Przejdź do zawartości

Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XIV

— Spałem niewiele, zjadłem z pośpiechem śniadanie i po krótkim namyśle zaniechałem rannej bytności na swoim statku. Było to doprawdy niedbalstwo, bo mój pierwszy oficer, dzielny człowiek pod każdym względem, padał często ofiarą tak czarnych przywidzeń, że jeśli naprzykład w oznaczonym czasie nie dostał listu od żony, szalał ze wścieklej zazdrości, wypuszczał z rąk robotę, kłócił się ze wszystkimi i albo płakał u siebie w kajucie, albo podlegał takim napadom gwałtowności iż doprowadzał załogę prawie do buntu. Nigdy nie mogłem zrozumieć tego człowieka; pobrali się przed trzynastu laty; widziałem kiedyś przelotnie jego żonę i mówiąc szczerze, nie umiem sobie wyobrazić człowieka tak opuszczonego, aby mógł się pogrążać w grzechu dla równie mało pociągającej osoby. Nie wiem czy dobrze zrobiłem, powstrzymując się od otwarcia oczu biednemu Selvinowi; dręczył się jak potępieniec, a i ja cierpiałem przez to pośrednio — lecz przeszkodził mi pewien rodzaj delikatności, z pewnością fałszywej. Małżeńskie stosunki marynarzy byłyby tematem bardzo interesującym; mógłbym wam zacytować różne przykłady... Ale tu nie miejsce ani czas na to, zajmujemy się Jimem — który nie był żonaty. Przeczulone jego sumienie, duma, owe cudaczne zjawy i surowe widma — zgubni towarzysze jego młodości — wszystko to nie pozwalało mu uciec od szafotu; mnie zaś — którego oczywiście nie można podejrzewać o obcowanie z taką jak Jim kompanją, ciągnęło nieodparcie aby ujrzeć jego toczącą się głowę. Poszedłem więc w stronę sądu. Nie cieszyłem się nadzieją, że doznam wstrząsających wrażeń, że będę szczególnie zbudowany, przejęty, lub nawet przestraszony — albowiem porządny strach od czasu do czasu jest zbawienną tresurą dla tych, co mają jeszcze trochę życia przed sobą. Ale nie spodziewałem się także, iż mnie to tak okropnie przygnębi. Gorycz jego kary polegała na jej chłodnej, pospolitej atmosferze. Istotą przestępstwa jest nadużycie ludzkiego zaufania, i z tego punktu widzenia Jim był nie bylejakim przestępcą, ale jego egzekucja okazała się czemś bardzo nędznem. Nie było tam wysokiego rusztowania, ani szkarłatnego sukna (czy też mieli szkarłatne sukno na Tower Hill? powinni byli je mieć), ani też przejętego grozą tłumu, któryby się przeraził jego winy i przejął do łez jego losem; kara, która spadła na Jima, nie wyglądała na ponure zadosyćuczynienie. Natomiast — gdy szedłem do sądu — błyszczało słońce, zbyt olśniewające i namiętne aby koić i uspokajać; ulice pełne były różnokolorowych plam — jak w zepsutym kalejdoskopie — żółtych, zielonych, błękitnych, oślepiająco białych: tu brunatna nagość odkrytego ramienia, tam wóz o czerwonym baldachimie, zaprzężony w bawoły, lub ciemnogłowy oddział krajowej piechoty — w zakurzonych butach — maszerujący brunatną kolumną; policjant krajowiec w ciemnym, ciasnym mundurze, przepasany skórzanym pasem, spojrzał na mnie żałosnemi, wschodniemi oczami, jakby jego wędrowny