Przejdź do zawartości

Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXXIV

Marlow wyprostował nogi i wstał prędko, przyczem zachwiał się trochę, jakby go postawiono na ziemi po szybkim locie w przestworzu. Oparł się plecami o balustradę i stał naprzeciw bezładnego szeregu długich trzcinowych leżaków. Wyciągnięte na nich ciała zdawały się budzić z odrętwienia pod wpływem ruchu Marlowa. Paru słuchaczy usiadło, jakby ich ogarnął niepokój; gdzieniegdzie żarzyło się jeszcze cygaro; Marlow popatrzył na wszystkich oczami człowieka, który wraca z niezmiernie odległej krainy snu. Ktoś chrząknął; spokojny jakiś głos zachęcił Marlowa niedbale. „No i co dalej?“
— „Nic — odrzekł Marlow, drgnąwszy lekko. — Jim poprostu opowiedział jej swoje dzieje — oto wszystko. Nie uwierzyła mu... Nic więcej. Jeśli chodzi o mnie, nie wiem czy jest sprawiedliwe, słuszne i przyzwoite, abym się cieszył — czy też abym się martwił. Nie umiem powiedzieć, w co sam wierzyłem — w gruncie rzeczy do dziś dnia tego nie wiem i prawdopodobnie nigdy wiedzieć nie będę. Ale w co on wierzył, nieborak? Prawda musi zwyciężyć — przecież wiecie: magna est veritas et... Tak, jeśli to jej się uda. Z pewnością rządzi tu jakieś prawo — tak jak prawo rządzi szczęściem w rzucaniu kości. Wcale nie Sprawiedliwość, służebna ludzi, lecz traf, przypadek, Los — sprzymierzeniec cierpliwego Czasu — dzierży bezstronną i dokładną wagę. Obaj z Jimem powiedzieliśmy zupełnie to samo. Czyśmy obaj mówili prawdę — czy jeden z nas — czy też żaden?
Marlow zamilkł, skrzyżował ramiona na piersi i ciągnął zupełnie innym już głosem:
— Powiedziała że kłamiemy. Biedactwo. No więc — pozostawmy to losowi, sprzymierzonemu z Czasem, którego naglić nie można, a którego wrogiem jest Śmierć, co nie chce czekać. Wycofałem się z tej rozmowy trochę zalękniony, muszę to wyznać. Usiłowałem się zmierzyć ze strachem we własnej osobie i oczywiście — zostałem pokonany. Osiągnąłem tylko to, że do udręki dziewczyny przyłączyło się poczucie jakiejś tajemniczej zmowy, mętnego, niepojętego spisku, który dążył do utrzymania jej wciąż w nieświadomości. A było to tak naturalne i nieuchronne — wynikło poprostu z postępowania ich obojga! Miałem wrażenie, iż odsłonięto przede mną mechanizm nieubłaganego losu, którego jesteśmy ofiarą — i narzędziem. Strasznie mi było pomyśleć o dziewczynie, którą tam zostawiłem stojącą bez ruchu; kroki Jima rozległy się złowieszczo, gdy przeszedł blisko w swych ciężkich, sznurowanych butach, nie widząc mnie wcale.
— „Jakto, lampy nie zapalone? — rzekł głośno zdziwionym tonem. — Co wy tu robicie oboje pociemku? — W następnej chwili spostrzegł ją widać. — Hallo, dziewczynko!“ — krzyknął wesoło.
— „Hallo, mój chłopcze!“ — odpowiedziała natychmiast ze zdumiewającą dzielnością.
— Tak się witali zazwyczaj, a odrobina zadzierzystości, która brzmiała w dość wysokim i słodkim jej głosie, bardzo była zabawna, ładna, dziecinna i budziła zachwyt Jima. Słyszałem wówczas po raz ostatni, jak zamieniali ten poufały okrzyk i chłód przejął mi serce. Miałem w uszach wysoki, słodki głos dziewczyny, trochę zadzierzysty, czułem piękny wysiłek jej ducha — lecz wydało mi się że sił jej zabrakło; żartobliwy okrzyk rozległ się niby jęk. To było okropnie bolesne.
