Przejdź do zawartości

Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XV

— Nie zabrałem się zaraz do szukania Jima tylko dlatego, że musiałem się rzeczywiście z kimś spotkać. Pech zrządził, iż w biurze mego agenta przygwoździł mię pewien człowiek, który przybył dopiero co z Madagaskaru i rozpowiadał o projekcie bajecznego interesu. Miało to coś wspólnego z bydłem, nabojami i niejakim księciem Ravonalo, ale osią całej historji była głupota jakiegoś admirała — nazwiskiem Pierre, zdaje mi się. Wszystko się koło tego obracało, i facet nie mógł znaleźć słów dość silnych na wyrażenie swej wiary w ów interes. Miał okrągłe, wyłupiaste oczy o rybim połysku, czoło całe w guzach, i nosił długie włosy zaczesane wtył bez przedziału. Powtarzał wciąż tryumfująco ulubione swoje zdanie: „Minimum ryzyka przy maximum korzyści jest mojem hasłem. I co pan na to?“ Przyprawił mię o ból głowy, zepsuł mi śniadanie, ale wydobył ze mnie wszystko o co mu chodziło. Kiedy mu się wreszcie wyrwałem, poszedłem wprost na wybrzeże. Ujrzałem Jima wspartego o parapet bulwaru. Trzech wioślarzy krajowców kłóciło się tuż pod jego bokiem o pięć annów, hałasując okropnie. Nie słyszał jak nadchodziłem, ale pod lekkiem dotknięciem mego palca odwrócił się błyskawicznie, jakbym nacisnął w nim jakąś sprężynę.
— „Tak sobie patrzę“ — wyjąkał.
— Nie pamiętam już co powiedziałem, w każdym razie nic ważnego, ale bez trudności dał się zaprowadzić do hotelu.
— Szedł za mną — powolny jak małe dziecko — posłusznie i z prostotą; rzekłbyś że czekał tam właśnie abym przyszedł po niego. Jego potulność nie powinna była tak mnie zaskoczyć. Na całej kuli ziemskiej — która jednym wydaje się tak wielka, podczas gdy drudzy niby to ją uważają za mniejszą od ziarnka gorczycy — na całej kuli ziemskiej nie miał miejsca, dokądby mógł — jakże to powiedzieć? — dokądby mógł się schronić. Otóż to właśnie! schronić się — zostać oko w oko ze swoją samotnością. Szedł obok mnie bardzo spokojnie, spoglądając tu i ówdzie, raz nawet odwrócił głowę aby spojrzeć za strażakiem krajowcem ubranym w żakiet i żółtawe spodnie; czarna twarz tego człowieka miała jedwabne połyski jak złom antracytu. Wątpię jednak, aby Jim widział cośkolwiek, lub nawet zdawał sobie wciąż sprawę z mej obecności, bo gdybym go nie pchnął tu na prawo, a tam znów nie pociągnął na lewo, sądzę że byłby szedł prosto przed siebie w jakimkolwiek kierunku, pókiby się nie natknął na ścianę lub jaką inną przeszkodę.
— Przyprowadziłem go do swego pokoju i zabrałem się natychmiast do pisania listów. Było to jedyne miejsce na świecie (wyjąwszy może rafy Walpole’a — ale tych nie było pod ręką), gdzie Jim mógł rozprawić się z sobą bez żadnych przeszkód ze strony pozostałego świata. Tamta przeklęta historja nie uczyniła go niewidzialnym, ale zachowywałem się zupełnie tak, jakbym go wcale nie dostrzegał. Ledwie się znalazłszy na krześle, pochyliłem się nad biurkiem niby średniowieczny skryba, i wyjąwszy ruch ręki trzymającej pióro, siedziałem nieporuszenie, pełen niepokoju. Nie mogę powiedzieć abym był przestraszony, ale naprawdę zachowywałem się tak, jakby w pokoju znajdował się jakiś stwór niebezpieczny, którego najlżejszy mój ruch mógł pobudzić do rzucenia się na mnie. Niewiele tam było sprzętów — wiecie jak wyglądają te sypialnie: łóżko o czterech słupach z siatką od moskitów, dwa lub trzy krzesła, stół przy którym pisałem, goła podłoga. Szklane drzwi otwierały się na werandę pierwszego piętra; Jim stał twarzą do nich zwrócony i cierpiał w jaknajwiększem odosobnieniu. Zmierzchało się; zapaliłem świecę powściągliwemi ruchami i z taką ostrożnością, jakby to była rzecz zakazana. Nie wątpię iż przeżywał bardzo ciężkie chwile — ja także, i to do tego stopnia, że — muszę się przyznać — posyłałem go do wszystkich djabłów, a conajmniej na rafy Walpole’a. Parę razy przyszło mi na myśl, że jednak Chester jest może naprawdę człowiekiem odpowiednim do zaradzenia skutecznie takiemu nieszczęściu. Ten szczególny idealista znalazł odrazu praktyczne wyjście z położenia — jakby wiedziony niezawodnym instynktem. Na tej podstawie można było przypuszczać, że umie istotnie przeniknąć sprawy, które wydają się tajemnicze lub zupełnie beznadziejne ludziom o mniej bujnej wyobraźni. Pisałem i pisałem; załatwiłem całą swoją zaległą korespondencję, a potem zacząłem pisać do ludzi, którzy nie mieli żadnej podstawy do tego aby oczekiwać ode mnie plotkarskiego