duch cierpiał dotkliwie nad tym nieprzewidzianym — jakże to się nazywa? — awatarem — wcieleniem. Na dziedzińcu przed sądem siedzieli w cieniu samotnego drzewa wieśniacy wplątani w sprawę o pobicie; tworzyli malowniczą grupę, podobną kubek w kubek do chromolitografji przedstawiającej obozowisko, z książki o podróży na wschód. Brakowało tylko obowiązkowego słupa dymu na pierwszym planie i pasących się zwierząt jucznych. Za drzewem wznosiła się wyższa od niego pusta żółta ściana i odbijała słoneczny blask. Sala sądowa była mroczna i robiła wrażenie obszerniejszej niż zwykle. Wysoko w półcieniu punki kołysały się krótkim ruchem tam i napowrót. Gdzieniegdzie postać zawinięta w zwoje tkanin, zdrobniała wśród wysokich, nagich ścian, tkwiła bez ruchu między rzędami pustych ław, jakby pogrążona w pobożnych rozmyślaniach. Strona powodowa, krajowiec który został pobity, otyły mężczyzna czekoladowej barwy, o ogolonej głowie, tłustych piersiach, obnażonych z jednej strony i jasnożółtem piętnie kastowem nad mostkiem nosa, siedział w pompatycznym bezruchu; połyskiwały tylko jego oczy, któremi toczył w mroku, a nozdrza rozdymały mu się gwałtownie przy oddychaniu. Brierly opadł na swoje krzesło; robił wrażenie zmęczonego, jakby spędził całą noc na ściganiu się po drodze wysypanej żużlami. Pobożny szyper żaglowca wydawał się podniecony i poruszał się niespokojnie, rzekłbyś opanowując z trudnością poryw aby wstać i wezwać nas żarliwie do modlitwy oraz żalu za grzechy. Twarz sędziego, blada i delikatna pod starannie zaczesanemi włosami, przypominała oblicze beznadziejnie chorego człowieka, którego uczesano, umyto i posadzono na łóżku. Odsunął na bok wazon z pękiem purpurowego kwiecia i paru różowemi kwiatami na długich łodygach, poczem chwycił oburącz długi arkusz niebieskiego papieru, przejrzał go, wsparł się łokciami o brzeg biurka i zaczął czytać głośno równym, wyraźnym, obojętnym tonem.
— Jak mi Bóg miły! Bredziłem o szafotach i toczących się głowach, ale zapewniam was że to było stokroć gorsze od ścięcia. Dotkliwe poczucie nieodwołalności unosiło się nad tem wszystkiem, nie złagodzone przez nadzieję wypoczynku i bezpieczeństwa po ciosie topora. W tym wyroku była zimna mściwość skazania na śmierć i okrucieństwo skazania na wygnanie. Tak się na to zapatrywałem owego ranka — a nawet jeszcze dziś mi się zdaje, że w mem przesadnem ujęciu tego zwykłego zdarzenia było bezwzględnie trochę słuszności. A możecie sobie wystawić, jak głęboko czułem to w owej chwili. Może właśnie dlatego nie mogłem ani rusz uznać nieodwołalności wyroku. Byłem wiecznie zaprzątnięty tą kwestją, wiecznie spragniony cudzego zdania na ten temat, jakby sprawa nie była już przesądzona w ludzkiej opinji — w międzynarodowej opinji — słowo daję! Przypominam wam zdanie tego Francuza. Wypowiedział opinję swego narodu w beznamiętnej, ścisłej frazeologii, której by użyła maszyna, gdyby maszyny mogły mówić. Twarz sędziego była na wpół zasłonięta przez papier; czoło jego wyglądało jak alabaster.
