. Babetta ogłosiła, że z artystki przechodząc na panią marszałkową i żonę szlachcica — czemu jeszcze chwilami niedowierzała — musi jechać wyekwipować się właściwie do nowego stanu... Pobożanin powóz i konie dawał swoje — to jest hetmańskie.
W całym dworze zazdrość była wielka, lecz szczególniej Eliza, młodsza, a może zręczniejsza intrygantka od swej towarzyszki, szczęścia jej nie mogła przełknąć... Od tego dnia mówić do niej przestała!! poprzysięgła zemstę, a wyrazem jej ostatecznym być miało, wydanie się za daleko bogatszego, młodszego i piękniejszego szlachcica.
— Jest to partja na pozór tylko świetna, mówiła po cichu do pani St.-Georges, lecz rzeczywiście!! Pobożanin stary.. łysy... i namiętnie gra w karty... lada dzień hetman go może odprawić, grosza przy duszy nie ma! Oboje lubią wydawać... Co mi to za zamążpójście!...
— A jednak, uśmiechając się szepnęła St.-Georges, gdyby ci się był oświadczył, tybyś za niego była też poszła.
— Cóż pani chcesz? westchnęła Eliza, my tak jesteśmy nieszczęśliwe!!
O naznaczonym dniu i godzinie, Pobożanin sam odprowadził swą narzeczoną aż za miasteczko... O trzy mile ztamtąd na ubocznym gościńcu miała ona oczekiwać Laury, która ze swą Munią tę przestrzeń z łatwością przebiedz mogła. Marszałkowi tylko jednemu coś podobnego przedsięwziąć i do skutku doprowadzić było podobna, jak wykradzenie Muni z pod czujnego oka mastalerzy... Wiedział on o której godzinie w stajni nie było nikogo, sam wyprowadził ją, stawiąc w miejscu zajmowanem przez nią innego konia dla niepoznaki, sam osiodłał i po za ogrodem zawiódł do szopki przy samym domu. Noc była szczęściem jasna... a Laurze łatwo też wymknąć się z domu nad samem ranem, tak, by za miasteczkiem już dzień ją zastał. W ten sposób ukartowana była ucieczka, a marszałek dworu sam ją ułatwiając, ze wszelkiemi ostrożnosciami, ażeby udział jego mógł być zatajony, usunął wiele przeszkód zależących od niego: usunął zbyt bacznych ludzi, zbyt zamczyste wrota i drzwi i t. p. Wieczorem po koncercie, w którym znowu wystąpił hetman z bardzo pięknem „Andante” Haydn’a, Laura wyszła jak zwykle przeprowadzana przez Georges’a do swego entresolu. Od dwóch dni postępowanie tego przyjaciela mocno ją niepokoić zaczynało. Nie okazywał on, ażeby się czegoś domyślał, ale był tak nadzwyczaj czułym, tak nadskakująco grzecznym, takiemi dziwnie zasłodzonemi patrzał na nią oczyma, jak gdyby w istocie wiedział, że jest kobietą. Kilka razy z taką gorącością wyraził przyjaźń swą dla Dobka, i poprzysięgał jej wiekuistość, i prosił o wzajemność, że Laura rumieniła się, mieszała, i jakkolwiek coraz wprawniej grała swą rolę, często czuła, że jej podołać nie może.
Tego wieczoru właśnie Georges jeszcze był czulszy... chwytał ją za ręce, patrzał na nie, ściskał je z jakąś namiętnością, która na Laurze czyniła przerażające wrażenie. Wyrywać mu je musiała i odwracać twarz, by rumieńca nie postrzegł. Odprowadziwszy ją do mieszkania, Georges szukał pozoru, aby usiąść i zostać dłużej. Laurze z wielką przyszło trudnością pozbyć się go... powrócił w kwandrans przynosząc jakąś książkę, którą ona przez wpół tylko uchylone drzwi przyjąwszy, dała mu śpiesznie dobranoc... Teraz nareszcie mogła się zamknąć, by napisać list do hetmana, dziękujący mu za gościnność, a tłómaczący odjazd pośpieszny — koniecznością. Korrespondencja wiele jej czasu nie zabrała, poukładała książki, przebrała się w swój strój podróżny, narzuciła szeroki płaszcz, i tak w krześle siedząc czekała naznaczonej godziny nad ranem, o której wymknąć się miała.
