Lekkomyślna księżna/Rozdział XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Lekkomyślna księżna
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.
Jakób.

Znalazłem się na ulicy...
Gdzieś w pobliżu zegar wydzwonił godzinę drugą po północy... Porządnie się zasiedziałem u księżnej Borghese!
Powoli, starając się jaknajmniej czynić hałasu pałaszem i ostrogami, oddalałem się z Faubourg St. Honoré. Wokół panowały gęste mroki, księżyc się skrył za chmury, zrzadka, gdzie nie gdzie, połyskiwała żółtem, mdłem światełkiem latarnia... Ulice, któremi dążyłem, zmierzając do koszar, świeciły pustką, z nikąd nie dobiegało tętno życia stolicy, uśpionej już o tej porze, ni też ciszy nie mącił odgłos kroków przechodnia.
— Tam do czarta!
Tuż obok mignęła czarna postać i zajrzawszy ciekawie w twarz, skryła się w mrokach równie szybko, jak z nich wypłynęła. Spotkanie na tyle nastąpiło nieoczekiwanie, żem wzdrygnął się cały, zaklął i przystanął na chwilę.
— Czyżby mnie śledził?
Brała mnie chętka, pogonić za nocnym ptaszkiem, a pochwyciwszy go za kołnierz, zaciągnąć pod latarnię, aby przyjrzeć mu się z blizka. Zniknął już jednak, pozatem jakież miałem prawo napastować człowieka, za to jeno, iż prześlizgiwał się tuż koło mnie spokojnie, nie szukając zaczepki — wszak, mógł to równie dobrze być, spieszący do domu, zapóźniony mieszczuch, a nie zaś szpieg koniecznie. Choć... choć, głos jakowyś powtarzał, iż spotkanie owo nie było bez kozery, związek miało z moją osobą, związek z bytnością u księżnej...
Zatem, zapewne śledzono mnie... Lecz kto, czemu, w jakim celu?...
Wspomniałem tajemnicze ostrzeżenie... i nagle, kojarząc ów list z wiadomością, otrzymaną od Simony i z obecnem spotkaniem... szepnąłem... Jakób...
Sam nie wiem, czemu wyszeptałem to imię — napotkany człowiek, szpieg, czy zwykły przechodzień, — w żadnym razie podobny nie był do Jakóba. List, dostarczony w sposób niezwykły, również pochodzić nie mógł od zdrajcy, gdyż w tym czasie znajdował się w więzieniu, lub dokonywał zamierzoną z więzienia ucieczkę...
A jednak wstrząsnął mną dziwny niepokój, ujrzałem wyraźnie tę starą, pomarszczoną twarz, wykrzywioną szatańskim grymasem nienawiści i zemsty, kiedy stojąc przy kominku, rozżarzał żelazo, aby...
Przystanąłem...
Na ulicę de la Vieille Lanterne odległość znaczna! Ani marzenia, by rychło się tam dostać, bo o tej późnej porze żadnego pojazdu nie wynajmę... Ha! trudno! Pieszo iść wypadnie, może pół godziny, może więcej, lecz pójść tam pcha siła jakowaś, pójść, by sprawdzić, czy nie błąka się dokoła samotnego domku zbrodniarz, czy nagłą napaścią zmącony nie zostanie sen Simony...
Ruszyłem...
Echem jeno, rozbrzmiewało śród pustych ulic, brzęczenie moich ostróg a od czasu do czasu napotkane policyjne, czy wojskowe ront’y, spostrzegłszy mój mundur, wymijały, nie zwracając na mnie uwagi.
Czyż niepokoiłem się słusznie?
Dlaczegom przypuszczał, iż Jakób, mścić się zechce i że za cel swej zemsty wybierze pannę Simonę. Wszak, znalazłszy się na wolności, winien on był raczej starać się ukryć bezpiecznie, miast dając folgę swym nienawiściom, narazić się na pochwycenie ponowne. Rozumowo udzielić sobie na pytanie to nie mogłem odpowiedzi, lecz głos wewnętrzny mówił... twierdził, iż niebezpieczeństwo jest bliskie tak samo niepochwytnie a stanowczo, jak wówczas, kiedy będąc z rekonesansem wysłany w okolice Tudeli, a jadąc bezpiecznie, nagle obróciłem się, ostrzeżony takim to głosem, aby ujrzeć hiszpańskiego gerylasa, zaczajonego za drzewem i gotującego się do napaści...
