Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom V/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział X.
TORTURY.

Coconnasa odprowadzono do nowego więzienia. Ale tutaj, gdy drzwi za nim zamknięto, i skoro zobaczył się sam jeden, nie podniecany walką z sędziami i gniewem przeciwko René’mu, obudziły się w nim smutne myśli.
— Zdaje mi się — rzekł do siebie — że sprawa bierze zły obrót, i czasby już było iść do kaplicy. Nie lubię wyroków śmierci, gdyż niema wątpliwości, iż chcą nas skazać na śmierć. Nadewszystko, nie lubię wyroków śmierci czytanych pośród czterech ścian zamku, w obec tak odstręczających twarzy, jakie mię dziś otaczały. Nie na żarty chcą nam ściąć głowy, hm!.. hm!.. Czasby już było iść do kaplicy.
Po tych słowach, wyrzeczonych półgłosem, nastąpiło milczenie; nagle, milczenie przerwane zostało głuchym, stłumionym, ponurym krzykiem... krzykiem, nic w sobie nie mającym ludzkiego. Krzyk ten, zdawało się, przeniknął grube mury i obił się o żelazo kraty.
Coconnas drgnął mimowolnie; a jednak był to człowiek tak odważny, że męztwo jego podobne było do instynktu dzikich zwierząt.
Piemontczyk, usłyszawszy krzyk, skamieniał nieledwie; nie wierzył, ażeby podobny krzyk był głosem ludzkiej istoty, wziął go więc za ryk wiatru między drzewami huczącego, albo za jeden z tysiącznych odgłosów, wylatujących z dwóch nieznanych światów, między któremi nasz świat się obraca.
Wtedy, doszedł do uszu piemontczyka drugi jęk, jeszcze boleśniejszy, jeszcze bardziej przejmujący niż pierwszy.
Tym razem, Coconnas rozróżnił nietylko głos ludzki, lecz mu się zdawało, iż poznaje głos La Mola.
Na dźwięk tego głosu, piemontczyk zapomniał, że jest zamknięty po za dwoma drzwiami, trzema kratami i murem, na dwanaście cali grubym.
Całem ciałem rzucił się naprzód, jakby chcąc mur obalić i pobiedz na pomoc nieszczęsnej ofierze.
— Kogo to duszą! — zawołał.
Lecz na drodze napotkał mur, o którego istnieniu zapomniał, i, ogłuszony uderzeniem, upadł na kamienną ławkę.
— O! oni go zabili — mruczał — to podłość, nie można go nawet ratować.... ani broni, niczego!
I wyciągał ręce do około.
— A! to żelazne ogniwo — zawołał — wyrwę go... i biada temu co się do mnie zbliży.
Coconnas wstał, porwał żelazne ogniwo i wstrząsnął nim tak gwałtownie, że przy drugiem usiłowaniu, niezawodnieby go wyrwał.
Lecz w tejże chwili, drzwi z trzaskiem się otworzyły, i światło dwóch pochodni rozwidniło pokój.
— Chodź pan — rzekł tenże sam szepleniący głos, który go już raz uderzył i który, chociaż dał się słyszeć o trzy piętra wyżej, nie zdawał się jednak nabierać brakującego mu wdzięku.
— Sąd czeka na pana.
— Dobrze — powiedział Coconnas, wypuszczając z rąk ogniwo — idę wysłuchać wyroku, nieprawdaż?
— Tak, panie.
— Chwała Bogu. Idźmy.
I udał się za urzędnikiem, który postępował naprzód miarowym krokiem, z czarną laską w ręku.
Pomimo zadowolenia, jakie dał poznać w pierwszej chwili, Coconnas po drodze rzucał na prawo i lewo, przed siebie i za siebie, niespokojnym wzrokiem.
— O! o! — szeptał — nie widzę mego poczciwego dozorcy — przyznam się, że jego nieobecność martwi mię.
Weszli do sali; sędziów już nie było.
Coconnas spostrzegł tylko jedynego stojącego człowieka.
Przypatrzywszy mu się dobrze, poznał w nim prokuratora generalnego, który nie raz mieszał się do badania, a zawsze z nienawiścią i złością.
W istocie, był to ten sam, któremu Katarzyna, to listownie, to ustnie, polecała szczególniej zająć się tą sprawą.
Zasłona w sali była podniesioną i widać było jej głębię, ginącą w ciemnościach; niektóre części oświecone, tak straszny przedstawiały widok, że Coconnas uczuł, iż nogi pod nim drżały.
— O! mój Boże! — zawołał.
Coconnas nie bez przyczyny wydał ten krzyk trwogi.
Widok w rzeczy samej, był bardzo posępny.
Sala, zakryta podczas badania zasłoną, teraz podniesioną, podobna była do przedsienia piekła.
Na pierwszym planie, stało drewniane łoże ze sznurami, blokami i innemi morderczemi przyrządami.
Dalej błyszczała fajerka, rzucająca na otaczające przedmioty czerwonawe światło, w którem widniały czarne postacie ludzi, stojących pomiędzy narzędziami i Coconnasem.
Wsparty o jednę z kolumn utrzymujących sklepienie, stał nieruchomy jak posąg, człowiek z powrozem w ręku.
Rzekłbyś, że wykuty jest z tego samego co i kolumna kamienia.
Na ścianach, nad ławkami z piaskowca, wisiały między żelaznemi ogniwami łańcuchy i błyszczały ostrza broni.
— O! — szepnął Coconnas — sala tortur już gotowa, czeka tylko na ofiarę! Co to znaczy?
— Na kolana! Marku-Annibalu Coconnas — wyrzekł głos, na który piemontczyk musiał podnieść głowę. — Na kolana! wysłuchaj wyroku.
Był to jeden z tych rozkazów, przeciw którym natura Annibala instynktownie się opierała.
Lecz ponieważ nie myślał być posłusznym, dwóch łudzi tak niespodzianie a nadewszystko tak ciężko oparło ręce na jego ramionach, że upad! na oba kolana.
Głos ciągnął dalej:

„Wyrok sądu, zasiadającego w zamku Vincennes, przeciwko Markowi-Annibalowi de Coconnas, obwinionemu i przekonanemu o zbrodnię obrazy majestatu, o usiłowanie otrucia i czary przeciwko osobie króla, o zbrodnię spisku przeciw dobru państwa, jak również i o to, że zgubnymi radami wplątał do buntu księcia krwi.”

