Młodzieńczy »ideał« Chopina

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Hoesick
Tytuł Młodzieńczy »ideał« Chopina
Pochodzenie Szkice i opowiadania historyczno-literackie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk L. Anczyc i spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
MŁODZIEŃCZY „IDEAŁ" CHOPINA.
(Rzecz odczytana d. 25 marca 1899 roku na t. zw. »kawie czarnej« artystyczno-literackiej w sali Warszawskiego Ratusza).

»Może na moje nieszczęście — pisał 18-letni Szopenek do jednego ze swych przyjaciół — ale mam ja już mój ideał, któremu wiernie, nie mówiąc z nim, już pół roku służę, który mi się śni po nocach, na którego pamiątkę skomponowałem Adagio do mojego Koncertu[1] i który mi inspirował tego Walca[2] dziś rano, co ci posyłam«. Ideałem tym była niejaka panna Konstancya Gładkowska.
Urodzona d. 10 czerwca 1810 roku, a więc o trzy miesiące tylko młodsza od swego genialnego wielbiciela, przyszła na świat w Warszawie, gdzie ojciec jej był Burgrabią w Zamku. W roku 1829, gdy stała się »ideałem« młodziutkiego Ariela fortepianu, była uczennicą warszawskiego Konserwatoryum[3], w którem, pod kierunkiem Solivy, kształciła się w śpiewie.
W gmachu tegoż Konserwatoryum (mieszczącego się wówczas na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Placu Zamkowego) nastąpiło jej pierwsze spotkanie się z Fryderykiem. Było to na dorocznym popisie. Chopin bywał na tych popisach, jako »najlepszy w całem mieście fortepianista«, jako jeden z przedstawicieli miejscowego świata muzykalnego, w którym, choć najmłodszy wiekiem, zdobył już sobie jedno z najpoczesniejszych miejsc. Konstancya wystąpiła tym razem, jako najcelniejsza uczennica Solivy. Przyszły twórca Nokturnów był niezmiernie wrażliwy na śpiew, zwłaszcza na śpiew kobiecy, a że panna Gładkowska, obdarzona pięknym mezzo-sopranem, nietylko śpiewała bardzo ładnie, ale nadto była jeszcze śliczną jasnowłosą dziewicą o szafirowych oczach, typowem dziewczęciem polskiem, więc na popisie tym, oczarowawszy całe audytoryum, rzuciła urok i na Chopina również... Od tej chwili począwszy, stał się »Pan Frycek« (jak go nazywano) podobnym do szekspirowskiego Romea, z tą różnicą jedynie, że młody Montechi odrazu wyznał swą miłość, gdy on nie mógł się zdobyć na tyle nawet, iżby się zbliżyć do swej Giulietty, żeby przemówić do niej. Kochał się w niej, marzył o niej, korzystał z każdej okazyi, gdy ją mógł widzieć, spotkać na ulicy lub w kościele, ale trzymał się zdaleka, i kryjąc się ze swem uczuciem, nie miał dość odwagi i śmiałości, by z Konstancyą poznać się osobiście...
I tak upłynął szereg miesięcy, rok blizko. Gdy się poznali ostatecznie, niebawem nastąpiło zbliżenie, zawiązała się przyjaźń, zaczął się klecić romans... Inteligentna i wrażliwa, z usposobieniem artystycznem, nadzwyczaj miła i pełna wdzięku w obejściu, Konstancya posiadała wszelkie dane po temu, by nie tracić na bliższem poznaniu, lecz przeciwnie, zyskiwać. Tak też stało się i obecnie: młody artysta, w miarę, jak coraz więcej przestawał z tem »czułem stworzeniem« (jak w jednym z listów nazywa Konstancyę), coraz bardziej utwierdzał się w swym niewyznanym afekcie ku niemu. Nadzwyczaj muzykalna z natury, rozumiała i odczuwała go doskonale, co oczywiście nie pozostawało bez wpływu na jego miękie serce... Jakoż chwile, które spędzali razem, bądź w Konserwatoryum (w którem mieszkała Konstancya), bądź w Teatrze Narodowym na operach, bądź w Resursie na koncertach, oboje zaliczali do najprzyjemniejszych. Często ona śpiewała przy jego akompaniamencie (a nikt tak nie umiał akompaniować do śpiewu, jak »Pan Frycek»!) lub on przegrywał jej swoje najświeższe kompozycye, a choć, bywając w wielkim świecie, poprostu rozrywany po salonach Warszawy, miał niesłychane powodzenie u dam z najwyższych sfer towarzyskich, to jednak na niczyich względach i pochwałach nie zależało mu tyle, co na dowodach sympatyi i uznania ze strony tej skromnej córki Burgrabiego! W niej widział swój »ideał«, ona była mu natchnieniem, Muzą.
