Przejdź do zawartości

Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VII

— Parowiec dążący na wschód przybył tego popołudnia i wielka jadalnia hotelu była więcej niż w połowie zapełniona ludźmi zaopatrzonymi w stufuntowe bilety do objazdu naokoło świata. Znajdowały się tam pary małżeńskie, jakby zadomowione w nowem otoczeniu i nudzące się z sobą już w środku podróży; małe grupy biesiadników, i duże, i pojedynczy goście, którzy jedli uroczyście lub ucztowali hałaśliwie, a wszyscy myśleli, rozmawiali, żartowali lub się krzywili, jak przywykli robić to u siebie w domu — inteligencją zaś i wrażliwością nie przewyższali swych kufrów stojących w górnych pokojach. Odtąd — podobnie jak ich bagaże — mieli być poznaczeni etykietami, stwierdzającemi że przejeżdżali przez takie to a takie miejscowości. Cenili sobie wysoko to wyróżnienie swych osób, zachowując kartki naklejone na walizkach jako udokumentowane świadectwa, jako jedyny trwały ślad korzyści wyniesionych z podróży. Ciemnolicy lokaje krzątali się bezszelestnie po przestronnej, gładkiej posadzce; od czasu do czasu rozlegał się śmiech młodej panny, niewinny i pusty jak jej dusza, a gdy brzęk porcelany nagle przycichał, dochodziło kilka słów cedzonych z afektacją przez jakiegoś dowcipnisia, popisującego się wałkowaniem ostatniej skandalicznej historji z pokładu wobec szczerzących zęby współbiesiadników. Dwie koczujące stare panny o drewnianych twarzach, wystrojone zabójczo i dziwaczne niby dwa bogato przybrane strachy na wróble, studjowały z cierpką miną jadłospis, szepcząc do siebie zwiędłemi wargami.
Trochę wina otworzyło serce Jima i rozwiązało mu język. Zauważyłem też, że jadł z apetytem. Zdawało się iż pogrzebał epizod zagajający naszą znajomość. Była to widać rzecz, której nigdy nie poruszy się już na tym świecie. Miałem wciąż przed sobą błękitne, chłopięce oczy, patrzące mi prosto w twarz, młode oblicze, szerokie ramiona, otwarte, opalone czoło, białe u nasady wijących się, jasnych włosów, a wygląd ten przemawiał do całej mojej sympatji: szczery wyraz, uśmiech pełen prostoty, młodzieńcza powaga. Należał do gatunku porządnych ludzi, był jednym z nas. Mówił trzeźwo, z pewnego rodzaju powściągliwą swobodą, ze spokojem, który mógł być wynikiem męskiego opanowania, bezwstydu, nieczułości, absolutnej nieświadomości, niesłychanego fałszu. Skąd miałem wiedzieć? Sądząc po naszym tonie, mogliśmy rozmawiać o kimś trzecim, o meczu footballowym, o zeszłorocznej pogodzie. Nurzałem się w przeróżnych domysłach, aż wreszcie pewien zwrot w rozmowie pozwolił mi zauważyć bez urażenia Jima, że to badanie musiało być naogół bardzo przykre dla niego. Wyciągnął ku mnie szybko ramię poprzez obrus i chwycił moją rękę obok talerza, wpijając we mnie oczy. Przestraszyłem się porządnie. — „To musiało być strasznie ciężkie“ — wyjąkałem, zmieszany tym przejawem niemego uczucia.
— „To — piekło“ — wybuchnął nagle zduszonym głosem.
— Na ów gest i słowa dwóch szykownych obieżyświatów u sąsiedniego stołu podniosło niespokojnie oczy z nad mrożonego pudinga. Wstałem i poszliśmy ku frontowej galerji na kawę i cygara.
— Stały tam małe ośmiokątne stoliczki z świecami palącemi się w szklanych kloszach; kępy roślin o sztywnych liściach przedzielały grupy wygodnych plecionych foteli; między parami kolumn — których czerwonawe trzony odbijały długim rzędem światło padające od wysokich okien — noc, ciemna i połyskliwa, zdawała się wisieć niby wspaniała draperja. Światła kotwiczne okrętów mrugały zdala jak zachodzące gwiazdy, a wzgórza z drugiej strony portu były podobne do zaokrąglonych, czarnych gromowych chmur, które stanęły w miejscu.
