Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

serce. Miałem w uszach wysoki, słodki głos dziewczyny, trochę zadzierzysty, czułem piękny wysiłek jej ducha — lecz wydało mi się że sił jej zabrakło; żartobliwy okrzyk rozległ się niby jęk. To było okropnie bolesne.
— „Co zrobiłaś z Marlowem? — spytał Jim, poczem dodał: — Pewno wyszedł, co? To dziwne że go nie spotkałem... Marlow! Gdzie pan jest?“
— Nic nie odrzekłem. Nie chciałem wrócić do domu — a w żadnym razie nie teraz. Naprawdę nie mogłem. Kiedy Jim na mnie wołał, wymykałem się właśnie przez małą furtkę prowadzącą na świeżo wykarczowaną polankę. Nie; nie miałem jeszcze sił z nimi się widzieć. Spuściłem głowę i szedłem śpiesznie po wydeptanej ścieżce. Grunt wznosił się łagodnie; wyrąbano tu kilka wielkich drzew, wycięto podszycie i spalono trawę. Jim chciał założyć na tej polance próbną plantację kawy. Wielkie wzgórze, odcinające się podwójnym wierzchołkiem na bladożółtej jasności wschodzącego księżyca, zdawało się rzucać cień na teren przygotowany do plantacji. Jim miał tyle różnych planów w zanadrzu; podziwiałem zawsze jego energję, bystrość i przedsiębiorczość. A teraz wydało mi się, że niema na świecie nic bardziej nierealnego od jego planów, energji i zapału. Podniósłszy oczy, zauważyłem część księżyca, błyszczącą skroś zarośli na dnie rozpadliny. Przez chwilę doznałem wrażenia, iż gładka tarcza spadła ze swego miejsca na niebie i potoczyła się na dno wąwozu; wznoszenie się jej wyglądało jak powolny odskok; wydostała się z poplątanych gałęzi; nagi, skręcony konar jakiegoś drzewa, rosnącego na pochyłości, tworzył czarną rysę wpoprzek tarczy. Księżyc rzucał wdal poziome promienie, wychodzące rzekłbyś z jaskini; w tem świetle, ponurem jak pod-