Był to czas właśnie, gdy panna Gładkowska, po skończeniu Konserwatoryum, przygotowywała się do pierwszego publicznego wystąpienia na scenie Teatru Narodowego (którego gmach zajmował wtedy środek Placu Krasińskich). Operą, którą sobie za poradą Solivy — a może i Chopina — obrała na pierwszy debiut, była Agnes Paëra. Nazajutrz po tym debiucie, który się powiódł doskonale, pisał »zadowolony« Chopin do przyjaciela: »Lepiej jest ona na scenie, niż w sali. Nie mówię o grze tragicznej, wybornej, bo niema co powiedzieć. Jak frazuje, tobyś się rozkoszował; cieniuje przecudnie, a chociaż z początku głos jej się trząsł ze wzruszenia, jednak później bardzo śmiało śpiewała... Na końcu przywołano ją i rzęsistymi okryto oklaskami«.
Od tej chwili, zaangażowana na scenę, Konstancya została śpiewaczką. Występowała z powodzeniem, do którego, obok pięknego śpiewu, w niemałym stopniu także przyczyniała się i jej niezwykła uroda. Szczególniej podobała się oficerom z pierwszych rzędów krzeseł... Znalazło się nawet kilku, co wtargnąwszy za kulisy, czynili możliwe wysiłki, by sobie zjednać uroczą śpiewaczkę, lecz ona »drwiła« z ich zalotów, bo prócz nich był tam jeszcze i Chopin...[4]. Wprawdzie jej nie wyznał swojej miłości, lecz mimo to domyślała się trochę »największego upału« w jego sercu, i dlatego unikała wszystkiego, coby go mogło zmartwić... Czy go kochała? Z tego nie zdawała sobie dokładnie sprawy, zdaje się jednak, że na dnie tej szczerej sympatyi, jaką żywiła dla niego, kryło się uczucie mickiewiczowskiej Zosi, gdy mówi do Tadeusza: »Jużcić, jeżeli kocham, to już chyba pana«. Bądź co bądź Chopinowi, przy każdem spotkaniu z nią, na każde spojrzenie jej, żywiej biło serce... Przykrym dysonansem, który na tle podobnych »chwil jakiegoś lubego odrętwienia«[5], coraz bardziej zamącał harmonię tych romansowych duetów, była myśl o rozstaniu, które im niebawem miało położyć koniec...