— „Nie mogłem uciekać — zaczął Jim. — Szyper uciekł — to dobre dla niego. Ja nie chciałem i nie mogłem. Wszyscy oni wykręcili się z tego tak czy owak, ale mnie to nie przystoi“.
— Słuchałem go ze skupioną uwagą, nie śmiąc się poruszyć na krześle; chciałem się o nim wszystkiego dowiedzieć — a do dziś dnia nie wiem nic, mogę tylko zgadywać. W jednej i tej samej chwili był ufny i zgnębiony zarazem, jakby jego przekonanie o własnej niewinności tłumiło w nim prawdę chcącą się na wierzch wydobyć. Zaczął od stwierdzenia, że nigdy nie będzie mógł wrócić do domu; a powiedział to takim tonem, jakby mówił iż niepodobna mu przeskoczyć przez dwudziestostopową ścianę. Jego oświadczenie przypomniało mi słowa Brierly’ego: „ten stary pastor w Essex zdawał się mieć słabość do swego syna marynarza“.
— „Nie umiem wam powiedzieć, czy Jim wiedział że ojciec ma słabość do niego, lecz jego ton, gdy wspominał o „tatusiu“, był na to obliczony aby mi dać do zrozumienia, że ów zacny stary wiejski pastor jest najwybitniejszym ze wszystkich ludzi, jacy tylko od początku świata troszczyli się o liczną rodzinę. Choć ani razu wyraźnie tego nie mówił, podsuwał mi to z niepokojem, żebym nie miał co do tego wątpliwości; było to rzeczywiście bardzo szczere i pełne wdzięku, lecz dodawało do innych składników tej historji bolesną świadomość o życiu tamtych ludzi, hen daleko.
— „Przeczytał już to wszystko w gazetach tam w kraju — rzekł Jim. — Nigdy nie będę mógł spojrzeć w oczy biednemu staruszkowi. — Nie ośmieliłem się podnieść wzroku, póki nie dodał: — Nie mógłbym mu nigdy wytłumaczyć. Nie zrozumiałby“.
— Spojrzałem na niego. Palił, pogrążony w myślach, a po chwili ocknął się i zaczął znów mówić. Przedewszystkiem wyraził pragnienie, abym go nie mieszał z jego wspólnikami w — w zbrodni, powiedzmy. Nie był taki jak oni; należał do zupełnie innego gatunku. Nie przeczyłem mu wcale. Nie miałem zamiaru w imię jałowej prawdy pozbawiać go choćby najmniejszego okruchu jakiejś odkupiającej łaski, któraby się mogła stać jego udziałem. Nie wiem do jakiego stopnia sam wierzył w swe słowa. Nie wiem do czego zmierzał — jeśli wogóle zmierzał do czegokolwiek — podejrzewam że on sam tego nie wiedział; bo wierzę, iż żaden człowiek nie rozumie nigdy w zupełności swych własnych chytrych wykrętów, mających na celu ucieczkę od ponurego cienia samowiedzy. Nie otwarłem ust ani razu przez cały czas gdy Jim roztrząsał kwestię, co mu właściwie wypadnie zrobić po ukończeniu „tego idjotycznego śledztwa“.
— Widocznie podzielał wzgardliwy pogląd Brierly’ego na postępowanie sądowe wskazane przez prawo. Wyznał, że nie ma pojęcia dokąd się zwrócić; tak to wyglądało, jakby raczej głośno myślał niż do mnie mówił. Świadectwo przepadło, karjera złamana, żadnych pieniędzy aby się ruszyć z miejsca, żadnych widoków na otrzymanie pracy. W kraju możeby się co i znalazło; ale na to trzebaby się zwrócić o pomoc do rodziny, czego zrobić nie chciał. Nie widział innej rady, jak tylko zaciągnąć się na statek w charakterze prostego marynarza — a może mógłby dostać miejsce podoficera na jakim parowcu. Dałby sobie z tem radę...
— „Tak pan uważa?“ — spytałem bezlitośnie.