Wreszcie, jeśli nawet przeczucia okażą się zwodne, prócz dalekiego spaceru, inny „malheur” się nie stanie, natomiast powróciwszy do koszar, równie podniecony, nie spałbym noc całą...
Lecz czemu tyle niepokoiłem się o Simonę?... Byłaż to wdzięczność jeno dla wybawicielki z opresji, czy coś więcej?... Tfu, do licha, nawet nie chciało się tego słowa wymówić!... Czemu ramiona moje, wyciągnięte ku księżnej, nagle opadły na przypomnienie o dziwnie smutnej twarzyczce, spozierającej, rzekłbyś z wyrzutem? Czemuż prześladowała mnie ta twarzyczka i azali słusznem było ostatnie zapytanie Pauliny... czyżbyś zakochał się w Simonie?...
Tak idąc, po raz pierwszy — pragnąłem uświadomić sobie własne afekty.
Kochałem Simonę?
Jeślić miałem być szczery, ale to zupełnie szczery, niby z kapelanem na spowiedzi, odrzecbym musiał... prosto po żołniersku... Tak!...
Coż owoż innego być mogło, jak nie kochanie, ta myśl jedyna, wciąż skierowana w stronę osoby panny de Fronsac, uczucie owo pozbawione zmysłowej doprawy, uczucie złożone z tkliwości i czci!... Jeślim pędził teraz w stronę ulicy de la Vieille Lanterne, azaliż nie w tej samej mierze targał mojem sercem niepokój, co chęć choć zdala ujrzenia okienka, poza którem spoczywa uśpiona, ujrzenia choć zdala domu, w którym...
Z coraz większym podziwem stwierdzałem, iż byłem zakochany... i to zakochany... et, co tu gadać, do stu par bomb i kartaczy!
Teraz dopiero pojmowałem...
Nie obawa przed zmiennością uczuć Pauliny, powstrzymała niemal już wyciągnięte moje ramiona, nie obawa przed kaprysami pięknej damy, kazała mi odegrać rolę cnotliwego Józefa. Żaden z nas, szwoleżerów, nigdy zbytnio nie medytował ani jak długo amory potrwają, ani co następny dzień przyniesie.
Również i nie wzgląd na Canouville‘a, wpłynął na moje postępowanie, bom go ani osobiście znał, ani znając jeno ze słyszenia, zbytniego respektu dla jego persony nie żywił.
Nie ten więc wzgląd powstrzymał mnie od uchylenia się od łask pięknej pani, ani też nie powstrzymał mnie lęk przed możliwym gniewem i niełaską cesarza... lecz...
Lecz kochałem Simonę...
Hm... Ja ją kocham!
Ale czy odpowie ona na moje uczucie? Kim jestem dla niej? Jeśli w Blois pośpieszyła na mój ratunek, uczyniłaby to zapewne dla każdego innego... Tedy...
Tedy? Et, poco próżno łamać sobie głowę...
Przypadkiem potrąciłem o jakiś twardy przedmiot, obciążający moją kieszeń. Było to puzderko z brylantowemi guzami, doręczone przez księżnę Borghese.
— Piękny, bo piękny dar — uśmiechnąłem się lekko — alem nań rzetelnie zasłużył... O małom życia nie postradał przez listy, których nie było... Przyjąć guzy mogę, choć bardzo są cenne... A co do księżnej...
Postanowiłem, niewdzięcznik, księżnej nie widzieć więcej! Ani jutro, ani nigdy. Toć siłą nie ściągnie i do cesarza na skargę, iż do niej nie przychodzę, nie pobiegnie... Wywinąłeś się, mości poruczniku, wcale gracko, to dalej nie kuś licha!...
Tak, nie ujrzę więcej księżnej. Chyba zdaleka, jutro na paradzie. Ale z balkonu, czy okna, z którego rewję ma obserwować, do mnie nie zeskoczy! Nie stawię się w jej pałacyku, a gdyby nawet po mnie przysłała, to się wymówię sprawami służby... Cały zaś wolny czas, póki nie nadejdzie pułk, poświęcę...