Na jednem ze skrzydeł pałacu był zegar bijący godziny, tak, że go w parku nawet słyszeć było można... on miał dać znak ucieczki. Laura wysunęła się szczęśliwie z pałacu... w którym wszyscy spali najmocniejszym snem poranku. Furtka ogrodowa zostawiona była otworem; od niej o kroków kilka czekać miał z koniem Pobożanin.
Dotąd wszystko szło jak najpomyślniej... z ogrodu mogła wyjść niepostrzeżona.. przebiegła drogą pustą przestrzeń niewielką, dzielącą ją od domu marszałkowskiego. Tu w mroku dziennym... dostrzegła już stojącą Munię, na nieszczęście zbyt uradowaną, ażeby zarżeć nie miała... Wśród tej ciszy rannej rżenie rozległo się straszliwie po okolicy... Munia powtórzyła je kilka razy, choć główkę jej tuliła do siebie Laura...
Pobożanin sam trzymał klacz i podał strzemię.
— Szczęśliwej drogi, rzekł całując podaną rękę, ale na Boga, nie zbłądź pani. Wyjechawszy za miasteczko, ujrzysz krzyż, od tego trzeba się wziąć niewielkim gościńcem, ale znaczną drogą w prawo. Dobrym kłusem jadąc za godzin trzy jesteś pani w Mokrzyszczach, a tam czeka na nią Babetta... Szczęśliwej drogi!
Laura wyrwawszy się raz... puściła koniowi cugle i pobiegła z nim tak żywo, iż wnet z oczu znikła Pobożaninowi, który cichutko do swego mieszkania powrócił. Zmęczony usypiał właśnie, gdy gwałtowne stukanie do drzwi go przebudziło. Nie mógł zrazu pojąć, co się stało i uląkł się jakiej przygody, któraby Laurę nazad zwróciła. Wprędce jednak po głosie poznał Georges’a.
To było może gorsze jeszcze...
Gdy mu otworzono drzwi, chłopak wpadł jak opętany.
— Pobożanin! na miłość Boga! hetman się będzie gniewał, nieszczęście się stało ratuj!
— Cóż takiego?
— Dobek uciekł! krzyknął Georges.
— Jak? kiedy? udając niezmiernie zadziwionego, zawołał marszałek.
— Nie mogę pojąć jakim sposobem, jakiemś czarodziejstwem potrafił to chyba dokonać... Przebudziło mnie przed chwilą silne, niezwyczajne rżenie konia. Jakiemś przeczuciem tknięty zerwałem się z łóżka... Miałem ciągle to na myśli, że on nam ujdzie...
— Ale na miłość bożą, cóż tedy? a to śmieszna awantura... rzekł marszałek siadając na łóżku.
— Odziawszy się naprędce poleciałem do pałacu... Wystaw sobie w entresolu pustki nie ma go; na stole tylko list do hetmana!! Uciekł... ale jakim sposobem! jakim sposobem?
— Przyznam się panu, przerwał marszałek, że ja znowu nie mogę pojąć dlaczegoby on miał nas tak bardzo obchodzić, jeśliby mu się zamarzyło ruszać sobie dalej!
— Jak to? gorąco odezwał się kawaler... ale on nie powinien był... nie mógł... nie godziło się, żeby tak uchodził... to...
— Przecież wolny człek! rzekł marszałek.
— Czyżeś pan się nie domyślił, gdy Zarwański opowiadał tę historję, że to nie Dobek jakiś, ale panna była.
— Co się panu śni! śmiejąc się podchwycił Pobożanin... co się panu śni!
— Mnie się nie śni! bo ja się w niej kocham na zabój! ja szaleję za nią! ja wiem, ja czuję, że to była kobieta.. począł gorączkując się Georges... Ja za nią na koniec świata polecę... kazałem sobie podać konia... jadę, gonię...
Pobożanin pochwycił oburącz biednego kawalera.
— Siadaj pan! ochłoń! Wzburzona imaginacja jakieś mu obrazy przedstawia, z których jutro się śmiać będziesz. Ja najmniejszego nie widzę podobieństwa do tego, co pan mówisz... Chłopiec sobie urwiszowaty... który się wyrwał od ojca; żadna panienkaby podobnej odwagi i determinacji nie miała... Sama jedna... konno... w nocy! to do niczego niepodobne...
— A! gdybyś pan był widział te ręce! te nóżki, ten z pod koronek wystający karczek biały... wołał Georges... Ja panu mówię, to była kobieta, taż sama, o której Zarwański opowiadał... Gdybyś wiedział... jak ręce wyrywała, ile razy się ich dotknąłem, i te rumieńce...