— „Co zrobiłaś z Marlowem? — spytał Jim, poczem dodał: — Pewno wyszedł, co? To dziwne że go nie spotkałem... Marlow! Gdzie pan jest?“
— Nic nie odrzekłem. Nie chciałem wrócić do domu — a w żadnym razie nie teraz. Naprawdę nie mogłem. Kiedy Jim na mnie wołał, wymykałem się właśnie przez małą furtkę prowadzącą na świeżo wykarczowaną polankę. Nie; nie miałem jeszcze sił z nimi się widzieć. Spuściłem głowę i szedłem śpiesznie po wydeptanej ścieżce. Grunt wznosił się łagodnie; wyrąbano tu kilka wielkich drzew, wycięto podszycie i spalono trawę. Jim chciał założyć na tej polance próbną plantację kawy. Wielkie wzgórze, odcinające się podwójnym wierzchołkiem na bladożółtej jasności wschodzącego księżyca, zdawało się rzucać cień na teren przygotowany do plantacji. Jim miał tyle różnych planów w zanadrzu; podziwiałem zawsze jego energję, bystrość i przedsiębiorczość. A teraz wydało mi się, że niema na świecie nic bardziej nierealnego od jego planów, energji i zapału. Podniósłszy oczy, zauważyłem część księżyca, błyszczącą skroś zarośli na dnie rozpadliny. Przez chwilę doznałem wrażenia, iż gładka tarcza spadła ze swego miejsca na niebie i potoczyła się na dno wąwozu; wznoszenie się jej wyglądało jak powolny odskok; wydostała się z poplątanych gałęzi; nagi, skręcony konar jakiegoś drzewa, rosnącego na pochyłości, tworzył czarną rysę wpoprzek tarczy. Księżyc rzucał wdal poziome promienie, wychodzące rzekłbyś z jaskini; w tem świetle, ponurem jak podczas zaćmienia, pnie ściętych drzew wyglądały bardzo ciemno, głębokie cienie kładły mi się zewsząd do stóp, zlewając się z mym własnym sunącym cieniem, a przede mną leżał wpoprzek ścieżki cień samotnego grobu uwieńczonego zawsze kwiatami. W pociemniałem świetle miesięcznem uwite kwiaty nabrały kształtów nieznanych mej pamięci i barw nieokreślonych, jakby były odrębnemi kwiatami, których człowiek nie zerwał, które wyrosły nie na tym świecie i są przeznaczone wyłącznie na użytek umarłych. Potężny aromat bijący od wieńców tkwił w ciepłem powietrzu, czyniąc je dusznem i ciężkiem jak dym kadzidła. Bryły białego koralu jaśniały naokoło ciemnego kopca niby różaniec pobielałych czaszek, a wszystko takie było ciche naokół, że kiedy się zatrzymałem, wszelki ruch, wszelkie dźwięki na świecie zdawały się zamierać.
— Panował głuchy spokój, jakby ziemia była jednym wielkim grobem; stałem tam pewien czas, myśląc głównie o żyjących, którzy — zagrzebani gdzieś po zatraconych kątach świata poza wiedzą ludzkości — muszą jednak dzielić jej nieszczęścia — tragiczne lub groteskowe. A kto wie, może i szlachetne jej walki? Ludzkie serce jest tak obszerne, że zdoła zawrzeć cały świat. Dość jest dzielne by dźwigać swe brzemię; czyż znajdzie się człowiek odważny, któryby je rzucił?
— Popadłem widać w nastrój sentymentalny; wiem tylko iż stałem tam bardzo długo i poczucie absolutnej samotności owładnęło mną tak zupełnie, że wszystko co ostatnio widziałem, słyszałem — nawet sam dźwięk ludzkiej mowy — rzekłbyś zapadło w nicość, żyjąc jeszcze tylko przez chwilę w mojej pamięci, jakbym ostał się sam jeden z całej ludzkości. Było to dziwne i smutne złudzenie, nawpół świadome jak wszystkie nasze złudzenia, które — o ile mi się zdaje — są tylko wizjami odległej, niedosiężnej prawdy niejasno dostrzeganej. Patusan był zaiste jednem z najbardziej zatraconych, zapomnianych, nieznanych miejsc na ziemi; zajrzałem do jego mrocznego wnętrza, a teraz czułem że — gdy jutro wyjadę nazawsze — ten kraj przestanie istnieć i będzie żył tylko w moich wspomnieniach, póki sam nie zapadnę w niepamięć. Czuję to teraz znowu; może właśnie dlatego opowiedziałem wam tę historję, przekazałem ją wam, że tak powiem — jej istotę, jej rzeczywistość — prawdę odkrytą w chwili ułudy.