Poświęcę Simonie! O ile zechce?
A czy zechce?

Już jestem. Poznawałem te same kręte uliczki, któremi szedłem za dnia, poznawałem stare, uśpione teraz domostwa, wnet zakręt, a zanim....
Lecz... cóż to?
Jakby kobiecy krzyk przedarł się przez nocną ciszę.
Przyspieszyłem kroku, usłyszałem teraz najwyraźniej:
— Rat...u...u...nku!...
Z trzaskiem otworzyło się gdzieś w pobliżu okno, wyjrzała w nocnym czepku zaspana i wystraszona twarz, pytająco spozierając w stronę, skąd biegł okrzyk, wzywający o pomoc:
— Ra...tun...ku!
Nie biegłem już teraz, pędziłem. Jeszcze parę kroków... i nie zwiodły mnie moje przeczucia... Drzwi domu, w którym mieszkała panna de Fronsac, stały szeroko otwarte, na tle zaś ich jasnej plamy, jakaś postać niewieścia, na pół ubrana, głosem zdławionym przez trwogę, dotychczas daremnie wzywała o pomoc.
Była nią ciotka Simony!
— Pani...
— Spiesz... spiesz... — wołała, nie poznając mnie, takiem było jej przerażenie — Spiesz...tam...
— Lecz cóż się stało?
— Ten zbój... zastukał... dostał się podstępnie, przewrócił mnie, pobiegł do niej...
— Do Simony?
— Wpadł do jej sypialni! Zamknął się na klucz... Napewno morduje!... O, Boże, czemuż więcej ludzi nie spieszy z pomocą?...
— Ach!...
— Tam... tam... — wskazała na schody... — ale drzwi są dębowe... Nie wiem, czy sam dasz radę! Och, on ją zamorduje... Słyszę jęki...
— Proszę zawołać więcej ludzi!... Sąsiedzi się budzą... Uczynię, co będzie w mej mocy...
Przeskakując po trzy stopnie naraz, instynktem raczej prowadzony, niźli niejasnemi wskazówkami starej pani, przypadłem do pierwszych drzwi, znajdujących się na piętrze. Z za nich nie dobiegał wprawdzie jęk kobiecy, lecz natomiast słyszeć się dawały wykrzykniki mężczyzny.
— Otworzyć!
Wszystko ucichło, nie otrzymałem odpowiedzi. Czułem, jak krew zbiega do serca. Czyżby Simona nie żyła?
— Otworzyć! — krzyknąłem powtórnie.
Powolne, męskie kroki zbliżyły się do drzwi.
— To ty — posłyszałem najwyraźniej głos Jakóba — poznałem cię, młody paniczu. Uspokój się waść, Simona jeszcze żyje!
— Bogu najwyższemu dzięki! Otwieraj...
— Żyje... lecz, aby, umrzeć za chwilę! Bij w drzwi, ile zechcesz! Wytrzymają!... Będziesz świadkiem jej męki!
— Łotrze!
Daremnie szukałem wzrokiem wokoło czegokolwiek, czem mógłbym podważyć, lub wybić drzwi. Wyrwałem szablę z pochwy i wsunąłem ją w szparę. Nawet nie drgnęły, natomiast rozległ się chrzęst, jeno trzonek szabli ostał się w mej dłoni.
Zbój, pewny swej sprawy, szydził po tamtej stronie.
— Pękła... kiepska była stal... No łam... podważaj, ile zechcesz! Mocniejsze one od ciebie, a nim je podważysz, lub pomoc pośpieszy, mnie czasu na wykonanie kary starczy... Dobrze, żeś przyszedł, posłyszysz, jak płacze twoja gołąbka...
Z bezsilnej złości zacisnąłem jeno zęby.
Nad wszystkiem górowała jedna myśl, co robił z nią... tam... ten zbrodniarz...
Sam dał mi odpowiedź.
— Ze strachu omdlała... tak ją przeraził mój widok... Wnet się ocknie... Tylko ją trochę nożem...
— Pani! — krzyknąłem w kierunku ciotki Simony, która na dole lamentowała, załamując ręce — ja tu sam nie poradzę!... Wzywaj sąsiadów! Wzywaj, co prędzej!