Termin wyjazdu Chopina za granicę w celu dalszego kształcenia się w muzyce, zbliżał się z dniem każdym... Na samą myśl o tem, myśl, która, jak złowrogi miecz Damoklesa, wisiała nad ich głowami, Fryderyk zapadał w coraz głębsze spleeny, a i Konstancya nie mogła sobie wyobrazić tej chwili rozłączenia się... może na zawsze... Często mówili o tem, a ile razy poruszyli tę bolesną kwestyę, natychmiast wesołość uciekała od nich, marszczyła się gładka powierzchnia duszy. Ale jak tu nie mówić o rzeczy, która im wciąż stała przed oczyma! »Co to jest, gdy serce obałamucone! Nie zawsze człowiek szczęśliwy; może tylko kilka chwil w życiu przeznaczonych mu jest (kosztować szczęścia), więc czemuż odrywać się jeszcze od tych złudzeń, które i tak długo trwać nie mogą... Już mię szały napadają mocniejsze, niż zwykle. Jeszcze siedzę, (bo) nie mam dosyć sił do wybrania się na wyjazd. Myślę, że opuszczam Warszawę po to, żebym nigdy już nie wrócił do domu«... Dręczony takiem przeczuciem, przeczuwając nadto, iż porzuciwszy »wszystkie swoje skarby«, skazany będzie »na wieczne wzdychania«, nie mógł sobie miejsca znaleźć nigdzie, a w sercu czuł coraz większy smutek. »Wychodzę z domu, idę na ulicę, tęsknię i wracam do domu?... Po co? po to, żeby znowu tęsknić«... Szczególniej lękał się bolesnej chwili pożegnania z Konstancyą, pożegnania, o którem wiedział z góry, ile ich będzie kosztowało obojga... Dlatego, myślał chwilami, czyby nie było najlepiej, wyjechać ukradkiem! »Mam szczerą chęć, po cichu, nie mówiąc nic nikomu, wyjechać od soboty za tydzień, bez pardonu, mimo lamentów, płaczu, narzekania i padania mi do nóg. Nuty w tłomok, wstążeczka na sercu, dusza na ramieniu, i w dyliżans«...
Zanim wyjechał jednak, dał jeszcze d. 11 października »koncert pożegnalny« w teatrze, koncert, na którym także śpiewała i panna Gładkowska. Powodzenie było ogromne, a Konstancya — którą on sam pod rękę wprowadzał na scenę — śpiewała piękniej, niż kiedykolwiek. »Biało, z różami na głowie, do twarzy prześlicznie ubranej, odśpiewała — przy akompaniamencie orkiestry pod dyrekcyą Solivy — Cavatinę z La donna del lago z recitativem tak, jak (oprócz aryi w Agnes) nic jeszcze nie śpiewała. Znasz to O, quante lagrime per te versai... Powiedziała tutto detesto aż do u dolnego tak, że Zieliński utrzymywał, że to jedno u tysiąc dukatów warte«.
We dwa tygodnie po tym koncercie wypadło Fryderykowi pożegnać się z ukochaną, tym razem już naprawdę. Jaka scena rozegrała się między nimi w tym dniu pamiętnym — dokumenty milczą. Pewnem jest tylko to, że nim się rozstali, zamienili pierścionki[6].
Dnia 2 listopada 1830 roku wyjechał Chopin z Warszawy. Po upływie dwóch miesięcy, w drugie święto Bożego Narodzenia, pisząc z Wiednia do swego przyjaciela Matuszyńskiego, zaczął swój list od następujących słów: »Przeszłego roku o tym czasie byłem u Bernardynów (z Konstancyą). Dzisiaj w szlafroku sam jeden siedzę, pierścionek gryzę i piszę«. Już to wogóle od chwili, gdy się znalazł za rogatkami warszawskiemi, co moment przypatrywał się temu pierścionkowi, okrywał go pocałunkami, a myśląc o tej, od której dostał tę wymowną pamiątkę, był jak ów bohater z poematu Słowackiego W Szwajcaryi, który »usychał z żalu, omdlewał z tęsknoty«. Gdziekolwiek się obrócił, nigdzie o niej zapomnieć nie mógł, wszystko zaś, co