Przejdź do zawartości

Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VIII

— Jak długo stał u luki bez ruchu, spodziewając się każdej chwili, że okręt zapadnie mu się pod nogami, a prąd wody zaleje go z tyłu i podrzuci jak wiór — nie umiem tego powiedzieć. Niebardzo długo — może ze dwie minuty. Dwóch mężczyzn, których nie mógł dojrzeć, zaczęło sennie rozmawiać; doszedł go skądciś dziwny odgłos szurających nóg. Ponad temi słabemi dźwiękami wisiała okropna cisza poprzedzająca klęskę, wisiało dręczące milczenie właściwe chwili przed katastrofą. Nagle przyszło Jimowi do głowy, że może zdąży pobiec i poprzecinać wszystkie rejki od łożysk, aby łodzie mogły się utrzymać na powierzchni, gdy okręt pójdzie na dno.
Patna miała długi mostek; wszystkie łodzie były tam na górze, cztery z jednej strony i trzy z drugiej — najmniejsza z nich przy lewej burcie, prawie na jednej linji z osprzętem sterowym. Jim zapewnił mię, niepokojąc się wyraźnie czy mu uwierzę, że przygotował je z największą starannością do natychmiastowego użytku. Znał swoje obowiązki. Sądzę iż pod tym względem był wcale dobrym oficerem. „Uważałem zawsze, że trzeba być przygotowanym na najgorsze“, rzekł, patrząc mi niespokojnie w twarz. Kiwnąłem potakująco głową, zaznaczając że zgadzam się z tą zdrową zasadą, lecz zamknąłem oczy na nieuchwytną ułomność tego człowieka.
— Mówił mi dalej, iż ruszył z miejsca i biegł niepewnie. Musiał przestępować przez nogi, unikać potknięcia się o głowy. Nagle ktoś chwycił go z dołu za kurtkę i zrozpaczony głos przemówił z pod jego łokcia. Jim trzymał w prawej ręce lampę; światło jej padło na zadartą, ciemną twarz, której oczy błagały go razem z głosem. Otrzaskany z językiem krajowców, Jim zrozumiał słowo woda, powtórzone kilkakroć z naciskiem w tonie modlitwy, prawie z rozpaczą. Szarpnął się aby się wyswobodzić i poczuł że czyjeś ramię opasuje mu nogi.
— „Ten drab uczepił się mnie jak tonący — rzekł z przejęciem. — „Woda, woda!“ Jakąż on wodę miał na myśli? Czy on co wiedział? Z całym spokojem, na jaki tylko mogłem się zdobyć, rozkazałem aby mię puścił. Zatrzymywał mię; czas naglił, inni ludzie zaczęli się ruszać; a ja potrzebowałem czasu — czasu aby poprzecinać więzy trzymające łodzie. Chwycił mię teraz za rękę; czułem iż zacznie krzyczeć! Błysnęło mi, że toby wystarczyło dla wywołania paniki; zamachnąłem się wolną ręką i rzuciłem mu lampę w twarz. Szkło brzękło, lampa zagasła, ale to uderzenie sprawiło że mię puścił; uciekłem — chciałem się dostać do łódek; chciałem się dostać do łódek! Skoczył za mną. Rzuciłem się na niego. Nie myślał się uspokoić; usiłował krzyczeć; o mało go nie udusiłem, nim zrozumiałem o co mu chodzi. Chciał trochę wody — wody do picia; wydzielali im skąpe racje, rozumie pan, a on miał z sobą młodego chłopca, którego przedtem kilka razy zauważyłem. Syn jego był chory — i spragniony. Człowiek ów dojrzał mię, gdym go mijał i poprosił o trochę wody. To było wszystko. Staliśmy w ciemności pod mostkiem. Chwytał mię ciągle za ręce; nie było sposobu go się pozbyć. Wpadłem do swojej kabiny, porwałem butelkę z wodą i wetknąłem mu ją do ręki. Znikł. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo sam byłem spragniony“.
— Jim oparł się na łokciu i ocienił ręką oczy. Czułem jak mi dreszcz zbiega po grzbiecie; w tem wszystkiem było coś szczególnego. Palce ręki osłaniającej mu czoło drżały zlekka. Przerwał krótkie milczenie.