— Zerwał się; podszedł do kamiennej balustrady i patrzył w noc. Po chwili był już z powrotem; stał przy mojem krześle, górując nademną, a młodzieńcza jego twarz jeszcze była chmurna od bólu pokonanego wzruszenia. Zrozumiał bardzo dobrze, iż nie wątpię o jego zręczności w sterowaniu okrętem. Zapytał głosem, który drżał zlekka:
— „Dlaczego pan to powiedział? Pan był dla mnie taki strasznie dobry. Nawet się pan nie roześmiał, kiedy — tu zaczął się jąkać — ta pomyłka, rozumie pan — wystrychnęła mnie na dudka. — Przerwałem mu, mówiąc dość żywo, że według mnie taka pomyłka nie jest okazją do śmiechu. Usiadł i wypił powoli kawę, opróżniając małą filiżaneczkę aż do ostatniej kropli. — To nie znaczy abym myślał choć przez chwilę, że na to zasłużyłem“ — oświadczył wyraźnie.
— „Nie myśli pan?“ rzekłem.
— „Nie — potwierdził ze spokojną stanowczością. — Czy pan wie, co pan byłby zrobił? Wie pan? A przecież pan nie ma siebie za... — przełknął ślinę — za psa?“
— I mówiąc to — słowo wam daję — spojrzał na mnie badawczo. Okazało się, że to było pytanie... pytanie bona fide. Jednak na odpowiedź nie czekał. Zanim się opamiętałem, ciągnął już dalej z oczami utkwionemi wprost przed siebie, jakby wyczytywał jakiś napis na tle nocy:
— „Wszystko polega na tem, żeby człowiek był w pogotowiu. Ja nie byłem w pogotowiu; nie byłem — w tamtej chwili. Nie chcę się usprawiedliwiać; ale takbym pragnął wytłumaczyć — takbym chciał żeby ktoś zrozumiał — ktokolwiek — choćby tylko jeden człowiek! Pan! Dlaczegóżby nie pan?“
— Było to uroczyste, a także i nieco śmieszne — jak zwykle walka jednostki usiłującej ocalić swoje pojęcie o tem, czem być powinna, ten sztuczny wzór postępowania — taki cenny — który jest jednem z prawideł gry, niczem więcej — lecz posiada straszliwą potęgę, bo przywłaszcza sobie bezgraniczną władzę nad przyrodzonemi ludzkiemi instynktami, bo grozi okropną karą za wykroczenie przeciw sobie. Jim zaczął opowiadanie dość spokojnie. Na pokładzie parowca linji Dale, który zabrał tych czterech ludzi płynących łódką w dyskretnym blasku zachodzącego słońca, już na drugi dzień zaczęto patrzeć na nich zukosa. Tłusty szyper opowiedział jakąś historję, tamci trzej milczeli, i z początku wzięto wszystko za dobrą monetę. Nie bada się biednych rozbitków, których miało się szczęście ocalić — jeśli nie od okrutnej śmierci, to w każdym razie od okrutnych cierpień. Potem, kiedy już był czas na zastanowienie, może uderzyło oficerów na Avondale, że jest „coś podejrzanego“ w całej tej sprawie; ale oczywiście zachowali swoje wątpliwości dla siebie. Wzięli na pokład kapitana, oficera i dwóch maszynistów z zatopionego parowca Patna; to im wystarczało i powinno było wystarczyć. Nie pytałem Jima o uczucia, których doznawał podczas tych dziesięciu dni spędzonych na statku. Ze sposobu w jaki mi o tem opowiadał, mogłem wnosić że był poniekąd ogłuszony odkryciem dokonanem na samym sobie — i niewątpliwie usiłował je wytłumaczyć jedynemu człowiekowi, który był zdolny zrozumieć całą jego straszliwą doniosłość. Zrozumcie, że nie starał się pomniejszyć tego odkrycia. Jestem tego pewien — i to go właśnie wyróżnia w moich oczach. A jakie przeżył wrażenia, gdy wysiadł na brzeg i dowiedział się o nieprzewidzianem zakończeniu historji, w której odegrał rolę tak opłakaną, nic mi o tem nie mówił i trudno to sobie wyobrazić. Ciekaw jestem czy doznał uczucia, że ziemia zapada mu się pod nogami? Chciałbym to wiedzieć! Lecz zapewne zdołał bardzo prędko odzyskać równowagę. Spędził na lądzie całe dwa tygodnie, czekając w Domu marynarzy, a że jednocześnie z nim przebywało tam sześciu czy siedmiu ludzi, miałem o nim trochę informacyj. Obojętna opinja tych ludzi wyrażała się w zdaniu, że w dodatku do innych wad Jim jest posępnym gburem. Spędził te dni na werandzie, zagłębiony w leżaku, i opuszczał swe legowisko tylko w czasie posiłków lub późno w noc, kiedy włóczył się samotnie po bulwarach, oderwany od otoczenia, niepewny i milczący, jak duch pozbawiony domu gdzieby mógł straszyć.