mu przypominało jej wdzięczną postać, miało dlań podwójny urok, tak dalece, że np. bywając w różnych polskich domach w Wiedniu, najchętniej odwiedzał panią Bajerową, dlatego, że i jej także było na imię Konstancya, że »w domu tej zacnej Polki« wszystko było znaczone jej imieniem, począwszy od nut a skończywszy na chustkach do nosa, i że tem samem wszystko mu tutaj »przez reminiscencyę« przypomniało piękną burgrabiankę... Swoją drogą nie potrzebował aż takich dotykalnych znaków przypomnienia, bo i bez tego myślał o niej prawie ciągle, a gdy pisał do Matuszyńskiego, wtajemniczonego w jego sercowe dzieje, to najwięcej miejsca zajmowały w tych listach »banialuki« o Konstancyi. »Z nikim poufałości, ze wszystkimi grzecznie obchodzić się muszę. Mam ludzi, co mię niby lubią, co mię malują, mizdżą się, przymilają. Cóż mi z tego, kiedy spokoju nie mam? Chyba, jak sobie wszystkie wasze wydobędę listy, otworzę widok króla Zygmunta (i Zamku, gdzie mieszkali rodzice Konstancyi), na pierścionek spojrzę... Uściskaj odemnie wszystkich moich kolegów. Daj buzi! Ja ciebie chyba razem z życiem, z rodzicami, chyba razem z nią kochać przestanę. Mój drogi, pisz do mnie, nawet pokaż jej ten list, jeżeli ci się zdaje... Jeżeli cię tak W... szczerze kocha, jak ja, to Konst... Nie mogę nawet nazwiska napisać; ręka moja niegodna... Ach, włosy sobie wyrywam, kiedy wspomnę, iż mogą o mnie zapomnieć!... Ze mnie dziś Otello! .. Mój portret, o którym ty i ja tylko mamy wiedzieć, podobniuteńki. Jeżelibyś myślał, że choć trochę przyjemności zrobi (Konstancyi), przez Schucha ci go przyślę«... Do listu tego dołączył Chopin jeszcze »bilecik« dla panny Gładkowskiej, który to liścik miał jej Matuszyński wręczyć osobiście... W tydzień później, nie otrzymawszy żadnej od przyjaciela swego odpowiedzi w tej kwestyi, pisał do niego Chopin, widocznie zaniepokojony tem milczeniem z jego strony, co następuje: »Najdroższa istoto! Masz, coś chciał! Odebrałeś list? Oddałeś?... Żałuję dziś tego, com zrobił. Rzuciłem promyk nadziei tam, gdzie tylko same ciemności i rozpacz widzę. Może ona zadrwi, może zażartuje? Może... Listu od ciebie nie mam! Rodzicom powiedz, żem wesół, że mi niczego nie brak, że się bawię paradnie, że nigdy sam nie jestem. Jej to samo powiedz, jeżeli będzie drwiła! Jeżeli zaś nie, to jej powiedz, żeby była spokojną, że się wszędzie nudzę... Pisz jak najwięcej. Piszesz, że wychodzisz z pułkiem. Jakże więc oddasz bilecik? Nie przesyłaj... Ostrożnie! Może rodzice... Możeby źle sądzono!«...
Upłynęło pół roku. Artysta, po 8-miesięcznym pobycie nad Dunajem, przeniósł się pod koniec sierpnia do Stuttgardu, ale i tam poszło za nim rzewne wspomnienie Konstancyi. Skołatany i rozstrojony ówczesnymi wypadkami politycznymi, o których się dowiadywał z dzienników, a jednocześnie pozbawiony wszelkich wiadomości z Warszawy, niespokojny o swoich najbliższych i... o nią, nie wiedząc, co się z nimi dzieje, czy zdrowi, czy żywi, dręczony najsroższą niepewnością, ile razy z tych szarpiących uczuć spowiadał się w swym dzienniku, zawsze mu obok postaci rodziców, sióstr i najserdeczniejszych przyjaciół i jej ukochane widmo stawało przed załzawionemi oczyma. Wciąż myślał o niej, tęsknił za nią, niepokoił się o nią. Na bezbrzeżny smutek, tchnący z napisanej teraz właśnie żałosnej Etiudy C-moll, złożyła się w znacznej części także i myśl o tem »czułem stworzeniu«, od którego pierścionek nosił na palcu... »Co się z nią dzieje? gdzie jest? Biedna, może w ręku żołdackiem... Żołnierz ją dusi, morduje, zabija! Ach! Życie moje, ja tu sam! Chodź do mnie; otrę łzy twoje, zagoję rany teraźniejszości, przypominając przeszłość... Masz matkę? i taką złą... a ja mam taką dobrą... A może już wcale matki nie mam?