— „Te rzeczy zdarzają się człowiekowi tylko raz w życiu i... Ale co tam! Kiedy wróciłem wreszcie na mostek, tamte draby usiłowały zdjąć łódź z łożyska. Łódź! Wbiegałem właśnie po drabinie, gdy silne uderzenie spadło mi na ramię, o włos od głowy. Nie zatrzymało mnie to, a główny mechanik — wyciągnięto go już podówczas z koi — zamierzył się znowu drążkiem od pokrowca. Byłem tak jakoś usposobiony, że niczemu się nie dziwiłem. Wszystko to wydawało mi się naturalne — i okropne — okropne. Umknąłem się temu nędznemu wariatowi, podniosłem go z pokładu jak piórko, a on zaczął mi szeptać w ramionach:
— „Niech pan mię puści! Myślałem że to nie pan, tylko jeden z tych tam murzynów“.
— Odrzuciłem go precz; potknął się na mostku i zbił z nóg tego małego drugiego mechanika. Szyper, krzątający się koło łodzi, obejrzał się i zaczął iść na mnie ze spuszczoną głową, warcząc niby dzika bestja. Stałem w miejscu jak słup. Anim drgnął — jakbym był o, tem — stuknął z lekka kostkami palców w ścianę koło swego krzesła. — Zdawało mi się, że słyszałem to wszystko, widziałem to wszystko, przeszedłem przez to wszystko już dwadzieścia razy. Nie bałem się ich. Cofnąłem wyciągniętą pięść, a on zatrzymał się, mrucząc:
— „A, to pan. Prędko, pomagaj pan“.
— „Tak powiedział. Prędko! Jakby szybkość tu mogła coś znaczyć!“
— „A co wy chcecie zrobić?“ — zapytałem.
— „Zwiać“ — warknął przez ramię.
— „Nie zdaje mi się abym wtedy zrozumiał, co szyper miał na myśli. Tamci dwaj dźwignęli się tymczasem na nogi i pobiegli do łódki. Dreptali, sapali, popychali, klęli na łódź, na okręt, na siebie — klęli na mnie. Wszystko szeptem. Nie ruszałem się wcale, nie mówiłem nic. Śledziłem pochylenie statku. Tkwił tak nieruchomo, jakby był osadzony na blokach w suchym doku — tylko że wyglądał tak. — Podniósł rękę dłonią wdół i pochylił palce. — O tak — powtórzył. — Widziałem przed sobą nad dziobem linję widnokręgu jak na dłoni; widziałem hen daleko wodę czarną, i błyszczącą, i cichą — cichą jak staw — śmiertelnie cichą, cichszą niż kiedykolwiek — tak cichą że nie mogłem znieść jej widoku. Czy pan kiedy śledził statek pochylony dziobem wdół, statek, któremu przeszkadza pójść na dno płyta starego żelaza, zżarta przez rdzę do tego stopnia że nie można jej nawet podeprzeć? Był pan kiedy w takiem położeniu? Aha, podeprzeć! Myślałem o tem — o czem ja wówczas nie myślałem; ale czy można podeprzeć gródź w pięć minut — albo chociażby w pięćdziesiąt? Skąd wziąć ludzi, którzyby poszli tam na dół? A drzewo — drzewo? Czy byłby pan miał odwagę zamachnąć się młotem i uderzyć w gródź, gdyby pan przedtem ją widział? Niech pan nie mówi, że tak; nie widział pan jej; niktby się na to nie odważył. Żeby taką rzecz zrobić, trzeba wierzyć że jest to możliwe, do licha — że jest możliwość choćby jedna na tysiąc, że jest choćby cień nadziei; a temuby pan nie uwierzył. Nikt nie byłby temu uwierzył. Pan mnie uważa za psa, ponieważ tam stałem bez ruchu, ale co pan byłby zrobił? Właśnie! Ani pan, ani nikt tego powiedzieć nie może. Trzeba mieć czas na zastanowienie. Co ja miałem według pana zrobić? Czy miałem dopuścić żeby wszyscy ci ludzie, których przecież sam wyratować nie mogłem, których nic wyratować nie mogło — żeby ci ludzie poszaleli z trwogi? Proszę pana — tak jak tu na tem krześle przed panem siedzę...“
