Legenda aurea (Tuwim, 1919)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Julian Tuwim
Tytuł Legenda aurea
Pochodzenie Pro Arte  R. 5, z. 3
Redaktor Edward Boyé
Wydawca Edward Boyé
Data wyd. marzec 1919
Druk Tłocznia L.Bogusławskiego
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Legenda aurea.
(FRAGMENTY).
MOJEJ ZŁOTEJ LEGENDZIE.


2.

Dni złotych iskierek we krwi, złotych iskierek w oczach.
Wracam ze szkoły — po list lila, list pachnący Twoją dalą, list, którego nigdy nie było. Potem, z uśmiechem w mózgu i kropelką Twych perfum na wardze, oddaję się, jak śmierci młodzieńczej, weśnieniu w wieczór wczesnej jesieni w parku. (O, jakżem był blisko wszystkiego, za czem zmęczone tęsknotą oczy moje biegną teraz na wieczne niezdobycie!). Rytmiczny, namiętny szept serca wybija wyraźne chwile: już nie dzieciństwa, jeszcze nie młodości męskiej. Słodka palpitacja, zamieranie rozkochanych słów i krótki nagły płacz, po którym krzywda dyktuje fantastyczne listy. (Wrzucałem je do skrzynki pocztowej tak, jakgdybym naciskał guzik, powodujący eksplozję świata). Potem — kąt w ciemnym korytarzu i gorące wtulenie mokrej, drżącej twarzy w wiszące na haku szare palto uczniowskie: jak rośna gałąź majowego bzu, pieści mnie ta zapłakana, uperfumowana klapa szynela.
Nazajutrz biegnę ze szkoły, zdyszany, po list lila, list pachnący Twoją dalą, list, którego nigdy nie było.


5.

Bardzo mnie zadziwił ostry świst lokomotywy, która Cię w dal zabrała. Błyszcząca stalowa lokomotywa zabrała Legendę. Dziwy: to, że Cię niema, że wymyśliłem Cię zamkniętemi oczyma, stało się wkrótce denerwującym pewnikiem.
Denerwującym — przez wspomnienia.
Czyhałem na nie chciwie, niewolnik rocznie, cierpiętnik każdego wczoraj, marzyciel jednakowych jutr. Zaczęła się chytra rekonstrukcja wszystkiego, co choćby cieniem cienia Twego było, dziesiątem echem.
Odbudowywałem nieistniejące sytuacje; lotne przemknienia starałem się tyrańsko przeciągać w czasie; utrwalałem to, czego nie było; z fanatyczną zaciekłością powtarzałem kilka nie nie znaczących słów, dziecinniałem w szeptanych djalogach z fotografją; pracowicie chwytałem garściami wodę.
W letnie wieczory (— pomyśl! pomyśl! —) szukałem na ulicy białego boa, złotych, modro-złotych oczu. Wierzyłem, że ostatecznie znaleźć muszę, gdyż... (— Boże! Boże! —) znów wrócić do domu i z kropelką Twych perfum na wardze oddać się znów jeno weśnieniu w wieczór wczesnej jesieni w parku, jak śmierci młodzieńczej? Znów płacz serdeczny, spazm niepowstrzymany? Znów w beznadziei zasiąść do pisania któregoś tam listu, na który mi listem lila, listem pachnącym Twoją dalą, nie odpowiesz, Legendo, Legendo moja!!
Wiedziałem, że znaleźć muszę. I znalazłem. Późną nocą na pustej ulicy. Stanąłem. Jak światło przez szkło, przepłynęłaś przezemnie: wieczną, prawieczną melodją.


6.

Nazajutrz zastałem pod obrusem list. Serce podskoczyło mi do gardła, potem zaczęło słodko, powoli wracać. Bulgotała w niem gwałtownie przestraszona krew. Szeleszcząca podszewka koperty otumaniła mnie zapachem lila... lilla... lililla...
Zatańczyły wykwintne litery, zakołowały słowa, popłynął pokój pląsem-zawrotem, a ja z nim-za nim na falistej okrągłej podłodze, wirującej spiralnie, w windowem spadaniu, okrętowym kołysie, chwiejnie, słabo, przedśmiertnie... Kręciła się morsko ta karuzela pijana, pionowa, wokół ćwiarteczki papieru lila, powtarzającej bezustannie w kółko bardzo bezwzględnym szeptem (czasem nagłym wykrzykiem) monolog taki:



10.

„Złota Legenda“. A jak to było?
Wyjechałaś ­— i zaczęła mi pierzchliwą wizją majaczeć nieprawdopodobna Twoja uroda: pierwszem wzniesieniem oczu po pierwszym pocałunku na roztańczonej wiatrem ulicy; potem — jakimś kołysem, który był Tobą; scherzem, które było Tobą; mną — który byłem Tobą.
Oczy miałem smutne. Usta uśmiechnięte sennym uśmiechem trzepocącego w głowie snu-motyla. Lekko było, drżąco i wtedo. I ciepło-niebiesko-wiosennie. Kolońską wodą co rano mocno nacierałem głowę.
A czyś Ty się doprawdy, tam — daleko, tak kołysała sobą, legendując muzyką cudownych ruchów, szopenizując niewysłowionym wzrokiem? Czyś doprawdy spoglądała, stamtąd — zdaleka, zapłakana, wolno-wolno przechylając głowę wtył, i przymykałaś oczy, myśląc o mnie, idącym do domu po list lila, list pachnący Twoją dalą?
Taką Cię widziałem smutnemi osiemnastoletniemi oczyma. Siedem wiosen przeszyło mi serce od tych pierwszych dni kwietniowych, a te oczy o całą wieczność są już smutniejsze. Były dni, które je tam na zawsze rzuciły...
Dziwem pamięci wskrzeszona, mgławisz się, ty Melodjano ze strasznego miasta, pyłem złotej, straconej baśni, żyjesz niemożliwością, z której powstałaś.
I w nią się obrócisz.

J. T.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Julian Tuwim.