— Dajże pokój, kochany kawalerze Georges’u staniesz się doprawdy śmiesznym. Une lubie! przywidzenie!.. Zmiłuj się...
— Ale ja gonię za nią! to nic nie pomoże! gdyby mi tylko prędzej konia podano...
— Zastanów się pan! na Boga! dokąd? Wieszże jaką on pojechał drogą? Pół godziny, czy może więcej jakeś to rżenie usłyszał... pół godziny zbieży może nim konia przyprowadzą... Po cóż ten zachód cały, aby się potem wstydzić! Ja pana nie puszczę!
Georges porwał się z krzesła, na którem chwilowo był przysiadł.
— Żadna siła ludzka mnie nie wstrzyma! zawołał, ja ją kocham!
Pobożanin oparł się o ścianę, wziął aż w boki i zaczął śmiać okrutnie...
— To szaleństwo! kochany kawalerze, to szaleństwo!
— Waćpan nigdy chyba nie spotkałeś jej oczu! począł chłopak z zapałem, takiego wejrzenia żadne męzkie nie mają oczy!! A to unikanie, by wzrok zdradzający ją, nie spotkał się z memi oczyma... Pobożanin na honor! klnę ci się, to była kobieta, dziewczę cudowne! coś nadziemskiego... Ja...
— Na zimno! zlituj się, na zimno, począł marszałek, usiłując go jeśli nie zahamować zupełnie, to przynajmniej powstrzymać jak najdłużej (w oknie coraz wyraźniej mimo zasłaniających je drzew, świtać zaczynało). Chociaż to przywidzenie tylko wasze... zupełnie nieprawdopodobne, a wywołane gorączką młodzieńczą, lecz, przypuśćmy, co niemożliwe, że to była owa panna? Jakiemże prawem pan ją ścigać będziesz?
— Jakiém prawem! ale ja ją kocham! wybąknął Georges, odkądże to miłość potrzebuje innego prawa nad te, które sama nadaje?
— To frazes z komedji pana hetmana, odrzekł spokojnie Pobożanin, doskonały na scenie, a w życiu śmieszny. Miłość mężczyzny dla kobiety innych mu praw nie daje nad – strzelenie sobie w łeb, jeśli mu się nie poszczęści.
W tej chwili konia przyprowadzono pod ganek, Georges nie słuchając dłużej wyrywał się już lecieć, marszałek go siłą trzymał.
— Nie puszczę pana!
— Ja teraz waćpana spytam, oburzony zawołał Georges, jakiem prawem mnie chcesz wstrzymywać?
— Bez żadnego prawa, jeśli ci się podoba, dla tego, że jesteś wychowańcem pana, którego kocham... i obowiązanym się czuję oszczędzić waćpanu szaleństwa nadaremnego!
Georges się wyrwał i pobiegł do drzwi nie oglądając, Pobożanin za nim, krzycząc do mastalerza:
— Nie dawaj konia!
Lecz Georges był już na siodle, a że mu stajenny chciał się oprzeć, smagnął go spicrutą, którą w ręku trzymał, koń się wyrwał, stanął dęba... dostał ostrogą i poleciał w czwał z kopyta... Nie było co gonić nadaremnie.
Pobożanin postał w ganku i pomyślał, że Laura ma przed sobą godzinę, prawdopodobieństwo, iż Georges nie koniecznie drogę odgadnie – i tysiące wymknięcia się środków.
Liczył jednak nazbyt po własnej myśli. O rannej godzinie koło takich małych miasteczek, gdzie się bydło na rosę wypędza... do robót dalekich ludzie wychodzą, zawsze się ktoś kręci po drogach. Tak się i tym razem stało... Wyjeżdżającą Laurę widziały pastuszki w rynku, a u krzyża stary kosarz, który do dnia wyszedł na błotne łąki, bo do nich było pół mili. Georges’owi na zapytanie czy kto nie jechał, wskazano naprzód gościniec za miasto, potem drogę do Mokrzyszcz...
Pędził jak szalony. O pół mili za miasteczkiem spotkał strzelca, który go zapewnił, iż konny młody człek niezbyt się jeszcze odbił daleko, że jechał kłusem, i że – na upartego, dobrym koniem, można go przed Mokrzyszczami dogonić.