« Dręczony tak rozpaczliwemi przywidzeniami, przyczem nieustannie troszczył się o swój błękitnooki »ideał«, miewał i takie czarne chwile, że wątpiąc o wszystkiem, zaczynał wątpić i o stałości Konstancyi... »Czy ona mnie kochała, czy tylko udawała? — to sęk do odgadnienia. Tak, nie tak, tak, nie tak, nie tak, palec w palec!... Kocha mnie? Kocha mnie pewno... Niech robi, co chce!«
W tak ponurym nastroju znalazł się Chopin w końcu września na paryskim bruku. Choć wpadł tu odrazu w wir życia artystycznego i muzycznego, a niebawem i emigracyjnego polskiego, choć go z początku oszołomiała atmosfera nadsekwańskiej stolicy, i choć do smutku i melancholii — zdawało się na pozór — nie miał najmniejszych przyczyn, to jednak nie mógł się opędzić napadom tęsknoty i żałości. Między innemi trapiło go to, że od niejakiego czasu absolutnie był pozbawiony wiadomości o Konstancyi. Zaczęło mu to dawać do myślenia, a tem samem przyprawiało o niepokój. W tem uczuciu pisał raz do Wojciechowskiego. »Ach, jakżebym chciał ciebie mieć przy sobie! Nie uwierzysz, jak mi smutno, że nie mam komu się wyjęczyć. Wiesz, jak łatwo zabiorę znajomość, wiesz, jak lubię towarzystwo ludzkie, więc też takich znajomości mam po uszy, ale z nikim, z nikim westchnąć nie mogę! Jestem zawsze, co się tyczy uczuć, w synkopach. Wesołym powierzchownie, szczególniej gdy się znajduję pomiędzy swoimi, ale wewnątrz coś mię morduje. Jakieś przeczucia niedobre, niepokój, złe sny, albo bezsenność, tęsknota, obojętność na wszystko, chęć życia, to znów chęć śmierci«.
Jeżeli owe niedobre przeczucia tyczyły się Konstancyi, to sprawdziły się prędzej znacznie, aniżeli biedny artysta nawet przypuszczał. Bo zaliż mógł podejrzewać, gdy dnia 25 grudnia 1831 r. pisał swój list do przyjaciela, że w tej chwili Konstancya już za niecałe dwa tygodnie miała stanąć na ślubnym kobiercu... Że tak było, niestety, o tem fatalna wieść miała nań, niczem piorun z jasnego nieba, spaść lada dzień.
Rzecz miała się tak. W tym samym czasie mniej więcej, gdy Chopin stanął w Paryżu, przyjechał do Warszawy pewien młody człowiek, który, poznawszy pannę Gładkowską, zachwycony jej urodą i przymiotami duszy, niebawem poprosił o jej rękę. Ponieważ wszystko przemawiało za nim, więc został przyjęty. Był nim 28-letni Józef Grabowski, syn powszechnie znanej i szanowanej rodziny Grabowskich. Przyjechał z Petersburga, gdzie był urzędował w Sekretaryacie Stanu Królestwa Polskiego. Jako rodzony brat Jana Grabowskiego, znanego kupca, i Edwarda Grabowskiego, głośnego mecenasa (zmarłego niedawno), był bardzo dobrą partyą, nie pod względem materyalnym wprawdzie, gdyż wielkiego majątku nie miał, ale za to pod wszelkimi innymi. Inteligentny, wykształcony, stateczny, młody, a przytem bądź co bądź mogący się nazwać zamożnym, gdy się zakochał w pięknej śpiewaczce, umiał sobie zdobyć jej względy, tak, iż zdecydowała się zostać jego żoną.