— Sąd miał odpowiedzieć na kilka pytań. Po pierwsze: czy statek był pod każdym względem odpowiednio wyekwipowany i gotów do podróży. Sąd uznał, że nie. Następne pytanie, o ile pamiętam, brzmiało: czy aż do chwili wypadku otaczano statek należytą marynarską opieką? Odpowiedzieli na to: tak — Bóg raczy wiedzieć dlaczego — a potem oświadczyli, że niczyje świadectwo nie ustaliło właściwej przyczyny rozbicia. Może Patna natknęła się na pływające resztki jakiegoś statku? Pamiętam, że mniej więcej w tym samym czasie uznano za przepadły norweski bark z ładunkiem dziegciu, a był to właśnie ten rodzaj statku, który mógł się przewrócić wśród szkwału i pływać potem dnem do góry przez całe miesiące — niby morski zły duch, czyhający na okręty aby je mordować w ciemności. Takie wędrujące trupy są dość pospolite na północnym Atlantyku, który jest nawiedzany przez wszystkie morskie straszaki — mgły, góry lodowe, martwe statki o złych zamiarach i długie, ponure burze, które wpijają się w statek jak wampiry, póki nie wyssą z załogi wszystkich sił, i odwagi, i nawet nadziei, tak że człowiek się czuje jak wyciśnięta cytryna. Ale tam — na tamtych morzach — podobny wypadek dość był rzadki i wyglądał na specjalne zrządzenie jakiejś złowrogiej opatrzności — które wydawało się zupełnie bezcelowym szatańskim kawałem — chyba że miało na celu zabicie trzeciego mechanika i ściągnięcie na Jima czegoś gorszego od śmierci. Te myśli odciągnęły moją uwagę. Przez pewien czas głos sędziego dochodził mnie tylko jako dźwięk, ale naraz ukształtował się w wyraźne słowa i przemówił: „...z zupełnem lekceważeniem najprostszych obowiązków...“ Następne zdanie uszło mojej uwadze, a potem słuchałem znów: „...opuszczając w chwili niebezpieczeństwa powierzonych im ludzi oraz ich dobytek...“ ciągnął głos jednostajnie i zatrzymał się. Para oczu pod białem czołem strzeliła mrocznem spojrzeniem z nad brzegu arkusza. Popatrzyłem szybko na Jima, jakbym się spodziewał że zniknie. Siedział zupełnie nieruchomo, ale był tam wciąż na swem miejscu, jasnowłosy, różowy i niezmiernie uważny. „Z tego powodu...“ zaczął głos dobitnie. Jim wpatrywał się z rozchylonemi ustami w człowieka za biurkiem, chłonąc jego słowa. Rozległy się wśród ciszy, niesione na fali powietrza wiejącego od punk, a mnie tak pochłonęło śledzenie wrażeń na twarzy Jima, że wpadły mi w ucho tylko strzępy urzędowego stylu: „...Sąd... Gustaw taki a taki, kapitan... rodem z Niemiec... Jakób taki a taki... oficer... świadectwa skasowane“.
— Zapadło milczenie. Sędzia wypuścił z rąk papier, i oparłszy się bokiem o poręcz krzesła, zaczął rozmawiać swobodnie z Brierlym. Ludzie ruszyli ku wyjściu, inni pchali się na salę, a ja także poszedłem ku drzwiom. Przystanąłem na werandzie; gdy mię Jim mijał, kierując się ku bramie, chwyciłem go za ramię i zatrzymałem. Rzucił mi spojrzenie, które zmieszało mię, jakbym był za jego los odpowiedzialny, popatrzył na mnie niby na wcielone zło życia.
— „Już po wszystkiem“ — wyjąkałem.
— „Tak“ — odrzekł niewyraźnie. — „A teraz niech nikt...“ — Wyszarpnął mi ramię. Patrzyłem za nim, gdy odchodził. Ulica była długa i przez pewien czas mogłem go widzieć. Szedł raczej pomału, rozstawiając nogi dosyć szeroko, jakby mu było trudno utrzymać się na prostej linji. Chwilę przedtem nim straciłem go z oczu, wydało mi się że zachwiał się zlekka.