A w istocie, można było tem bardziej nagonić, iż zaraz na wjeździe do lasu, nie dosyć dobrze przymocowane przez Pobożanina siodło, zaczęło się zsuwać i Laura musiała zeskoczyć, aby je podpiąć na nowo, co słabym rączkom, przy gwałtownym pośpiechu nie bardzo się wiodło, tak, że blizko pół godziny straciła nim się na nowo w drogę puścić mogła. Koń, którego podano Georges’owi, był rosły i szparki... słowem o milę od tych Mokrzyszcz, w których Babetta oczekiwała, Laura posłyszała za sobą tętent konia w szybkim biegu, i instynktowo ona i Munia zaczęły też pośpieszać, jakby się ulękły pogoni. W pośród lasu na krętej drodze, ścigającego nie widać było jeszcze, lecz z odgłosu wnosiła uchodząca, iż się przybliżał żywo, zaczęła więc biedz coraz chyżej. Las się kończył... w polu droga była piaszczysta i kamieniami zasiana, Laura obejrzała się i w dali dostrzegła właśnie wysuwającego się z za krzaków Georges’a, którego raczej przeczuła, niż poznała. Leciał czwałem i uciec od niego było prawie niepodobieństwem; jednakże Laura puściła cugle, odezwała się do przyjaciółki i Munia wysunęła się naprzód, jak sarenka lecąc chyżo. Mimo tego wysiłku, Georges zyskiwał co chwila, przybliżał się widocznie, i uchodzące dziewczę już nawet więcej się nie oglądało... polecając swe losy woli przeznaczenia... Tętent coraz wyraźniejszy przybliżał się, naostatek głos dał się słyszeć.
— Stójcie na Boga! stójcie!
Laura obejrzała się, Georges tuż tuż był przy niej, zaczęła wstrzymywać Munię, gdyż dalsze ściganie się na nic już przydać się nie mogło... Georges natychmiast z nią się zrównał i ognistemi oczyma powitał.
Laura stanęła, obracając się odważnie twarzą ku ścigającemu.
— Co to znaczy? spytała.
— Pani! zawołał Georges...
Rumieńcem spłonęła jej twarz...
— Pani! powtórzył chłopak... jam od dawna, przeczuł, odgadł, domyślił się kim jesteś... godziłoż się tak z gościnnego domu uciekać?
— Właśnie to mnie tłómaczy, coś pan powiedział... odparła Laura, mniej jeszcze godziło się mnie jak jakiego przestępcę ścigać, kawalerze Georges!
— Ale kto obok niej przeżył choć kilka dni w życiu, ten obojętnym pozostać nie mógł, mówił zmieszany Georges... Myśl, żeś pani mogła w ucieczce podpaść jakiemu wypadkowi, niebezpieczeństwu, zmusiła iść za nią... Jeśli to jej jest przykrem...
Laura, która była przygotowana do sporu, znalazłszy chłopaka tak łagodnym, nie wiedziała dobrze co począć i mówić.
— Bardzo dziękuję za troskliwość, ozwała się w końcu, lecz nie potrzebuję opieki, wierz mi pan, nawykłam sama sobie dawać rady... Zatem żegnam pana i proszę, byś do domu powracał.
Georges stał...
— Temu rozkazowi, rzekł, uczynić zadosyć nie mogę. Ścigałem panią, bobym żyć nie potrafił w niepewności o los jej... a o ten spokojny nie jestem.
— Kawalerze Georges, odezwała się Laura, cóż pana może obchodzić mój los? Jesteśmy niedawnymi znajomymi, a kilkadniowe stosunki, choć miłe mi zostawiły wspomnienia, nie obowiązują do niczego. Proszę pana... wracaj do domu! bardzo proszę.
— Nie mogę, pani! nie mogę! boby mi w niewiadomości, co się z nią dzieje, życie stało się męczarnią!
Laura poczęła się śmiać.
— A! kawalerze Georges! żartujesz sobie ze mnie!
— Nie, bo się w pani kocham! gwałtownie wybuchnął Georges.
Laura zmarszczyła brew.
— Przyznam się panu, że sposób oświadczenia się jest osobliwszy! Bardzo wdzięczna jestem za jego życzliwość, dodała, lecz mogłabym się gniewać za formę, w jakiej się objawia.. Ja zupełnie w żartach nie smakuję!
— Na Boga! nie posądzaj mnie pani o żarty! ja mówię co czuję! ja bez pani żyć nie potrafię!