— „Nie przemówiłem pewnie nawet trzech słów do nikogo przez cały ten czas — rzekł, budząc we mnie wielkie współczucie, i dodał natychmiast: — Któryś z tych ludzi byłby napewno rąbnął coś, czego postanowiłem płazem nie puścić, a burdy nie chciałem. Nie! Wówczas nie. Byłem zanadto — zanadto... Nie miałem na to ochoty“.
— „A więc ta gródź ostatecznie wytrzymała“ — zauważyłem raźno.
— „Tak — mruknął — wytrzymała. A jednak przysięgam panu, że czułem jak mi się wydyma pod ręką.“
— „To nadzwyczajne, jaki napór stare żelastwo może czasem wytrzymać“ — rzekłem. Jim, zagłębiony w swoim fotelu, z wyciągniętemi sztywno nogami i zwieszonemi rękoma, kiwnął lekko głową raz po raz. Nie można było sobie wystawić smutniejszego widoku. Nagle podniósł głowę; wyprostował się; trzepnął się w udo.
— „Co za sposobność przepadła! Mój Boże, co za sposobność!“ — wybuchnął; a dźwięk ostatniego słowa przypominał okrzyk wydarty przez ból.
— Znów milczał i patrzył nieruchomo wdal z namiętną tęsknotą za tą możliwością odznaczenia się, którą stracił; rozdął na chwilę nozdrza, wciągając czarowne tchnienie zmarnowanej okazji. Nie myślcie że mię to zaskoczyło lub przejęło zgorszeniem — byłaby to z waszej strony krzycząca niesprawiedliwość. Jakąż ten młodzik miał bujną wyobraźnię! Zdradzał się przedemną zupełnie; oddawał się w moje ręce. Widziałem w jego wzroku wbitym w noc, jak cała jego dusza porywa się i rzuca naoślep w fantastyczną krainę zuchwałych, bohaterskich rojeń. Nie miał czasu żałować tego co stracił, tak całkowicie i poprostu przejął się tem, czego osiągnąć nie zdołał. Był bardzo daleko odemnie, choć obserwowałem go z odległości trzech stóp. Z każdą chwilą przenikał głębiej w nieprawdopodobny świat romantycznych czynów. Dotarł wreszcie do jądra tego świata! Dziwna błogość rozlała się po jego rysach, oczy zaiskrzyły mu się w blasku świecy stojącej między nami; uśmiechnął się nawet! Przeniknął do głębi — do samej głębi. Był to uśmiech pełen ekstazy, który nie pojawi się nigdy na mojej twarzy, ani też na waszych, moi drodzy. Ściągnąłem go na ziemię, mówiąc:
— „Pan chce powiedzieć — gdyby pan był został na statku!“
— Zwrócił się ku mnie z nagłem zdumieniem i bólem w oczach, z przelękłą, zdumioną, cierpiącą twarzą; zdawało się że spadł z jakiejś gwiazdy. Ani wy, ani ja, nie spojrzymy tak nigdy na żadnego człowieka. Wstrząsnął się gwałtownie, jakby zimny palec dotknął mu serca. Wreszcie westchnął.
— Nie byłem w miłosiernym nastroju. Ten młodzik drażnił mię biegunowo sprzecznemi zwierzeniami. — „Jaka szkoda, że pan z góry nie wiedział!“ — rzekłem z najzłośliwszą intencją; lecz zdradliwy pocisk nie uczynił mu żadnej szkody — opadł u jego stóp jak zbłąkana strzała, a Jim nie pomyślał nawet o podjęciu go. Może go wcale nie zauważył. Rzekł zaraz, wyciągając się wygodnie w fotelu:
— „A, niech to licho! Mówię panu że gródź się wygięła. Podnosiłem lampę wzdłuż kątownika na międzypokładzie, gdy płat rdzy, wielki jak moja dłoń, odpadł sam z siebie od arkusza. — Przesunął ręką po czole. — Ten płat poruszył się i odskoczył jak coś żywego, w chwili gdy na niego patrzyłem.“
— „Nie musiało być panu przyjemnie“ — zauważyłem niedbale.