— „Człowiek za burtą!“ — rzekł za mną głęboki głos. Odwróciwszy się, zobaczyłem pewnego marynarza, którego znałem bardzo mało, zachodniego Australijczyka nazwiskiem Chester. On także patrzył za Jimem. Chester miał niebywale rozwiniętą klatkę piersiową, chropowatą wygoloną twarz barwy mahoniu i dwie przystrzyżone kępki wąsów siwych jak stal, gęstych i szczecinowatych. Zajmował się poławianiem pereł, przewożeniem ładunku z rozbitych statków, handlem, polowaniem na wieloryby, jak mi się zdaje — wogóle, wedle jego własnych słów uprawiał na morzu wszystkie możliwe zajęcia — prócz korsarstwa. Ocean Spokojny — od północy aż na południe — był jego myśliwskim terenem, ale tym razem zawędrował aż tak daleko od zwykłych szlaków, poszukując jakiegoś taniego parowca na sprzedaż. Odkrył niedawno — jak mi mówił — wyspę z pokładami guana, lecz dojazd do niej był niebezpieczny, a grunt kotwiczny conajmniej niepewny.
— „To poprostu kopalnia złota! — wykrzyknął. W samym środku raf Walpole’a; prawda że nigdzie naokoło nie można zarzucić kotwicy płyciej niż na czterdzieści sążni, ale co z tego? Jeszcze i huragany panują tam w dodatku. Cóż to za interes — palce lizać. Prawdziwa żyła złota — co tam, lepsze to od żyły złota! A jednak żaden z tych durniów nie chce na to patrzeć. Nie mogę namówić ani jednego szypra czy armatora żeby to obejrzał. No więc postanowiłem że sam będę zwoził ten psiakrew towar“...
— Na to właśnie był mu potrzebny parowiec; wiedziałem że targował się zawzięcie z jakąś parsyjską firmą o stary bryg, morski anachronizm o sile dziewięćdziesięciu koni. Spotykaliśmy się i gawędziliśmy kilka razy. Patrzył doświadczonem okiem na Jima.
— „Wziął to do serca?“ — spytał pogardliwie.
— „I bardzo“ — odrzekłem.
— „No to nic nie jest wart — zawyrokował. — I o co tyle krzyku? O ten kawałek oślej skóry? To jeszcze nigdy nie postawiło człowieka na nogi. Trzeba patrzeć jasno na rzeczy — a jeżeli się tego nie potrafi, to lepiej odrazu się poddać: nigdy na tym świecie nie dojdzie się do niczego. Niech pan spojrzy na mnie. Wziąłem sobie za zasadę nigdy nic nie brać do serca“.
— „Tak — rzekłem — pan to patrzy jasno na rzeczy“.
— „A teraz chciałbym wypatrzyć że mój wspólnik nadchodzi, nic więcej — rzekł. — Zna pan mojego wspólnika? To stary Robinson. Tak; ten Robinson. Czyżby pan nie wiedział? Osławiony Robinson. Człowiek, który swego czasu przemycił więcej opium i upolował więcej fok niż ktokolwiek z żyjących marynarzy. Mówiono o nim, iż napadał szkunery łowiące foki w okolicy Alaski podczas tak gęstej mgły, że tylko sam Pan Bóg mógł jednego człowieka od drugiego odróżnić. Robinson Święty Postrach. To ten właśnie. Robi ze mną w tym interesie z guanem. Najkorzystniejszy z interesów jakie mu się trafiły w życiu. — Zbliżył usta do mego ucha. — Ludożerca? Cóż, przezywali