listu o niczem. Od czasu do czasu rzucałem z pod oka ukradkowe spojrzenie. Jim stał przykuty do miejsca, lecz konwulsyjne wstrząsy przebiegały mu po grzbiecie, barki jego podnosiły się raptownie. Zmagał się z sobą i zmagał — jakby usiłując schwytać oddech. Masywne cienie, które prosty płomień świecy rzucał wszystkie w jedną stronę, zdawały się posiadać jakąś ponurą świadomość; meble w swym bezruchu rzekłbyś nadsłuchiwały, gdy zerkałem w bok pokryjomu. Zaczęło mi się coś przywidywać podczas tego pracowitego gryzmolenia; gdy szelest pióra na chwilę ustawał, zupełna cisza zapadała w pokoju, a mimo to czułem ów głęboki niepokój i zamęt w głowie, który jest zazwyczaj wynikiem gwałtownego i groźnego hałasu — naprzykład podczas wielkiej burzy na morzu. Niektórzy z was rozumieją może co mam na myśli — ową mieszaninę troski, strapienia i irytacji, do której przyłącza się pewien rodzaj tchórzostwa — uczucie niezbyt przyjemne, lecz nadające szczególną cenę ludzkiej wytrzymałości. Nie uważam tego za żadną zasługę, że wytrzymałem napięcie wzruszeń Jima, znalazłem ucieczkę w listach; byłbym pisał do ludzi zupełnie mi obcych, gdyby zaszła potrzeba. Nagle, w chwili gdy sięgnąłem po świeży arkusz papieru, usłyszałem głuchy dźwięk, pierwszy jaki doszedł mych uszu od czasu gdyśmy się razem zamknęli w półmroku i ciszy. Zamarłem z głową spuszczoną i wyciągniętem ramieniem. Ci, którzy czuwali u łoża chorego, słyszeli takie słabe odgłosy wśród nocnego spokoju, wyrwane udręczonemu ciału lub znużonej duszy. Jim pchnął szklane drzwi z taką siłą, że wszystkie szyby zadźwiękły i wyszedł na balkon; wstrzymałem oddech, wytężyłem słuch, nie wiedząc czego się właściwie spodziewam. Ten chłopiec doprawdy wziął zbytnio do serca pustą formalność, którą surowy krytycyzm Chestera uważał za niegodną uwagi człowieka patrzącego jasno na rzeczy. Pusta formalność; kawałek pergaminu. No tak. Co się zaś tyczy niedostępnych pokładów guana, to było zupełnie co innego. Każdy zrozumie, że taka historja może wprost złamać serce.
— Słaby rozgwar głosów, zmieszanych z brzękiem srebra i szkła, przypłynął z jadalnej sali na dole; przez otwarte drzwi nikłe światło padające od świecy sięgało pleców Jima, dalej zaś wszystko było czarne; stał na krawędzi rozległej ciemności, jak samotna postać na wybrzeżu ponurego i beznadziejnego oceanu. Z pewnością znajdowały się tam i rafy Walpole’a, plamka w ciemnej pustce, słomka dla topielca. Moje współczucie dla Jima wyraziło się w myśli, że nie chciałbym aby kto z jego bliskich widział go w owej chwili. Nawet mnie było ciężko patrzeć na niego. Konwulsyjny oddech nie wstrząsał już jego plecami; stał, prosty jak strzała, ledwie widzialny i nieruchomy; a znaczenie tego bezruchu opadło na dno mej duszy jak ołów w wodę i zaciężyło mi tak dotkliwie, że na chwilę zapragnąłem z całego serca, aby mi pozostało tylko jedno wyjście: zapłacić za pogrzeb Jima. Prawo już się z nim załatwiło. Pochowanie go byłoby taką łatwą przysługą! Zgadzałoby się z mądrością życia, która usuwa z widoku wszystko co przypomina nasze szaleństwa, naszą niemoc, naszą śmiertelność — wszystko co osłabia w nas sprawność: pamięć o niepowodzeniach, uczucie wiecznej trwogi, ciała zmarłych przyjaciół. Może istotnie Jim brał to zanadto do serca. A w takim razie propozycja Chestera...
— Tu sięgnąłem po nowy arkusz i zacząłem pisać z determinacją. Tylko ja oddzielałem Jima od ciemnego oceanu. Czułem się za niego odpowiedzialny. Czy ten udręczony chłopiec, stojący tam bez ruchu, skoczy w mrok i chwyci się słomki, jeśli do niego przemówię? Doświadczyłem wówczas, jak trudno czasem słowo z siebie wydobyć. Dziwna jest moc w wypowiedzianem słowie. Nie przestając pisać, pytałem się siebie uparcie: dlaczegoby to się nie miało udać, do djabła? Nagle pod samym końcem mego pióra pojawiły się na pustej karcie postacie Chestera i jego zgrzybiałego wspólnika; bardzo wyraźne i dokładne, ukazały się przede mną w ruchu, jakby objęte polem widzenia jakiejś optycznej zabawki. Śledziłem je przez chwilę. Nie! Zbyt były mgliste i cudaczne aby na czyimś losie zaważyć. Słowo ludzkie sięga daleko — bardzo daleko — sieje zniszczenie w czasie, jak kula w przestrzeni. Nie powiedziałem nic; a Jim stał tam na werandzie tyłem do światła, w milczeniu i bezruchu, jakby wszyscy niewidzialni wrogowie człowieka spętali go i zakneblowali mu usta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.