Z za drzwi rozległ się śmiech. To Jakób śmiał się zadowolony. Słyszałem, jak postąpił o parę kroków w głąb pokoju, a głos jego dobiegał teraz mniej wyraźnie, snać musiał się nachylać nad zemdloną. Mówił:
— Przódy cię obudzę lekkim pchnięciem, a później, gdy oprzytomniejesz, a w twych oczach ujrzę cień śmiertelnego przestrachu... powoli, powoli pocznę odrzynać twe piersi... Twe białe, różane, niby jabłuszka piersi... Tak, jak z naszemi kobietami robili żołnierze Bonapartego...
— A...a...a... — ryknąłem nieludzkim głosem.
— Będzie to kara za twą zdradę, za śmierć twego brata Fronsac’a... Bo gdybyś nie uwolniła polskiego młodzika, nie dałby się tak głupio zaskoczyć...
— Jakóbie! — zawołałem — zabij mnie, jeśli chcesz, nie stawię oporu, lecz ją...
— Nie, paniczu!... Przódy z panną się rozprawimy! Uszkodzoną nieco ci ją oddam, chłopaku! Później bierzcie starego Jakóba!
Próżno gadać było z tym szaleńcem! Grożąc, nie straszył daremnie, groźbę miał zamiar spełnić do końca.
— Słuchaj uważnie... zaczynam kłuć...
Cichutki posłyszałem jęk, ten jęk odbił się we mnie bólem takim, jakgdyby to mnie na wskroś przebito...
— Głośniej! Niech kochanek usłyszy!...
Z całej siły cisnąłem się o drzwi. Znów nie ustąpiły przeklęte, natomiast rozległ się ponowny jęk.
— O Boże... boli...
Teraz oszalałem. Odskoczywszy o parę kroków, rzuciłem się z całej siły. Albo ja się zabiję, albo drzwi ulec muszą!
Rozległ się skrzyp... zawiasy rozpękły... Poza sobą słyszałem tupot licznych kroków, rozgwar głosów zmięszanych.
Rozpękły drzwi — niczem wyrzucony z procy, znalazłem się w pokoju.
Poprzek łóżka, zwisała ona, z szeroko rozwartemi z przerażenia oczami, nad nią schylał się zbój, zatapiając w ciało coraz głębiej ostrze noża. Cieniutka struga krwi ściekała po białej piersi...
— Ach... łajdaku...
Z jaką lubością zatopiłem moje ręce w tę starą pomarszczoną szyję... Oderwałem go od Simony, jednym rzutem zwaliłem na podłogę, a później nie widząc nic, nie słysząc nic, biłem, biłem, biłem... biłem pięścią, biłem obłamaną gardą pałasza, co pozostała w mej dłoni, dopóki to wstrętne, zdradzieckie, zbójeckie oblicze, nie jęło się przekształcać w jedną krwawą masę, dopóki szereg rąk nie oderwał mnie od ofiary...
— Dość ma poruczniku... Trzeba wszak nieco zachować dla kata!
Oprzytomniałem. Pokój był pełen ludzi, ludzi podnieconych, osłupiałych z przerażenia.
— Czy żyje?
— Żyje, dzięki Bogu, biedna panienka!... Jeno lekko skaleczył ją stary zbój... Już otwiera oczy... W sam czas z pomocą zdążył porucznik! Ale co za łotr! Żeby tak się tak znęcać nad kobietą! Dostał za swoje! Nie wiele pociechy mieć będzie z niego gilotyna!
Po chwili, kiedy żandarmi wynieśli nieprzytomnego Jakóba, pochylałem się nad Simoną.
Leżała blada, niby płatek białej róży, a tylko różowa plamka, barwiąca bandaż, świadczyła o straszliwych przeżyciach.
— Więc żyjesz? — wyszeptałem.
Jak motyle zatrzepotały rzęsy i powoli rozwarły się wielkie, chabrowe oczęta.
— Żyję — rzekła powoli, jakby z trudem odzyskując przytomność — i sądzę, na strachu się skończy!
Popatrzyła długo na mnie.
— Lecz skąd pan się znalazł, tak niespodziewanie, poruczniku, aby zdążyć na pomoc?
— Powinnaś się domyślić tego, Simono! — odparłem cichutko.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.