go tak przed wielu laty. Pamięta pan tę historię? Rozbił się statek na zachód od wyspy Stewart... tak, dobrze mówię; siedmiu ludzi dostało się na brzeg, i zdaje się że coś niebardzo się z sobą zgadzali. Niektórzy to są tacy sprzeczni; nie potrafią ani rusz zachować się odpowiednio jak wpadną w tarapaty — nie patrzą na rzeczy bez uprzedzeń — bez uprzedzeń, mój chłopcze! No i co z tego wychodzi? Jasne jak słońce: kłopoty a kłopoty; obrywają po łbie — i dobrze im tak. Największy pożytek z takich kpów, to kiedy wyciągną kopyta. Chodzą gadki, że łódź okrętu Jej Królewskiej Mości Wolverine znalazła Robinsona klęczącego na brzegu jak go Pan Bóg stworzył; wyśpiewywał jakiś psalm czy coś w tym rodzaju, a właśnie lekki śnieg padał. Robinson nie ruszył się, póki łódź nie podjechała na długość wiosła od brzegu, wtedy dopiero zerwał się i w nogi. Polowali na niego po skałach w górę i na dół, wreszcie jeden z majtków rzucił kamieniem, który dosięgnął go szczęśliwie za uchem i zwalił z nóg bez przytomności. Czy był sam na tej wyspie? Oczywiście. Ale z tem jest taksamo jak z owemi pogłoskami o szkunerach łowiących foki: Jeden Pan Bóg wie jak to się tam odbyło. Na kutrze nie bawiono się tak dalece w badania. Zawinęli go w pokrowiec od łodzi i odbili jaknajprędzej, bo zbliżała się ciemna noc, pogoda była groźna, a statek nawoływał ich wystrzałami z działa co pięć minut. W trzy tygodnie później Robinson miał się jaknajlepiej. Krzyk, co się podniósł naokoło tej historji po jego powrocie, nie wzruszył go ani trochę; Robinson zaciął zęby i pozwolił ludziom gadać. I tak dosyć miał trosk, bo stracił swój statek i wszystko co posiadał pozatem, to też nie zwracał uwagi na obelgi, które na niego rzucano. O, taki człowiek to mi odpowiada. — Podniósł rękę i kiwnął na kogoś znajdującego się u końca ulicy. — Ma tam trochę pieniędzy, to też musiałem go przypuścić do spółki. Musiałem! Byłoby grzechem przejść koło takiego skarbu, a sam byłem do cna wypłókany. Serce mnie bolało, ale cóż, patrzę się jasno na rzeczy i pomyślałem sobie: jeśli już muszę z kimś się dzielić, to niechże to będzie Robinson. Zostawiłem go w hotelu przy śniadaniu i poszedłem do sądu, bo mi pewna myśl zaświtała... A, dzieńdobry, panie kapitanie. Mój przyjaciel... — kapitan Robinson“.
— Wychudły patrjarcha, w ubraniu z białej dymki i kasku z rondem podbitem zieloną podszewką, zbliżył się do nas, drepcząc i suwając nogami. Stanął, wsparty oburącz na rękojeści parasola. Biała broda o bursztynowych smugach zwieszała mu się w kłakach aż po pas. Mrugał pomarszczonemi powiekami, patrząc na mnie w oszołomieniu.
— „Witam pana, witam“ — pisnął uprzejmie i zachwiał się na nogach. — „Trochę jest głuchy“ — rzekł Chester na stronie.
— „Więc pan wlókł go za sobą sześć tysięcy mil żeby kupić tanio parowiec?“ — zapytałem.