— Dyszał gorączkowo co kilka słów i rzucał na mnie szybko wzrokiem, jakby w udręce badał na mej twarzy wrażenie, które wywierał. Nie mówił do mnie, mówił tylko przede mną, spierał się z jakąś niewidzialną osobistością, wrogim i nieodłącznym wspólnikiem swego istnienia — drugim właścicielem swej duszy. Wynik sporu był poza kompetencją sądu: ten spór o prawdziwą istotę życia, niezmiernie subtelny i doniosły, sędziego nie potrzebował. Jim pragnął sprzymierzeńca, pomocnika, współwinowajcy. Czułem że grozi mi z jego strony podejście, obałamucenie, pułapka, może nawet gwałt, bylem tylko chciał zająć wyraźne stanowisko w sporze niemożliwym do rozstrzygnięcia — gdyż niepodobna było wymierzyć sprawiedliwości wszystkim zjawom gnieżdżącym się w duszy Jima — i szlachetnym, które miały swoje prawa, i niegodnym, które stawiały swoje wymagania. Nie umiem wam wytłumaczyć mych sprzecznych uczuć, wam, którzyście go nie widzieli i słyszycie jego słowa tylko z moich ust. Zdawało mi się że mnie zmuszają do zrozumienia Niepojętego — a nie znam nic, coby było przykrzejsze od takiego uczucia. Kazano mi oglądać sztuczność czającą się w każdej prawdzie i zasadniczą szczerość fałszu. Jim przemawiał do wszystkich stron mojej duszy — do tej, która jest zawsze zwrócona ku światłu dnia i do tamtego naszego oblicza, co jak druga półkula miesiąca istnieje potajemnie w wiecznym mroku, oświetlona niekiedy z samego brzegu okropnym, szarym blaskiem. Byłem pod wpływem Jima. Przyznaję się do tego, wyznaję to. Jego wypadek jest nieciekawy, błahy — wszystko co chcecie: zgubiony młodzieniec, wśród miljona innych — ale był to jednak jeden z nas; jego przygoda miała równie małe znaczenie jak zatopienie mrowiska, a przecież tajemnicza postawa tego człowieka zaprzątała mię tak bardzo, jakby był jedną z najwybitniejszych jednostek swego rodzaju, jakby niejasna prawda ukryta w jego głębi dość była doniosła, by wpłynąć na wyobrażenie ludzkości o samej sobie...
Marlow zatrzymał się żeby tchnąć życie w zamierające cygaro; zdawało się iż zapomniał doszczętnie o swem opowiadaniu, gdy nagle zaczął znowu:
— Naturalnie że to moja wina. Człowiek nie powinien doprawdy tak się przejmować. To słabość z mej strony. Jego słabość była innego rodzaju. Moja polega na tem, że nie mam dość bystrego wzroku dla rzeczy przypadkowych — zewnętrznych — że nie dostrzegam koszyka gałganiarza lub cienkiej bielizny sąsiada. Stykałem się z tylu ludźmi — ciągnął z przelotnym smutkiem — a stykałem się z nimi z pewnym... pewnym, powiedzmy, rozpędem, tak jak z tym chłopcem naprzykład, i za każdym razem umiałem w nich dostrzec tylko ludzkie stworzenia. Mam jakiś podły, demokratyczny rodzaj wzroku, który może jest lepszy od zupełnej ślepoty, ale nigdy mi nic z niego nie przyszło — o tem was mogę zapewnić. Ludzie się spodziewają, że się weźmie pod uwagę ich piękną bieliznę. Ale ja nie umiałem nigdy wzbudzić w sobie zachwytu dla rzeczy tego rodzaju. O, to jest wada; to jest wada bezwzględnie. A tu przychodzi taki łagodny wieczór jak dziś; naokoło mnie siedzą ludzie zbyt leniwi aby grać w wista — no i zaczyna się opowiadanie...
Zatrzymał się znów, może czekając na jakąś zachęcającą uwagę, ale nikt się nie odezwał; tylko gospodarz, niby spełniając niechętnie obowiązek, mruknął —
— „Taki jesteś subtelny, Marlow“.