— Cornelius spłoszył tę chwilę. Wypadł jak robak z wysokiej trawy rosnącej na zaklęśniętym gruncie. Zdaje się że jego butwiejący dom stał gdzieś w pobliżu choć nigdy tego domu nie widziałem, bo nie zapuściłem się nigdy w tamtą stronę. Metys biegł ku mnie ścieżką; jego nogi, obute w brudne białe trzewiki, migały na tle ciemnej ziemi; stanął przede mną i zaczął płaszczyć się i mazgaić. Na głowie miał wysoki kapelusz przypominający rurę od pieca; wyschnięty, mały jego korpus gubił się i zatracał w czarnem sukiennem ubraniu. Cornelius przywdziewał ten strój na święta i uroczyste okazje; przypomniało mi to, że spędzam w Patusanie już czwartą niedzielę. Przez cały czas mego pobytu zdawałem sobie niejasno sprawę, iż Cornelius pragnie mi się zwierzyć i szuka tylko sposobności aby mię sam na sam przyłapać. Wałęsał się w pobliżu z pożądliwym, błagalnym wyrazem na skwaszonej, żółtej twarzyczce, lecz powstrzymywała go zarówno własna nieśmiałość jak zrozumiała we mnie niechęć do jakichkolwiek stosunków z tak odrażającą kreaturą. Byłby jednak swego dopiął, gdyby nie wrodzona mu skłonność do wymykania się chyłkiem, z chwilą gdy ktoś spojrzał na niego. Cofał się przed surowem spojrzeniem Jima, przed moim wzrokiem, któremu usiłowałem nadać wyraz obojętności, nawet przed niechętnem, wyniosłem spojrzeniem Tamb’ Itama. Przemykał się ciągle ukradkiem; kiedykolwiek go się dostrzegało, zawsze oddalał się, klucząc, przekrzywiwszy głowę na ramię, niekiedy z podejrzliwem warknięciem, to znów w pełnem boleści, niemem zgnębieniu; lecz żadna z jego min nie mogła ukryć wrodzonej, niezatartej nikczemności jego natury, tak jak żaden ubiór nie może zasłonić jakiegoś potwornego zniekształcenia ciała.
— Może byłem rozstrojony po bezwzględnej porażce, której doznałem przed niecałą godziną, zmagając się z upiorem strachu, dość że pozwoliłem się Corneliusowi przychwycić, nie udając nawet oporu. Sądzone mi było wysłuchać zwierzeń i pytań, na które niema odpowiedzi. To było ciężkie; lecz pogarda, odruchowa pogarda, budząca się na widok Corneliusa, ułatwiła mi sytuację. Ten człowiek nie mógł mieć żadnego znaczenia. Teraz nic już nie miało znaczenia, ponieważ zdecydowałem, że Jim wreszcie swój los opanował — a tylko Jim mię obchodził. Oświadczył mi że jest zadowolony... prawie zupełnie. Mało kto mógłby się zdobyć na tak śmiałe powiedzenie. Jabym nie mógł, choć mam prawo dość dobrze myśleć o sobie. A czyby się który z was na to zdobył?
Marlow zamilkł, jakby oczekując odpowiedzi. Wszyscy milczeli.
— Macie rację — zaczął znów Marlow. — Niech nikt się o tem nie dowie; prawdę może nam wyrwać tylko jakaś okrutna katastrofa — drobna a straszna. Jim jest przecież jednym z nas, a jednak mógł powiedzieć, że jest... prawie zadowolony. Pomyślcie tylko! Możnaby mu nieledwie zazdrościć jego katastrofy. Był prawie zadowolony. Wobec tego cóż mnie mogło obchodzić? Wszystko mi było jedno, kto go podejrzewał, kto mu ufał, kto go kochał a kto nienawidził szczególniej jeśli tym, który go nienawidził, był Cornelius.
— A jednak ta nienawiść stanowiła właściwie pewien rodzaj uznania. Sądzi się człowieka po jego wrogach, zarówno jak po przyjaciołach, a ten nieprzyjaciel Jima był taki, że każdy przyzwoity człowiek mógł bez wstydu do niego się przyznać, nie przejmując się jednak zbytnio jego nienawiścią. Takie było zdanie Jima, a także i moje własne; lecz pozatem Jim lekceważył Corneliusa z zasadniczych powodów.
— „Wie pan — powiedział mi — czuję, że jeśli będę szedł prostą drogą, nic mi się stać nie może. Naprawdę. Pan był tutaj dość długo i mógł się pan dokładnie rozejrzeć; niech mi pan powie otwarcie, czy pan nie uważa, że jestem tu zupełnie bezpieczny? Wszystko zależy ode mnie i — słowo panu daję — mam do siebie pełne zaufanie. Zdaje mi się że najgorsze, co mógłby mi zrobić — to mnie zabić. Ale uważam to za niemożliwe. Nie byłby w stanie tego zrobić, rozumie pan? nawet gdybym mu sam podał nabitą strzelbę w tym celu, a potem odwrócił się od niego plecami. To już jest taka kreatura. A nawet przypuśćmy że mógłby — że chciałby mię zabić. No i co z tego? Nie przybyłem tutaj aby uciec od śmierci — prawda? Przybyłem, żeby oprzeć się plecami o mur — i mam zamiar tu zostać...“
— „Aż do chwili, kiedy pan będzie zupełnie zadowolony“ — wtrąciłem.