— „Na moje kiwnięcie palcem objechałby dwa razy cały świat dookoła — rzekł Chester z olbrzymią energją. — Ten parowiec postawi nas na nogi, mój chłopcze. Czy to moja wina, że wszyscy szyprowie i właściciele statków z całej Australazji okazali się skończonymi durniami? Mówiłem ja raz przez trzy godziny do jednego człowieka w Auckland. „Wyślij pan statek“, mówię do niego, „wyślijże pan statek. Dostaniesz pan pół pierwszego ładunku gratis — za darmo — byle tylko zrobić dobry początek“. A on odpowiada: „Nie zrobiłbym tego nawet wtedy, gdyby to było jedyne miejsce, dokąd można posłać statek“. Skończony osioł, naturalnie. I gada dalej, że tam naokoło rafy, prądy, kotwowiska ani śladu, chyba czepiać się gołych skał — że żadne towarzystwo ubezpieczeń nie chciałoby wziąć na siebie takiego ryzyka; że nie widzi sposobu aby załadować statek prędzej niż za trzy lata. Osioł! O mało co nie padłem przed nim na kolana. „Ależ patrz pan jasno na rzeczy“, mówię. „Pal sześć skały i huragany. Spójrz pan na to bez uprzedzeń. Przecież tam jest guano, plantatorzy trzciny cukrowej z Queenslandu będą bili się o nie — będą bili się o nie na bulwarze!“ Ale cóż głupiemu po rozumie? „To tam jeden z tych pańskich kawałów, Chester“, mówi do mnie. Ładny kawał! Ledwie się nie popłakałem. Niech pan spyta kapitana Robinsona... A drugi armator, w Wellington — opasły chłop w białej kamizelce — myślał widocznie że knuję jakieś oszustwo. „Szukaj pan sobie innego kpa“, mówi, „bo ja jestem na razie zajęty. Dowidzenia“. Straszną miałem ochotę wziąć go oburącz i wyrzucić przez okno jego własnego biura. Ale nie zrobiłem tego. Byłem łagodny jak baranek. „Niech pan nad tem pomyśli“, mówię. „Niech pan doprawdy nad tem pomyśli. Jutro pana odwiedzę“. Mruknął coś w ten deseń, że „cały dzień nie będzie go w domu“. Na schodach o mały włos nie zacząłem walić głową o mur ze złości. Niechże kapitan Robinson poświadczy. Okropnie mi było pomyśleć o tym cudownym towarze marnującym się w słońcu — trzcina cukrowa strzeliłaby od niego pod same niebiosa. Cóż to za przyszłość dla Queenslandu! A w Brisbane, dokąd pojechałem żeby sprobować po raz ostatni, zrobili ze mnie warjata. Idjoci! Jedyny rozsądny człowiek, na którego się natknąłem, to dorożkarz co mię obwoził. Zdaje się że to był jakiś podupadły szykowiec, słyszy pan, kapitanie Robinson? Pamięta pan, co panu opowiadałem o moim dorożkarzu w Brisbane, co? Ten chłop to miał nadzwyczajne oko. W mig wszystko przeniknął. Rozkosz była z nim gadać. Raz wieczorem, po piekielnym dniu wśród tych armatorów, tak się źle czułem, że mówię do niego: „Muszę się upić. Chodź pan ze mną; muszę się upić bo oszaleję“. „Jestem na pańskie rozkazy“, mówi, „sypmy“. Nie wiem cobym był bez niego zrobił. Słyszy pan! Kapitanie Robinson!“
— Uderzył kułakiem w żebro swego wspólnika.
— „Hi, hi, hi! — zaśmiał się staruch, patrząc bezmyślnie wzdłuż ulicy, a potem spojrzał na mnie niepewnie smutnemi, mętnemi źrenicami. — Hi, hi, hi!“
— Wsparł się mocniej na parasolu i utkwił wzrok w ziemi. Nie potrzebuję wam mówić, że próbowałem odejść kilka razy, ale Chester zapobiegł tym usiłowaniom, chwytając mię poprostu za kurtkę.
— „Zaraz, zaraz. Przyszedł mi jeden pomysł“.
— „Cóż to za pomysł, u licha! — wybuchnąłem w końcu. — Jeśli pan myśli, że wejdę z panem w spółkę“...
— „Nie, nie, mój chłopcze, zapóźno, choćby pan nie wiem jak tego pragnął. Parowiec już mamy“.
— „Macie cień parowca“ — rzekłem.
— „Dość dobry na początek — głowy sobie tem zawracać nie będziemy. Prawda, kapitanie Robinson?“
— „Tak, tak, tak“ — zakrakał stary grzyb, nie podnosząc oczu, przyczem głowa zaczęła mu latać gwałtownie od tej determinacji.
— „Pan chyba zna tego młodzika — rzekł Chester, wskazując głową na ulicę, z której Jim znikł już oddawna. — Jedliście wczoraj razem obiad w hotelu Malabarskim — jak mi mówiono“.