A Chopin? Na niego liczyć nie mogła. Wiedziała, że wyjeżdżając za granicę, nie wyjeżdżał na krótko, a co ważniejsze, okoliczności składały się w taki sposób, że wcale nie dało się ręczyć za to, czy Fryderyk wogóle powróci do kraju... Powtóre, choć miała dlań wiele sympatyi, to jednak był on za młody dla niej; mając lat 20, trudno, aby myślał o małżeństwie. Lubo genialny, jako muzyk, prawie był dzieckiem jeszcze, a jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny, to stanowczo wyglądał na chłopaczka, który ledwo dzieckiem być przestał. Zdecydowawszy się zostać artystą, po to wyjechał za granicę, by się kształcić w kierunku muzycznym, a nikt nie wątpił, że te studya potrwają lat parę a może i kilka. Co się tyczy jego miłości, to Konstancya, jakkolwiek się jej domyślała, nigdy nie przypuszczała wszakże, by to zakochanie się mogło być tak wielkiem, a powtóre, choćby nawet było jaknajgorętszem, to było to uczucie studenckie, którego panna, w jej wieku, nie mogła brać na seryo. Ona mając lat 20, była zupełnie dojrzałą, on zaś, będąc jej rówieśnikiem, nie mógł sobie do nazwy człowieka dojrzałego rościć pretensyi. Niepodobna wymagać zresztą, iżby znalazłszy się w jej położeniu, panna chciała czekać na człowieka, z którym nie była związaną żadnem słowem, a który, przy wrażliwości swego artystycznego i trzpiotowatego usposobienia, bardzo łatwo mógł zapomnieć o niej. A może nawet już zapomniał! W Paryżu miał aż nadto sposobności po temu...
Wszystko to, razem wzięte i rozważone, sprawiło, że panna Gładkowska, z zupełnie czystem sumieniem i nie robiąc sobie żadnych skrupułów z powodu Chopina, została dnia 31 stycznia 1832 roku panią Józefową Grabowską...
Swoją drogą Chopin, gdy mu o tym ślubie napisano do Paryża, nie przyjął wieści o nim obojętnie. Czy po otrzymaniu jej zdjął z palca pierścionek Konstancyi? Nie wiemy. Wiemy natomiast, że go cała ta sprawa ogromnie żywo obeszła, i że pod wpływem tego zawodu napisał muzykę do wiersza Witwickiego:

Muzykantów zaproszono,
Na godach śpiewałem,
Innego została żoną,
Ja zawsze kochałem.

Dziś dziewczęta mnie wyśmiały
Gorzko zapłakałem,
Próżnom wierny był i stały
Próżno pierścień dałem.

I został mu na dnie serca pewien osad rozgoryczenia, które odtąd, ile razy mówił o kobietach, prawie zawsze dawało się zauważyć w jego słowach. Rozumiał wprawdzie, że okoliczności aż nadto usprawiedliwiały postępek Konstancyi, że nie można się jej było dziwić ani poczytać za złe, jeśli w takich warunkach nie wahała się zostać panią Grabowską, lecz mimo to miał żal do niej, że »próżno wierny był i stały«. Upłynęło lat kilka, a żal ten, pomimo wszystkiego, co zaszło w tym okresie życia Chopina, odzywał się ciągle. Gdy raz, na przyjęciu u hrabiny Collin-Maillard, zagadnął go Albert Grzymała w kwestyi jego »ran sercowych«, o których wiedział cośkolwiek, miał mu podobno Chopin — w przeddzień poznania się z p. Sand — odpowiedzieć w te słowa: »Serce moje niezawodnie wyschło dzisiaj do głębi, ale był czas, że pełne ono było po brzegi skarbów uczucia. O, i ja kochałem, i jak kochałem! a choć nieraz opowiadałem ci o tem, dziś jeszcze, kiedy pomyślę jak mój anioł pokoju wyglądał, na jakie męki skazało mnie moje z nim rozstanie, kiedy przypomnę, z jakiem drżeniem rozkosznem i strasznem zarazem odbierałem listy Matuszyńskiego, w których mi o nim donosił, to staje mi przed oczyma obraz szczęścia, jakie już dawno minęło i jakie nigdy nie wróci. Niestety i ten anioł, była to tylko zwykła Konstancya, zwykła kobieta, i ona także o towarzyszu lat młodości zapomniała i ona oddała rękę innemu. Winić jej jednak nie śmiem. Nie wszystkim sercom dała natura taką, jak mnie, wytrwałość i stałość, i są ludzie, dla których potrzeba ciągle mieć przed oczyma przedmiot ukochany, aby miłość dla niego zachować. Czy wszystkie kobiety takie, rozstrzygać nie chcę, alem już nie ciekawy i w sercu mojem nie masz dla nich miejsca. Prawdziwie kocha się raz w życiu«...[7].