— Kto? ja? — rzekł Marlow cichym głosem. — Ach nie! Ale on był subtelny; i choćbym się nie wiem jak starał, aby to opowiadanie dobrze wypadło, uchodzi mi mnóstwo odcieni — takie są delikatne, takie trudne do oddania w bezbarwnych słowach. A Jim komplikował jeszcze sprawę przez to, że był taki prosty — ileż ten nieborak miał prostoty!... Słowo daję, zdumiewał mnie. Siedział tam i mówił, że tak jak go widzę przed sobą, nigdyby się nie uląkł niczego — i wierzył w to w dodatku! Mówię wam, to było bajecznie naiwne — i niesłychane, niesłychane! Obserwowałem go skrycie, zupełnie jakbym go podejrzewał iż chce mię porządnie nabrać. Był przekonany że, mówiąc uczciwie — „uczciwie, rozumie pan!“ — niema rzeczy, przed którąby się cofnął. Już kiedy był „o, takim“, „zupełnie małym smykiem“, przygotowywał się do wszelkich wypadków, które mogą spaść na człowieka na lądzie i morzu. Przyznawał się z dumą do tego rodzaju przezorności. Obmyślał niebezpieczeństwa i obronę przed niemi, spodziewając się najcięższych prób, przeświadczony że się z nich jaknajlepiej wywiąże. Jego życie musiało być ciągłą egzaltacją. Czy to sobie wyobrażacie? Nieustanny szereg przygód, tyle sławy, zwycięski pochód naprzód. A głębokie poczucie własnej roztropności wciąż przenikało mu duszę. — Jim zapamiętał się zupełnie; oczy mu błyszczały; każde słowo zdradzało coraz wyraźniej całą jego niedorzeczność, i serce ciężyło mi coraz dotkliwiej. Nie miałem najmniejszej ochoty do śmiechu; przybrałem niewzruszony wyraz twarzy aby się nawet nie uśmiechnąć. Po Jimie było znać irytację.
— „Zawsze staje się to, czego człowiek nie oczekiwał“ — rzekłem pojednawczym tonem. Moja tępota wyrwała mu pogardliwy wykrzyk: „Et!“ Pewno chciał dać przez to do zrozumienia, że żadna niespodzianka nie wytrąciłaby go z równowagi; chyba tylko coś niepojętego mogłoby zaszachować bezwzględną jego gotowość na wszystko. Został zaskoczony. Mruknął pod nosem przekleństwo na morze i niebo, na statek, na ludzi. Wszystko go zdradziło! Został chytrze wciągnięty w pewnego rodzaju wzniosłą rezygnację, która nie pozwoliła mu nawet ruszyć palcem; a tymczasem tamci, zdający sobie jasno sprawę z położenia, pracowali w pocie czoła nad spuszczeniem łodzi, potrącając się nawzajem. Coś się tam popsuło w ostatniej chwili. Zdaje się że w pośpiechu doprowadzili jakimś dziwnym sposobem do tego, że bolec z przodu łożyska zaciął się na głucho; stracili resztę przytomności wobec tego fatalnego wypadku. Ładny widok musiały przedstawiać te zapamiętałe wysiłki czterech drabów, mozolących się na nieruchomym statku, który unosił się spokojnie na wodzie wśród ciszy śpiącego świata; starali się wyzyskać każdą chwilę w walce o oswobodzenie tej łodzi; pełzali na czworakach, dźwigali się z rozpaczą i ciągnęli, pchali, warcząc jadowicie na siebie, gotowi zabić, gotowi płakać; od skoczenia sobie nawzajem do gardła powstrzymywał ich tylko strach przed śmiercią, która stała spokojnie nad nimi jak nieugięty dozorca o chłodnem spojrzeniu. O tak! to musiał być piękny widok. Jim widział to wszystko, i mógł o tem mówić z pogardą i goryczą; a był dokładnie o wszystkiem powiadomiony chyba zapomocą szóstego zmysłu, ponieważ przysiągł mi, że trzymał się cały czas na uboczu i nie spojrzał ani razu na nich i na łódź — ani razu. A ja mu wierzyłem. Sądzę że był zbyt pochłonięty śledzeniem niebezpiecznie pochylonego statku — groźbą zagłady odkrytą wśród najzupełniejszego bezpieczeństwa — że urzekł go miecz, wiszący na włosku nad jego romantyczną głową.