— Powiedziałem że to jest prawda. Chester rzekł na to, iż lubi także żyć wygodnie i na odpowiedniej stopie, ale na razie musi się liczyć z każdym pensem — „trzeba ich jaknajwięcej na ten interes! Co, kapitanie Robinson?“ Wysunął pierś i pogładził krótkie, gęste wąsy, a osławiony Robinson, pokaszlując u jego boku, trzymał się coraz mocniej rączki parasola, przyczem zdawało się że lada chwila opadnie biernie na ziemię i przemieni się w kupę starych kości.
— „Rozumie pan, pieniądze ma stary w garści — szepnął poufnie Chester. — Ja wypłókałem się docna, usiłując puścić w ruch ten psiakrew interes. Ale pomalutku, pomalutku... Przyjdzie kolej i na nas. — Wydał się naraz zdumiony oznakami mej niecierpliwości. — Ee, cóż u Pana Boga — zawołał — ja panu opowiadam o najwspanialszym interesie jaki sobie można wyobrazić, a pan...“
— „Umówiłem się z kimś“ — tłumaczyłem łagodnie.
— „I cóż z tego? — zapytał ze szczerem zdumieniem — poczekają na pana“.
— „To właśnie ja teraz czekam — zauważyłem. — Zechce mi pan powiedzieć, czego pan sobie życzy?“ —
— „Kupię dwadzieścia hoteli takich jak ten — mruknął pod nosem — i wszystkich tych błaznów co się tam żywią... Więcej niż dwadzieścia! — Podniósł szybko głowę. — Potrzebuję tego chłopca“.
— „Nie rozumiem pana“ — rzekłem.
— „On jest do niczego, co?“ — rzekł szorstko.
— „Nic o tem nie wiem“ — oświadczyłem.
— „Jakże, przecież pan mi sam mówił, że on wziął tak tę sprawę do serca — dowodził Chester. — Otóż według mnie człowiek, który... Tak czy owak, co on tam może być wart; ale widzi pan, ja szukam teraz kogoś dla siebie i właśnie mam na myśli coś, co mu będzie odpowiadało. Dam mu zajęcie na mojej wyspie. — Pokiwał znacząco głową. — Osadzę tam czterdziestu kulisów — choćbym ich miał ukraść. Ktoś musi przecież robić w tym interesie. O, ja chcę to postawić uczciwie: drewniana szopa, dach z falistej blachy — znam tam jednego człowieka w Hobart, który mi dostarczy materjałów na weksel sześciomiesięczny. Mówię panu, że znam takiego. Słowo honoru. Potem trzeba się będzie postarać o zapas wody. Muszę się pokręcić i kogoś wytrzasnąć, żeby mi dostarczył okazyjnie pół tuzina żelaznych zbiorników na kredyt. Będziemy łapać deszczową wodę, co? Niechże się tamten chłopiec zajmie tem wszystkiem. Zrobię go szefem kulisów. Dobra myśl, prawda? Co pan na to?“
— „Bywają lata, kiedy kropla deszczu nie spadnie na rafy Walpole’a“ — rzekłem, zbyt zaskoczony aby się roześmiać. Zagryzł wargi z zakłopotaniem. „No, już ja tam coś dla nich urządzę, albo też sprowadzę zapas wody. Do djabła z tem! Nie o to tu chodzi“.
— Nic nie odrzekłem. W błyskawicznej wizji ujrzałem Jima stojącego po kolana w guanie na skale pozbawionej cienia, z uszami pełnemi krzyku morskich ptaków, z rozpaloną kulą słońca nad głową; naokoło jak okiem sięgnąć puste niebo i pusty ocean, rozdygotane, smażące się w upale.
— „Nie radziłbym najgorszemu wrogowi“... — zacząłem.