Tymczasem młodzi państwo Józefowie Grabowscy, po roku, spędzonym w Warszawie, przenieśli się na wieś, do nabytego umyślnie w tym celu Raducza pod Rawą w Piotrkowskiem. Tutaj śród ciszy wiejskiej, żyli szczęśliwi, w najlepszej harmonii, ciesząc się dziećmi, których im Bóg dał pięcioro[8]. Życie im płynęło spokojnie i bezkłopotliwie: on był wzorowym obywatelem ziemskim, ona zaś, z pięknej śpiewaczki, tak gorąco oklaskiwanej przez publiczność warszawską, a zwłaszcza przez młodych melomanów, przedzierzgnęła się w doskonałą gosposię, całą duszą oddaną domowi, mężowi i dzieciom. Za sceną, którą była opuściła zaraz po zamążpójściu, zdaje się nie tęskniła, co nie znaczy wcale, ażeby w dalszym ciągu, w chwilach wolnych od zajęć obowiązkowych, nie uprawiała muzyki i śpiewu. Utwory Chopina, którego sławą już rozbrzmiewała cała Europa, miały w niej gorącą zwolenniczkę... Pozatem bardzo wiele czytała. Wogóle dwór w Raduczu odznaczał się poziomem umysłowym, jaki się spotyka nie wszędzie po wsiach...
Tak przeszło lat kilkanaście. W roku 1845 spadło na dom Józefa Grabowskiego wielkie nieszczęście: pani Konstancya ociemniała. Stało się to w następujących okolicznościach. »Czytała noc całą Żyda wiecznego tułacza, w owe czasy bardzo poczytną książkę. Nazajutrz doznała szalonego bólu oczu, a już w pół roku potem zaniewidziała«[9]. »Napróżno obwoził ją gorąco przywiązany mąż po sławnych okulistach europejskich: do końca nie odzyskała wzroku«[10]. Mimo to — pisze o niej spokrewniony z nią przez żonę twórca Goplany — los swój znosiła z rzadką rezygnacyą, w uczuciach religijnych czerpiąc niespożytą moc ducha. Zajęta domem, wychowaniem dzieci, pomocna mężowi we wszystkich sprawach życiowych, rozumna, dowcipna, wesoła, otoczona była uwielbieniem rodziny i okolicy...[11]. Od chwili, gdy ją Bóg dotknął tak strasznem kalectwem, stała się wielce pobożną, książka bowiem, która ją przyprawiła o ślepotę, była na indeksie...[12].
