Legat dziadunia/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edward Lubowski
Tytuł Legat dziadunia
Pochodzenie Światełko.
Książka dla dzieci
Wydawca Spółka Nakładowa Warszawska
Data wyd. 1885
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

W ciężkim znoju i trudzie, w nieustannej, rzadko tylko radością przeplatanej pracy, ukończył szkoły. Utrzymując się z dawania lekcyj, poznał wielu dobrych ludzi, zjednał sobie wielu zacnych kolegów, z którymi łatwiej zdążał do celu. Znowu tutaj znalazł się z Jasiem, który lubo z trudnością przeciągany był przez klasy, dotarł jednak i do uniwersytetu. Dawna atoli lekkomyślność nie opuściła go, rozwinąwszy się jeszcze w butę, hulaszczość i próżniactwo.
Jurcio, choć mu dawno przebaczył, jednak stronił od niego, widząc go niepoprawnym. Kilka razy próbował powstrzymać go na złej drodze, upominając w imię koleżeństwa z lat dziecinnych, ale śmiech szyderczy był jedyną na jego rady odpowiedzią. Pozostawił go więc własnej doli, zdaleka tylko dowiadując się o coraz nowych jego wybrykach.
Ukończywszy świetnie uniwersytet, otrzymał skromną posadę nauczycielską, z pomocą której mógł już sobie urządzić życie samodzielne i o tyle niepodległe, o ile człowiek spełniający sumiennie swe obowiązki, po-za niemi niepodległym być może. Rozmiłowany szczerze w nauce, oddał się jej teraz z całą swobodą, znajdując jeszcze niejednę godzinę na rozrywkę w kółku znajomych, którzy go serdecznie lubili i chętnie zawsze widywali u siebie.
Pewnego dnia siedział jeszcze u siebie w domu, gdy posłyszał dzwonek, a wkrótce ujrzał przed sobą poważnego człowieka z siwemi faworytami, z uśmiechniętą twarzą, który odrazu zaczął w te słowa:
— Proszę się nie dziwić, że, lubo nieznajomy, przychodzę jednak wprost do pana i to w bardzo ważnym interesie. Wskazano mi pana jako człowieka, na którego słowie zawsze polegać można. Jestem ojcem siedemnastoletniej córki, która mnie i żonie mojej jedyna została z licznego bardzo rodzeństwa. Chcemy ją wydać za mąż za człowieka, którego sama wybrała, ufając, że w nim znajdzie prawdziwe szczęście. Pojmujesz więc pan, że potrzebujemy dowiedzieć się o charakterze tego młodzieńca... rozpytywaliśmy się tu i owdzie, aż nam wskazano pana, jako jego najdawniejszego kolegę; proszę więc pana, objaśnij mnie.
Jurcio dowiedział się, że tu chodzi o Jasia. Czując całą odpowiedzialność każdego wymówionego słowa, rzekł otwarcie i szczerze:
— Bardzo mało widywałem się z nim nawet w uniwersytecie; niech się pan lepiej zwróci do tych, z którymi on żył bliżej. Młody człowiek w wieku, w którym chodzi na uniwersytet, przeobraża się, rozwija i umacnia; jego więc charakter i przekonania mogą lepiej ocenić ci, którzy ciągle z nim przestają.
Przybyły, przemilczawszy chwilę, podziękował mu za radę i odszedł. W kilka wszakże tygodni znów się zjawił u niego, mówiąc:
— Rozmaicie o nim słyszę; półsłówkami odpowiadają mi jego koledzy i znajomi, a ja chcę wiedzieć prawdę. Wiem, żeś pan człowiek prawy i że nie zechcesz taić tego, co kilka osób unieszczęśliwić lub uszczęśliwić może.
Jurcio z boleścią przypominał sobie przeszłość, rzekł więc:
— Powtarzam, że za mało, a może za jednostronnie znam go, ażeby zdanie moje mogło mieć jaką wagę, za wielką też odpowiedzialność wziąłbym na siebie.
— Panie, nie tylko z sądu ludzi o panu wiem, żeś prawy człowiek, ale i z oczu patrzy panu poczciwość... Zrozumiej że jestem ojcem, któremu chodzi o los jedynego dziecka...
— Jest tylu innych, od których możesz się pan dowiedzieć...
— Zatem złym on jest człowiekiem, skoro się pan tak wahasz!
— Nic nie mogę powiedzieć, znam go bowiem za mało.
— Panie — błagał starzec wzruszony — wejdź w moje położenie, gdybyś ty był ojcem i przyszedł z całem zaufaniem do mnie...
Jerzy pochylił głowę smutnie, nie wiedząc, co począć.
— Prawda — mówił dalej starzec — jest jak drogowskaz nad zakrytą kwiatami przepaścią, który powstrzymuje krok niebaczny a zgubny... Mówiono mi, panie, o tobie jak o młodzieńcu, który przeszedł drogę życia prosto zawsze, patrząc śmiało przed siebie, nie znając dwóch miar, innych myśli, a innych czynów, możesz-że się pan wahać?...
Z prawdziwym wysiłkiem woli, z męką wewnętrzną, odezwał się nareszcie Jerzy, pamiętny przestróg umierającego dziadka:
— Dobrze, powiem, co wiem, bo tak mi każe sumienie, ale nie znaczy to, iżbym się nie mylił. Lekkomyślność nie pozbawia dobrego serca i wielu innych przymiotów, a czyn taki, jak połączenie się węzłem dozgonnym z zacną dziewicą, zachęca nieraz do stanowczej zmiany życia... Tak, przyznaję, że Jasia znałem jako lekkomyślnego chłopca, który więcej bawić się lubił, aniżeli uczyć i samowolnie zawsze szedł za swojemi skłonnościami. Tyle tylko wiem o nim, tyle nakazuje mi mówić prawda.
I z boleścią zakrył twarz rękami.
Starzec, podziękowawszy, odszedł. Jerzy westchnął ciężko i zamyślił się długo. Po chwili jednak wstawszy uspokojony, rzekł sam do siebie: Spełniłem swój obowiązek!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edward Lubowski.