— Rozmawialiśmy, siedząc pod płóciennym dachem w łodzi Jima, dwadzieścia wioseł błyskało jednocześnie, po dziesięć u każdej burty, a za naszemi plecami milczący Tamb’ Itam zagłębiał pióro steru to z prawej, to z lewej strony i wpatrywał się prosto przed siebie w dół rzeki, bacząc aby utrzymać długie czółno wśród najsilniejszego prądu. Jim pochylił głowę; ostatnia nasza rozmowa zdawała się na dobre wygasać. Odprowadzał mię do ujścia rzeki. Mój szkuner wyruszył dzień przedtem, żeglując w dół lub dając się unosić fali odpływu, a ja zostałem jeszcze przez noc w Patusanie. Teraz Jim mię odprowadzał.
— Trochę go to podrażniło, że wogóle wspomniałem o Corneliusie. W gruncie rzeczy niewiele o nim mówiłem. Ten człowiek znaczył zbyt mało aby mógł być niebezpieczny, choć nienawiść go rozpierała poprostu. Zaczepiwszy mię wówczas wieczorem, nazywał mię co drugie słowo „czcigodnym panem“ i skomlał u mego boku, towarzysząc mi od grobu swojej „nieboszczki żony“ aż do furtki w ogrodzeniu otaczającem posiadłość Jima. Oświadczył iż jest najnieszczęśliwszym z ludzi, ofiarą, którą rozdeptano jak robaka; zaklinał mię abym spojrzał na niego. Nie chciało mi się głowy odwrócić, lecz widziałem z pod oka uniżony cień metysa sunący za moim, a księżyc, zawieszony po prawej stronie, zdawał się rozkoszować tą sceną, przyglądając nam się pogodnie. Cornelius usiłował mi wytłumaczyć — jak wam już mówiłem — swoją rolę w wypadkach owej pamiętnej nocy. Postąpił tak, jak mu nakazywała przezorność. Skądże mógł wiedzieć, czyje będzie na wierzchu?
— „Byłbym go wyratował, czcigodny panie! Byłbym go ocalił za osiemdziesiąt dolarów“ — zapewniał słodziutkim tonem, idąc za mną krok w krok.
— „Sam się wyratował — rzekłem — i przebaczył panu. — W odpowiedzi usłyszałem coś w rodzaju chichotu, a gdy się żachnąłem na Corneliusa, był gotów natychmiast wziąć nogi za pas. — Czegoż pan się śmieje?“ — zapytałem, przystając.
— „Niech pan się nie łudzi, czcigodny panie — skrzeknął, jakby tracąc panowanie nad sobą. — Onby się sam wyratował! Ależ on nie ma o niczem pojęcia, czcigodny panie, absolutnie o niczem! Kimże on jest? Czego on tutaj chce, ten łotr? Zamydla wszystkim oczy; i panu, czcigodny panie, także oczy zamydlił — ale ze mną to mu się nie uda. Skończony z niego dureń, czcigodny panie. — Zaśmiałem się pogardliwie i ruszyłem dalej, zawróciwszy na pięcie. Biegł za mną i szeptał gwałtownie: — On jest zupełnie jak małe dziecko — jak małe dziecko — małe dziecko“.