W r. 1878 umarł Józef Grabowski, poczem Raducz został sprzedany (za 40.000 rubli), a pani Konstancya przeniosła się do Skierniewic, gdzie taż odtąd zamieszkała na stałe. O tym końcowym okresie jej życia pisze Wł. Żeleński: »W ostatnich latach wdowiego osamotnienia, po stracie dwóch córek, zatęskniła do muzyki i do fortepianu. Najbliżsi opowiadali, iż często siadała do ulubionego instrumentu, improwizowała lub przypominała sobie dawne melodye. Starość jej otaczał urok poezyi. Po życiu pełnem trosk, mimo kalectwa, wracała pogodną duszą do wspomnień młodości i do muzyki«... Niezależnie od tego rządziła domem, prowadziła gospodarstwo. Ciężkie, kilkadziesiąt lat trwające kalectwo nie zdołało osłabić jej energii, życia, łagodności i zadziwiającej inteligencyi. Literatura, sztuka, polityka, interesowały ją aż do ostatnich chwil... Wspomnienie Chopina sprawiało jej zawsze niewysłowioną przyjemność. Wielce lubiła opowiadać o nim (co za szkoda, że nikt opowiadań tych nie spisał!), a gdy wyszła książka Karasowskiego, kazała sobie po kilka a nawet kilkanaście razy odczytywać różne z niej ustępy, zwłaszcza listy do Wojciechowskiego i Matuszyńskiego, w których tyle jest mowy o »ideale«. Pierścionek od Chopina, starannie przechowywany w toaletce, pokazywała chętnie: była to staroświecka z cienkiego druciku obrączka, z oczkiem brylantowem, w srebro oprawnem. Gdy ją raz zapytała synowa, czy nie żałuje, że nie została żoną Chopina? »Ani chwili, odrzekła, gdyż w kalectwie, jakie mnie w życiu spotkało, może Chopin nie okazałby się tak dobrym mężem, jak mój, gdyż był nerwowy, fantasta, słabowity«. W każdym razie, gdy jej po raz pierwszy czytano książkę Karasowskiego, była zdziwiona niepomału, nie przypuszczała bowiem, jak mówiła, iż Chopin aż do tego stopnia pałał ku niej miłością...[13].
Dnia 20 grudnia 1889 roku, w równych lat 40 po śmierci tego, który jej swem uczuciem zapewnił nieśmiertelność, Konstancya rozstała się z tym światem. Umarła w Skierniewicach. Pochowana w Babsku, parafii wsi Raducz, obok męża[14].









  1. F-moll.
  2. Des-dur, op. 70, Nr 3.
  3. Zob. o ówczesnem Konserwatoryum Warszawskiem zajmujący artykuł Al. Kraushara w Tygodniku polskim, Nr 14, dnia 8 kwietnia 1899 r.
  4. Tarnowski, Chopin i Grottger, str. 20—21; »wtenczas, kiedy tylko kilku (oficerów) tobie najgoręcej podobać się chciało, a tyś z nich drwiła, bom ja tam był«... (Wyjątek z dziennika Chopina).
  5. »Uderzony jednem niespodzianem ideału mego spojrzeniem w kościele (u Bernardynów), właśnie w chwili jakiegoś lubego odrętwienia, natychmiast wybiegłem na ulicę i z kwadrans nie wiedziałem, co się ze mną stało. Taki czasem waryat się ze mnie robi, aż strach!« (Z listu do T. Wojciechowskiego).
  6. Dowodów na to nie brak. O pierścionku, ofiarowanym Chopinowi przez Konstancyę, znajdują się w jego listach do Matuszyńskiego kilkakrotne wzmianki. O pierścionku zaś, który Chopin ofiarował Konstancyi, posiadam wiadomości od wnuka Konstancyi p. St. Karpińskiego. Będzie o nich mowa później.
  7. Zob. Aër (Adam Rzążewski). Opowiadania i studya. Poznań, 1885. Kontrasty. Ustęp z życia Chopina, str. 69.
  8. Z tych żyje tylko jeden syn, Stanisław Grabowski, sędzia gminny w Kaliszu. Starsza córka wyszła za Karpińskiego. Od syna jej, p. Stanisława Karpińskiego, mam podane tu wiadomości o Konstancyi..
  9. Na podstawie listu synowej p. Konstancyi, pisanego do p. Stanisława Karpińskiego.
  10. Z artykułu Wł. Żeleńskiego z powodu książki Niecksa o Chopinie. Bibl. Warsz. 1891, II, 472.
  11. Zob. tamże.
  12. Z listu p. Stanisława Karpińskiego do mnie. P. St. Karpiński mieszka w Petersburgu, gdzie pracuje przy tamtejszym oddziale Banku Handlowego warszawskiego.
  13. Na podstawie listu p. St. Karpińskiego.
  14. Na podstawie listu p. St. Karpińskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Hoesick.