— Wszystko było nieruchome przed jego oczami; nic mu nie przeszkadzało sobie wyobrażać, jak ciemny widnokrąg nagle się wzniesie a rozległa morska równina przechyli się w górę; widział szybkie, ciche zbliżanie się przepaści, brutalny jej skok i chwyt, beznadziejną walkę, gasnące światło gwiazd, mrok zwierający się nazawsze nad jego głową, jak sklepienie grobu — bunt swego młodego życia — czarny kres. Wyobrażał sobie to wszystko! Na Boga, ktoby sobie tego nie wyobraził? A trzeba pamiętać, że Jim był skończonym mistrzem w owym szczególnym zakresie, że ten nieborak miał dar szybkiej wizji poprzedzającej wypadki. Widok, który się przed nim roztoczył, obrócił go od stóp do głów w kamień; ale w głowie kłębiły mu się gorączkowe myśli, kulawe, ślepe, nieme myśli — wir okropnych kalek. Czy nie mówiłem wam, że się przede mną spowiadał, jakbym miał władzę potępić go lub rozgrzeszyć? Rył się w sobie głęboko w nadziei na moje rozgrzeszenie, któreby mu się na nic nie przydało. Był to jeden z tych wypadków, których żaden uroczysty fałsz nie może złagodzić, którym zaradzić nie w ludzkiej jest mocy; sam Stwórca zdaje się grzesznika opuszczać i zostawiać go samemu sobie.
— Jim stał z prawej strony mostka, odsunąwszy się jaknajdalej od walki o łódź, tajemnej niby spisek i toczącej się wśród warjackiego podniecenia. Tymczasem obaj Malaje pozostali u koła, trzymając ręce na szprychach. Wyobraźcie sobie aktorów tego — dzięki Bogu! — wyjątkowego morskiego epizodu; czterech ludzi wprost oszalałych od gwałtownych, skrytych wysiłków, i trzech przypatrujących im się w zupełnym bezruchu — ponad płóciennym dachem, osłaniającym głęboką nieświadomość setek ludzkich istot, wraz z ich znużeniem, marzeniami, nadziejami — istot zatrzymanych przez niewidzialną rękę na skraju zagłady. Bo że tak było, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, zważywszy na stan okrętu, uważam ów wypadek za jeden z najgorszych, jakie się mogą wydarzyć. Te draby u łodzi miały aż nadto powodów do warjowania ze strachu. Mówię szczerze; gdybym się tam był znalazł, nie dałbym i złamanego szeląga, że okręt się utrzyma na powierzchni przez następującą sekundę. A jednak unosił się wciąż na wodzie. Przeznaczeniem tych śpiących pielgrzymów było, aby dokonali swej wędrówki — inny jakiś gorzki koniec był im sądzony. Zdawało się, że Wszechpotęga, w której miłosierdzie wierzyli, potrzebując jeszcze przez chwilę ich skromnego świadectwa na ziemi, spojrzała wdół aby dać znak oceanowi: „Niewolno!“ Ocalenie Patny byłoby dla mnie faktem absolutnie niepojętym, gdybym nie wiedział do jakiego stopnia stare żelazo jest czasem wytrzymałe — równie wytrzymałe niekiedy jak duch ludzi, których się spotyka od czasu do czasu, ludzi zużytych do cna lecz dźwigających ciężar życia.
— Jednym z najdziwniejszych objawów w ciągu tych dwudziestu minut było według mnie zachowanie obu sterników. Należeli do gromady przeróżnych krajowców sprowadzonych z Adenu dla zeznań w czasie śledztwa. Jeden z nich, walczący z wielką nieśmiałością, bardzo był młody, a sądząc z jego gładkiej, żółtej, wesołej twarzy, można było myśleć że jest jeszcze młodszy niż w rzeczywistości. Pamiętam doskonale jak Brierly zapytał go przez tłumacza, co myślał w owej chwili, tłumacz zaś, zamieniwszy z nim kilka słów, zwrócił się do sądu z godną miną:
— „Mówi, że nic nie myślał“.