— „Co pana ugryzło? — zawołał Chester. — Chcę mu dać porządne wynagrodzenie — naturalnie jak już interes będzie w ruchu. To żadna filozofja. Nic nie będzie miał do roboty; dwa sześciostrzałowce za pasem... Przecież nie będzie się bał jakiegoś kawału ze strony czterdziestu kulisów, mając dwanaście strzałów na podorędziu i będąc jedynym uzbrojonym człowiekiem. Zdaleka wygląda to znacznie gorzej. Chcę żeby pan mi pomógł go namówić.“
— „Ani myślę!“ — krzyknąłem. Stary Robinson podniósł na chwilę posępne, mętne oczy, Chester zaś spojrzał na mnie z nieskończoną pogardą.
— „A więc pan mu tego radzić nie będzie?“ — wyrzekł zwolna.
— „Naturalnie że nie! — odpowiedziałem z oburzeniem, jakby żądał abym mu pomógł kogoś zamordować. — Przytem jestem pewien, żeby się nie zgodził. Wprawdzie znajduje się w ciężkiem położeniu, ale o ile wiem nie ma bzika“.
— „On jest absolutnie do niczego — rozmyślał głośno Chester. — Świetnieby mi odpowiadał. Gdyby pan umiał patrzeć jasno na rzeczy, zrozumiałby pan że to jest właśnie to, czego mu trzeba. A w dodatku... Jakże! Przecież to jest najwspanialsza, pewna jak mur okazja. — Rozgniewał się nagle. — Muszę mieć kogoś. Rozumie pan? — Tupnął nogą i uśmiechnął się nieprzyjemnie. — W każdym razie wziąłbym na siebie odpowiedzialność, że wyspa się pod nim nie zapadnie — bo zdaje się że na tym punkcie jest trochę przeczulony“.
— „Dowidzenia“ — rzekłem krótko. Chester spojrzał na mnie jak na beznadziejnego durnia.
— „Czas już na nas, panie kapitanie — wrzasnął nagle w ucho staremu. — Ci parsyjscy marynarze czekają na nas żeby dobić targu. — Wziął mocno wspólnika pod ramię, obrócił nim i nagle zerknął w bok na mnie. — Chciałem mu wyświadczyć przysługę“ — wyrzekł z taką miną i takim tonem, że krew we mnie zawrzała.
— „Nie dziękuję panu — w jego imieniu“ — odrzekłem.
— „O, pan to jest djablo cięty — zadrwił — ale zresztą taki pan sam jak inni. Buja pan po obłokach. Zobaczymy co też pan z nim zrobi“.
— „Nie twierdzę wcale, że chcę dla niego coś zrobić“.
— „Ach tak?“ — wykrztusił; jego siwe wąsy zjeżyły się z gniewu, obok niego zaś sławetny Robinson, wsparty na parasolu, stał tyłem do mnie, cierpliwy i nieruchomy jak stara szkapa dorożkarska.
— „Ja wyspy z guanem nie znalazłem“ — rzekłem.
— „Jestem pewien że panby jej nie dostrzegł, nawet gdyby pana za rękę do niej przyprowadzić — odciął się szybko; — a na tym świecie trzeba naprzód jakąś rzecz widzieć, dopiero wtedy można z niej wyciągnąć pożytek. Trzeba nawskroś ją przeniknąć — ni mniej ni więcej“.
— „I znaleźć innych, którzy ją także przenikną“ — wtrąciłem, spoglądając na pochylone plecy u boku Chestera. Żachnął się na mnie.
— „Oczy Robinsona są w porządku — niech pana o to głowa nie boli. To nie smarkacz“.
— „Ja myślę!“ — rzekłem.
— „Chodźmy, kapitanie — krzyknął Chester staremu pod rondo hełmu z pewnego rodzaju brutalnym szacunkiem; w odpowiedzi na to Święty Postrach poskoczył potulnie. Czekał na nich cień parowca i skarby Golkondy na tej pięknej wyspie! Ciekawa z nich była para Argonautów. Chester szedł swobodnie, dobrze zbudowany, tęgi, z miną zwycięską; tamten zaś, długi, wychudzony, obwisły, trzymał się kurczowo jego ramienia, suwając wyschniętemi nogami z rozpaczliwym pośpiechem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.