— Sprobój pan jednak, gdyż z trudnością inaczej być może, mówiła Laura; przecież mimo woli mojej nie zechcesz mnie ścigać? a ja, ja mimo całej swej życzliwości dla pana... nad tę, nic mu ofiarować nie mogę...
Skłoniła główkę i chciała jechać, Georges puścił się obok niej, krótki czas jechali w milczeniu, Laura obejrzała się i ruszywszy ramionami poczęła łagodnie:
— Nie czyń mi pan przykrości, nie staw mnie w położeniu fałszywem, opuść mnie, proszę... bardzo proszę...
— Spełniłbym wszelki rozkaz, rzekł, lecz porzucić ją wśród dzikiego, nieznanego, obcego kraju...
— Pan mi więcej zaszkodzisz, niż pomożesz! zawołała Laura.
— Ale ja szaleję! ja kocham! zawołał Georges...
Laura znowu się śmiać zaczęła.
— Niestety! wziąłeś mnie widzę za płochą jakąś kobietę, dla tego żeś znalazł w położeniu dziwnem i awanturniczem. Zdaje się panu, że względem kogoś, co się tak puszcza na azardy, wszystko wolno! Rzecz to naturalna może z jego strony, ale dla mnie oburzająca! kawalerze Georges... spodziewałam się więcej po szlachetności serca twego...
— Prawda, że pozory są przeciw mnie, przyznaję, rzekł Georges, ale ja rzeczywiście oszalałem i sam może nie wiem co robię! Przebacz mi pani, ulituj się nademną i pozwól...
— Pozwalam tylko powracać do domu, powtórzyła Laura, i zapomnieć o biednej istocie, którą przypadek zbliżył do niego... mimo woli, a wola własna nakazuje pożegnać!
Georges zamilkł, jechał ciągle smutny.
— Przecież się pani nie mogłaś obrazić mojem postępowaniem, rzekł, chciałem ją skłonić do powrotu... Wszakże hetman z chęcią się przychyli do jej żądań i ułatwi dalszą podróż w taki sposób, jak się zda najdogodniejszą, boleśnie mu będzie, że pani uszłaś z jego domu tak ukradkowo.
— Pożegnałam go i wytłómaczyłam się listem; zresztą, mówiła Laura, dziękuję mu jeszcze przez usta pańskie, dziękuję panu za jego troskliwość i zaklinam, jeśli nie chcesz mi uczynić przykrości... wracaj.
— A cóż pani poczniesz z sobą?
— Widzisz pan, żem zupełnie spokojna... nie jestem bez opieki, mam co mi do podróży potrzeba:
Popędziła Munię kłusem, kłaniając się Georges’owi który przyzostał smutny, lecz nie mogąc wrócić tak z niczem... dogonił ją jeszcze.
— Pozwól mi pani spytać się: czy już nigdy nie spotkamy się w życiu?
— Któż wie? rozśmiała się Laura, pierwszy raz zjechaliśmy się na gościńcu, na gościńcu żegnamy, możemy znowu po latach wielu znaleźć się wśród jakiej drogi – lecz dziś, proszę pana powracaj!
— Bez dobrego słowa... bez pożegnania!
— Żegnam więc pana! dodała Laura. Jeśli istotnie masz dla mnie trochę życzliwości, którą okazujesz, nie śledź mnie, nie goń za mną — przynajmniej, jeśli się kiedy w życiu spotkamy, zachować będę mogła pamięć jego przyjaźni...
— Przyjaźni... ale to najgwałtowniejsza miłość! zawołał Georges.
Tego wykrzykniku niby nie dosłyszawszy, Laura skinieniem głowy żegnając go, odskoczyła w galop dalej... bo już pod lasem widać było białą wieżę kościołka, która wedle opisu miała Mokrzyszcza oznaczać. Georges pozostał namyślając się jeszcze, czy gonić za nią – czy powrócić tak z niczem. Postrzegł to dopiero teraz, iż wyruszając z domu, nic z sobą nie wziął, co do dalszej podróży potrzebne być mogło. W sąsiedztwie wszakże na mil kilka pełno było znajomych, mógł łatwo pożyczyć gdzieś grosza... Nie wątpił, iż po trzech milach pospiesznej jazdy Laura musi się tu zatrzymać dla wypoczynku; we dworze mieszkał podstoli brzeski, znany dobrze Georges’owi, z którego synem byli w przyjaźni..: Postanowił więc zajechać tu i lepiej rozważyć, co mu czynić wypadało, tłómacząc swe przybycie polowaniem jakiemś lub obłędem w lesie.