— „Sądzi pan że myślałem o sobie, ze stu sześćdziesięciu ludźmi na karku, śpiącymi głęboko na przednim międzypokładzie — na tylnym było ich więcej, a jeszcze więcej na górnym pokładzie; spali — nie mieli o niczem pojęcia — jedna trzecia tylko mogła się zmieścić w łodziach, nawet gdyby był czas wszystkie spuścić! Myślałem że żelazo pęknie w chwili, gdy tam stałem, że woda wedrze się i zaleje ich tam, gdzie leżeli... Co ja mogłem zrobić — co?“
— Wyobraziłem go sobie z łatwością w tym zaludnionym mroku podobnym do jaskini; blask latarni oświetlał niewielką część grodzi, na której wspierał się całym ciężarem ocean z drugiej strony — a w uszach Jima rozlegał się oddech śpiących, nieświadomych niczego pielgrzymów. Widzę go jak się wpatruje w żelazną ścianę, przerażony spadającą rdzą, przygnieciony świadomością o nieuchronnej śmierci. Było to wówczas — jak sądzę — gdy Jim po raz drugi został wysłany na przód przez swego szypra, który prawdopodobnie chciał go się pozbyć z mostka. Według słów Jima, pierwszym jego odruchem było krzyknąć i sprawić odrazu, że wszyscy ci ludzie wpadną ze snu w przerażenie; ale ogarnęło go tak przemożne poczucie własnej bezsilności, że nie był w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Ludzie pewnie to mają na myśli, mówiąc, iż język przysechł do podniebienia. „Zaschło mi w gardle“, wyraził się Jim, opowiadając o tem. Bez słowa wydostał się na pokład przez pierwszą lukę. Spuszczony żagiel dotknął go przypadkiem; Jim pamiętał iż lekkie muśnięcie płótna po twarzy strąciło go prawie ze schodków.
— Wyznał mi, że kolana trzęsły mu się porządnie, gdy stał na przednim pokładzie, patrząc znowu na śpiący tłum. Maszyny były już wówczas zatrzymane i para uchodziła. Od jej głębokiego dudnienia noc wibrowała jak basowa struna. Cały okręt dygotał.
— Jim widział jak tu i ówdzie głowa odrywała się od maty, niewyraźny kształt podnosił się i siadał, nasłuchując sennie przez chwilę, poczem opuszczał się z powrotem między spiętrzone faliście skrzynie, windy parowe, wentylatory. Wiedział, że pielgrzymi zamało się orjentują aby zrozumieć szczególny ów hałas. Żelazny statek, ludzie o białych twarzach, wszystko na co patrzyli, co słyszeli, co działo się na pokładzie, było jednakowo dziwne dla ciemnego i pobożnego tłumu, i równie budzące zaufanie jak niemożliwe do zrozumienia. Mignęło Jimowi przez głowę, iż tak jest lepiej. Ta myśl była wręcz straszliwa.
— Musicie sobie uprzytomnić, że Jim wierzył — tak jak każdy inny wierzyłby na jego miejscu — iż statek pójdzie na dno każdej chwili; wygięte, zżarte przez rdzę arkusze, które powstrzymywały ocean, musiały niechybnie ustąpić — nagle — jak podminowana tama, i wpuścić raptowny, nieodparty zalew. Jim stał bez ruchu, patrząc na te wyciągnięte ciała — skazaniec, świadom swego losu, oglądający niemych, martwych towarzyszy. Byli martwi! Nic ich nie mogło ocalić! Łódki starczyłyby może dla połowy, ale nie było czasu. Nie było czasu! Nie było czasu! Zdawało się że nie warto otworzyć ust, poruszyć ręką lub nogą. Zanim wykrzyknie trzy słowa lub zrobi trzy kroki, będzie się przewalał w morzu pobielałem okropnie od rozpaczliwej walki ludzkich istot, rozbrzmiewającem oszalałemi krzykami o ratunek. Nie było ratunku. Wyobrażał sobie doskonale co nastąpi; przeżył to wszystko w myśli — stojąc nieruchomo u luki z lampą w ręku — aż do najdrobniejszych, dręczących szczegółów. Zdaje mi się że przeżył to jeszcze raz właśnie wówczas, gdy opowiadał mi rzeczy, których nie mógł opowiedzieć w sądzie.