— Nie zwracałem na to oczywiście żadnej uwagi, a Cornelius, widząc że czas nagli — gdyż zbliżaliśmy się do bambusowego płotu, który połyskiwał na sczerniałym gruncie polanki — wypowiedział wreszcie o co mu chodziło. Najpierw zaczął się ohydnie mazgaić. Wielkie jego nieszczęścia padły mu na mózg. Wyraził nadzieję, że zapomnę łaskawie o słowach, które wyrwały mu się jedynie pod wpływem zgryzoty. Nie miał nic złego na myśli; ale „czcigodny pan“ nie wie, co człowiek czuje, kiedy go zrujnują, złamią, podepczą. Po tym wstępie przystąpił do kwestji, która mu leżała na sercu, ale w słowach tak mętnych, tchórzliwych i przerywanych wykrzyknikami, że przez długi czas nie mogłem zrozumieć do czego zmierza. Chciał, abym się wstawił za nim u Jima. Chodziło, o ile mi się zdawało, o jakieś pieniądze. Od czasu do czasu powtarzał: „Skromna prowizja — odpowiedni podarek“. Domagał się za coś odszkodowania; posunął się nawet tak daleko, iż oświadczył gorąco że człowiek, który został ograbiony ze wszystkiego, nie ma poco żyć. Nie pisnąłem oczywiście ani słowa, ale uszu nie zatykałem. Rdzeń sprawy, która wyjaśniła mi się stopniowo, polegał na tem, że Cornelius uważał się za uprawnionego do pobrania pewnej sumy wzamian za dziewczynę. Wychował ją przecież. Cudze dziecko. Miał z nią wielkie kłopoty — zmartwienia — teraz jest już starcem — chciałby dostać jakiś odpowiedni podarek. Gdyby czcigodny pan zechciał rzec jedno słowo... Zatrzymałem się aby spojrzeć z ciekawością na Corneliusa, a on — widać w obawie abym go nie wziął za zdziercę, pośpieszył zrobić pewne ustępstwo. Jeśli dostanie zaraz „odpowiedni podarek“, weźmie na siebie chętnie utrzymanie dziewczyny, „bez żadnego innego wynagrodzenia“ — z chwilą gdy Jim będzie wracał do Anglji. Na małej, żółtej twarzyczce Corneliusa, zmiętej jakby ją kto wyżął, malował się niepokój i namiętna chciwość. Głos jego skomlał przymilnie:
— „Żadnego kłopotu... naturalny opiekun... niewielka kwota...“
— Stałem wciąż, nie posiadając się ze zdumienia. Ten rodzaj zajęcia był widać jego powołaniem. Odkryłem nagle w płaszczącej się postaci metysa coś w rodzaju pewności siebie, jakby przez całe życie miał do czynienia z rzeczami ustalonemi. Myślał widać że rozpatruję spokojnie jego propozycję, bo stał się słodki jak miód.
— „Każdy z panów ofiarowuje jakąś prowizję, kiedy nadejdzie czas jego wyjazdu“ — zaczął znów chytrze. Trzasnąłem furtką.
— „W danym wypadku — rzekłem — nigdy ten czas nie nadejdzie“. — Upłynęło parę sekund, nim to zrozumiał.
— „Co takiego?“ — dosłownie kwiknął.
— „Jakto — ciągnąłem po drugiej stronie furtki — czyż panu tego sam nie powiedział? On nigdy do kraju nie wróci“.
— „Tego to już zawiele! — krzyknął Cornelius. Przestał nazywać mię „czcigodnym panem“. Stał jakiś czas nieruchomo, a potem — już bez śladu pokory — zaczął mówić bardzo cicho: — Nigdy nie wyjedzie! Ten — ten — ten — zjawia się tutaj, licho wie skąd — zjawia się tu — licho wie poco — żeby podeptać mnie na śmierć — och — podeptać — (zatupał cicho obiema nogami) — o tak mnie podeptać — Bóg wie dlaczego — na śmierć... — Zabrakło mu głosu. Zakaszlał zlekka, poczem zbliżył się do ogrodzenia i oświadczył, przybrawszy ton poufny i żałośliwy, że nie pozwoli aby po nim deptano. — Cierpliwości, cierpliwości — mruknął do siebie, uderzając się w piersi. Przestałem się już z niego śmiać, gdy uczęstował mię niespodzianie głośnym wybuchem obłąkanego śmiechu. — Ha, ha, ha! Zobaczymy! Zobaczymy! Jakto! Mam pozwolić żeby ten człowiek mnie okradł? Żeby mi ukradł wszystko! wszystko! wszystko! — Głowa opadła mu na ramię; splecione jego ręce zwisały. Można było pomyśleć, że ukochał tę dziewczynę niezmierną miłością, że dusza jego jest starta na proch a serce złamane przez najokrutniejszą z krzywd. Nagle podniósł głowę i rzucił ohydne słowo. — Jak matka — ona jest zupełnie jak ta oszustka, jej matka. Zupełnie. I z twarzy także. I z twarzy. Djablica!“
— Oparł się czołem o płot i stojąc tak, wyrzucał z siebie groźby i ohydne portugalskie przekleństwa wśród słabych wykrzyków, przeplatanych żałosnemi skargami i jękami; ramiona wstrząsały mu się spazmatycznie, jak przy okropnym ataku nudności. Był to widok nieopisanie ohydny i groteskowy, to też odszedłem śpiesznie. Usiłował coś za mną krzyknąć. Pewnie jakieś obelgi na Jima — lecz niezbyt głośno, bo znajdowaliśmy się już blisko domu. Usłyszałem wyraźnie tylko słowa: „Zupełnie jak dziecko... jak małe dziecko“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.