— Drugi sternik o cierpliwych, mrugających oczach, miał na głowie zwiniętą zręcznie niebieską bawełnianą chustę, wyblakłą od prania, z pod której sterczało mnóstwo siwych kosmyków. Twarz jego była pomarszczona, zapadła, ponura a cera brunatna, pociemniała od sieci zmarszczek; wyjaśnił że wiedział, iż coś złego się dzieje ze statkiem, ale nie otrzymał żadnego rozkazu; nie pamiętał aby mu dano jaki rozkaz; dlaczego miał opuścić ster? Przy dalszych pytaniach wyprężył nagłym ruchem chude barki i oświadczył, że mu nawet nie przyszło do głowy, aby biali mogli opuścić okręt ze strachu przed śmiercią. Nawet i teraz w to nie wierzy. Musiały tam być jakieś ukryte przyczyny. Pokiwał znacząco brodą. Aha! ukryte przyczyny. Jest człowiekiem wielce doświadczonym i chce aby ten biały tuan wiedział — zwrócił się ku Brierly’emu, który nie podniósł głowy — że on, sternik, nabył wiele wiadomości, służąc białym ludziom na morzu przez długie lata. I nagle, trzęsąc się z podniecenia, zaczął sypać przed skupioną uważnie publicznością mnóstwo dziwacznie brzmiących imion, nazwisk umarłych szyprów, nazw zapomnianych statków krajowych, słów o brzmieniu znanem i wypaczonem, jakby ręka niemego czasu ciążyła na nich od wieków. Zatrzymano go wreszcie. Cisza zaległa salę — cisza nie zamącona conajmniej w ciągu minuty, i przeszła stopniowo w głęboki pogwar. Ten epizod zrobił sensację w drugim dniu śledztwa; wywarł wrażenie na publiczności, wywarł wrażenie na wszystkich prócz Jima, który siedział posępnie u końca pierwszej ławki i nie podniósł oczu ani razu na tego niezwykłego i obciążającego świadka, co zdawał się posiadać jakiś tajemniczy system obrony.
— Tedy obaj laskarowie tkwili u koła tego okrętu, którym nie można już było sterować, i śmierćby ich tam zastała, gdyby takie było ich przeznaczenie. Biali nie popatrzyli na nich nawet przelotnie, zapomnieli widać o ich istnieniu. W każdym razie Jim sobie tego nie przypominał. Pamiętał tylko to, że czuł się zupełnie bezsilny — ponieważ był sam jeden. Pozostawało mu tylko zatonąć razem z okrętem. Czy warto było zakłócać ludziom spokój? I poco? Czekał bez słowa, stężały w tej jednej myśli — w pewnego rodzaju bohaterskiej dyskrecji. Pierwszy mechanik przebiegł ostrożnie wpoprzek mostka i pociągnął go za rękaw.
— „Chodź pan i pomóż! Na miłość boską, chodźże pan i pomóż!“
— Pobiegł do łodzi na palcach i wrócił natychmiast żeby ciągnąć znów Jima za rękaw, błagając go i przeklinając zarazem.
— „Zdawało się że gotów mnie całować po rękach — rzekł Jim z wściekłością — a zaraz potem zaczął się pienić i szeptać mi w twarz: „Gdybym miał czas, z rozkosząbym łeb panu roztrzaskał“. Odepchnąłem go. Nagle mnie chwycił za szyję. Uderzyłem go, psiakrew. Biłem gdzie popadło. „Nie chcesz się wyratować — ty piekielny tchórzu?“ zaszlochał. Tchórzu! Nazwał mnie piekielnym tchórzem! Ha, ha, ha, ha! Nazwał mię — ha, ha, ha!...“
— Jim rzucił się wtył i dygotał ze śmiechu. Nigdy w życiu nie słyszałem czegoś równie gorzkiego. Ten śmiech padł jak zaraza na paplaninę o osłach, piramidach, bazarach i tak dalej. Wzdłuż całej galerji długiej i ciemnawej głosy przycichły, blade plamy twarzy zwróciły się jednocześnie w naszą stronę i cisza stała się tak głęboka, że jasny dźwięk łyżeczki, padającej na mozaikową posadzkę werandy, zabrzmiał jak wątły, srebrzysty krzyk.
— „Nie powinien pan tak się śmiać, przecież tu pełno ludzi — strofowałem go. — To nieładnie ze względu na nich, pan przecież rozumie“.
— Z początku nie było po nim widać czy mię usłyszał, ale po chwili mruknął niedbale, patrząc mimo mnie wzrokiem, który zdawał się przenikać wgłąb jakiegoś straszliwego zjawiska:
— „Ach, pomyślą że jestem pijany.“
— Sądząc po jego wyglądzie, można było przypuszczać, że nigdy nie wyrzeknie już ani słowa. Ale gdzieżtam! Nie mógł już teraz przestać mówić, tak jakby nie mógł przestać żyć przez sam wysiłek woli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.