— „Widziałem — tak jak pana teraz widzę — że nic absolutnie zrobić nie mogę. Zdawało mi się że to poczucie odejmuje mi władzę w członkach. Pomyślałem że wyjdzie na jedno, jeśli będę stał na miejscu i czekał. Sądziłem iż niewiele sekund mi pozostało...“ — Nagle para przestała uchodzić. Jim zauważył, że choć hałas przyprawiał go o szaleństwo, cisza stała się odrazu ciążącą nie do zniesienia.
— „Zdawało mi się że się uduszę, nim woda mnie zaleje“ — rzekł.
— Zapewnił mię iż nie chciał się ratować. Jedna tylko wyraźna myśl to mu przychodziła do głowy, to znikała: ośmiuset ludzi i siedem łodzi; ośmiuset ludzi i siedem łodzi.
— „Ktoś mówił głośno w mojej głowie — rzekł trochę nieprzytomnie. — Ośmiuset ludzi i siedem łodzi — i ani chwili czasu! Niech pan się tylko zastanowi. — Pochylił się ku mnie nad małym stolikiem, a ja usiłowałem uniknąć jego wzroku. — Czy pan myśli że bałem się śmierci? — zapytał bardzo cicho i zapalczywie. Opuścił na stolik otwartą dłoń z taką siłą, że filiżanki od kawy podskoczyły. — Przysięgam że nie — że nie... Nie, na Boga!“ — Wyprostował się i skrzyżował ramiona; głowa mu opadła na piersi.
— Cichy brzęk zastawy dosięgnął nas słabo przez wysokie okna. Rozległ się gwar głosów i kilku ludzi w świetnych humorach wyszło na werandę. Zamieniali żartobliwe uwagi, wspominając osły w Kairze. Kroczący z pyszną miną obieżyświat o czerwonej twarzy żartował z wybladłego, niespokojnego młodziana, stąpającego cicho na długich nogach, i wykpiwał jego zakupy w bazarze.
— „Nie, doprawdy — myśli pan że nabrali mię do tego stopnia?“ — dopytywał się młodzian bardzo wolno i poważnie. Szli dalej, rozsiadając się po fotelach; błysnęły zapałki, oświetliły na chwilę twarze bez krzty wyrazu i płaski połysk białych gorsów; gwar licznych rozmów rozgrzanych biesiadowaniem wydał mi się idjotyczny i nieskończenie daleki.
— „Część załogi spała na pokrywie pierwszej luki, na odległość ramienia ode mnie“ — zaczął Jim znowu.
— Trzeba wam wiedzieć, że mieli na tym okręcie wachtę złożoną z Kalaszów; wszyscy majtkowie spali całą noc i w razie potrzeby wzywano tylko wyznaczonych podoficerów i wartowników. Jim miał ochotę chwycić za ramię najbliższego laskara i potrząsnąć nim, ale tego nie zrobił. Coś więziło mu ręce u boków. Nie bał się wcale, o nie! tylko poprostu nie mógł się ruszyć — to wszystko. Może i nie bał się śmierci, ale wiecie co wam powiem? — bał się tego co miało nastąpić. Przeklęta wyobraźnia roztaczała przed nim całą okropność panicznego popłochu: gwałtowny pęd ludzi tratujących wszystko po drodze, żałosne krzyki, tonące łodzie — straszliwe okoliczności, towarzyszące wszelkim katastrofom na morzu, o jakich słyszał kiedykolwiek. Może i był zrezygnowany na śmierć, ale podejrzewam że chciał umierać bez tej strasznej grozy, spokojnie, jakgdyby w cichym transie. Pewna gotowość na śmierć nie jest znów taka wyjątkowa, ale rzadko kiedy spotyka się ludzi, których dusze, zakute w hartowną zbroję postanowienia, są gotowe zmagać się w beznadziejnej walce do ostatka; w miarę jak nadzieja zanika, żądza spokoju staje się coraz silniejsza, aż wreszcie przezwycięża nawet żądzę życia. Któż z nas tego nie zauważył, lub nie doświadczył choć w części tych uczuć na własnej osobie — niezmiernego znużenia wrażeniami, marności wysiłków, tęsknoty za spoczynkiem? Ci, którzy borykają się ze ślepemi siłami, znają to dobrze: rozbitkowie w łodziach, wędrowcy zagubieni w pustyni, ludzie wojujący z bezmyślną potęgą natury lub głupią brutalnością tłumów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.