Laura obejrzała się kilka razy, popędziła prędzej i znikła mu z oczu za wzgórzem. Georges powoli zwrócił się w prawo, kierując ku dworowi... do pana podstolica...
Dosyć żywo jechała Laura do miasteczka, oglądając się jednak niekiedy czy nieproszony przyjaciel za nią nie goni; tu czekać na nią miała Babetta... Nie dowierzała tylko zapalczywemu Georges’owi, żeby pomimo odebranej odprawy nie puścił się za nią bez pozwolenia... Korzystając więc z tego, że choć chwilę za sobą go nie widziała, pośpieszyła ku mieścinie. Nosiła ona, jak wiele innych w owym czasie, tylko imię to, na które wcale nie zasługiwała. Można było rozróżnić miasta od wiosek po tem, że wsi po jednej, miasteczka miały po kilka karczem i zajazdów. Tu było ich wprawdzie trzy czy cztery, lecz austerja na pół murowana brała prym przed innemi. Domyślając się, że Babetta tu być może, Laura wprost zajechała we wrota otwarte... nie omyliła się... Francuzka od pół godziny już była na straży, ale, co wielce nieprzyjemnem się wydawało Laurze, stała rozmawiając z jakimś nieznajomym, przystojnym mężczyzną... i zdawała się go słuchać z zajęciem... Rzuciwszy konia w sieni, niecierpliwa, by co rychlej zrzucić z siebie suknie, które jej co chwila bardziej ciężyły, Laura wpadła do zajętego mieszkania...
Munię zmęczoną wziął zaraz woźnica z Emilopola, aby ją przeprowadzić i dać wytchnąć nieco.
W chwilę po wnijściu do gospody, nadbiegła Babetta wesoła, uśmiechnięta i szczęśliwa, że się tak wszystko dobrze udało.
— Niestety! zawołała Laura witając ją, nie tak jak się wam zdaje... Kawaler Georges gonił za mną, aż tu prawie. Miałam największy w świecie kłopot z pozbyciem się natręta:
— A cóż się z nim stało?
— Doprawdy nie wiem... Zdaje się, iż chyba powrócić musiał do Emilopola...
— Cóż to? więc się tak szalenie zakochał w waćpannie? rozśmiała się Babetta.
— Ja sądzę, że nie we mnie, tylko... tylko w oryginalnem sieroctwie mojem i braku doświadczenia... z których zdawało mu się, że łatwoby mógł korzystać. Wyobraźnia więcej niż serce popędziły go za mną... ostygnie i powróci...
— A dla czegożby kochać się nie miał i nie mógł? spytała Francuzka.
— Dla tego, że ludzie jak on, nadto może kochają wszystkie kobiety, by mogli kochać jedną. Takim mi się wydał przez te kilka dni w Emilopolu i w rozmowach ze mną, dopóki nie domyślił się kto jestem...
— Lecz z kimże was zastałam na rozmowie? dorzuciła Laura śpiesznie składając suknie męzkie i mieniając je na kobiece z uczuciem dziecięcej radości.
— A! nie wiem doprawdy, szlachcic jakiś, człek młody, przystojny i wykształcony dosyć, który snać kręci się po świecie nie wiedząc co z sobą pocznie. Mówił mi o Warszawie... że do niej już trzeci czy czwarty raz powraca.. a nie wie co tam robić będzie... Domyślił się we mnie artystki... do czegom się też przyznała, i nudził mnie rozpytując o teatrze...
— Kochana pani, kończąc ubranie odezwała się Laura, na wszelki przypadek, nim nas Georges wyszpieguje lub znowu jaki natręt napędzi... uciekajmy dalej co najprędzej... Boję się, choć sama nie wiem czego, a zatem Munię przywiązawszy z tyłu do powozu... trzeba pośpieszać...
Laura przejrzała się w zwierciadełku zasmolonem i ucieszyła znajdując swą dawną fizjonomię...
— A więc w drogę! w drogę! zawołała kwef narzucając na głowę...
Wychodziły już do sieni, gdy Babetta zobaczyła Georges’a, który opodal wprawdzie siedząc na koniu, zdawał się na ich wyjazd czatować...
Przed niemi na kilkaset kroków konno także jechał ów wesoły młodzieniec, z którym rozmawiała Babetta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.