Przy każdem z tych oskarżeń, Coconnas potrząsał głową, bijąc takt, jak to czynią niesforni uczniowie.
Sędzia tak dalej czytał:

„W skutek wyż rzeczonego oskarżenia, Marek Annibal de Coconnas będzie odprowadzony z więzienia na plac Saint Jean-en-Grève, i tam ścięty; dobra jego będą skonfiskowane, lasy zrąbane na sześć stóp od ziemi, zamki w gruzy obrócone; na polu zaś będzie postawiony słup z miedzianą blachą, na której będzie wypisana jego zbrodnia i kara”.

— Co się tycze głowy — rzekł Coconnas — wierzę, że ją zetną, gdyż znajduje się we Francyi i jest niepewną. Lecz co do moich lasów i zamków, kpię sobie ze wszystkich pił i motyk waszego chrześcijańskiego państwa.
— Milcz! — zawołał sędzia i ciągnął dalej.

„Nadto, tenże Coconnas...

— Jakto! — przerwał Coconnas — więc jeszcze i po ścięciu cóś mi zrobią? O! to już zanadto surowo!
— Nie, panie — rzekł sędzia — przed....
I dalej czytał:

„Nadto, tenże Coconnas, przed wykonaniem wyroku, będzie wzięty na tortury nadzwyczajne, to jest: dziesięciu klinów....

Coconnas rzucił na sędziego iskrzące spojrzenie.
— I na cóż to? — zawołał, nie znajdując innych słów dla wyrażenia napływu myśli, które powstały w jego głowie.
Wistocie tortura ta zupełnie niszczyła jego wszystkie nadzieje.
Odprowadzą, go do kaplicy dopiero po torturze, a od tortury często umierano; umierano tem pewniej, im ofiara była mężniejszą i silniejszą, gdyż wtedy przyznanie uważano za tchórzostwo, i dopóki się męczennik nic przyznawał, tortura nietylko nie przestawała działać, lecz nawet zdwajała siłę.
Sędzia nie odpowiedział Coconnasowi; koniec wyroku odpowiedział za niego.
Temi go bowiem zakończył słowy:

„Aby go zmusić do wyznania nazwisk spólników i szczegółów spisku.”

— Kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas. — Oto co się nazywa nikczemnością! nie, gorzej.... podłością!
Sędzia przyzwyczajony do gniewu ofiar — gniewu, który cierpienia uśmierza, zamieniając je we łzy — gestem tylko odpowiedział.
Coconnas, porwany za nogi i ręce, został powalony, położony i przywiązany do łoża tortur wprzód, zanim mógł przypatrzeć się tym, co mu ten gwałt zadawali.
— Nędznicy! — wrzasnął Coconnas, tak silnio w napadzie wściekłości wstrząsnąwszy łożem, że wykonawcy wyroku cofnęli się. — Nędznicy! męczcie mnie, gruchoczcie kości, rozerwijcie na kawałki; nic się jednak nie dowiecie, przysięgam wam! Sądzicie, że kawałek drewna lub żelaza zniewoli do mówienia szlachcica mego imienia! O nie! nie! Dalej, dalej!
— Pisarzu, przygotuj się do pisania — powiedział sędzia.
— Tak, przygotuj się!... — wrzasnął Coconnas — a jeśli zapiszesz wszystko co wam powiem, podli kaci, będziesz miał co pisać. Pisz, pisz!
— Czy chcesz pan uczynić zeznania?... — spytał sędzia tymże samym spokojnym głosem.
— Nie, ani słowa. Idźcie do dyabła!
— Namyśl się pan podczas przygotowań. Hej mistrzu! włóż panu buciki.
Na te słowa, człowiek, stojący dotąd nieruchomo z powrozem w ręku, odstąpił od kolumny i wolnym krokiem zbliżył się do Coconnasa, który odwrócił się, aby go przyjąć grymasem.
Był to mistrz Caboche, kat okręgu paryskiego.
Bolesne zdziwienie malowało się w rysach Coconnasa, i zamiast krzyczeć i hałasować, pozostał nieruchomy, nie mogąc spuścić oczu z twarzy zapomnianego przyjaciela, zjawiającego się przed nim w podobnej chwili.
Caboche, spokojny, jakby nigdy w życiu nie widział Coconnasa, włożył mu dwie deski między nogi, a dwie inne umieścił zewnątrz; następnie związał je powrozem trzymanym w ręku.
Przyrząd ten nazywał się: dyby.
Przy zwyczajnej torturze, między dwie deski zabijano sześć klinów, które, rozstępując się, gniotły nogi.
Przy torturze nadzwyczajnej, zabijano dziesięć klinów, a wtedy deski nietylko gniotły ciało, lecz druzgotały kości.
Po skończeniu przedwstępnych czynności, mistrz Caboche wstawił koniec klina między dwie deski; następnie, wziąwszy do rąk młot i uklęknąwszy na jedno kolano, spojrzał na sędziego.
— Czy chcesz pan mówić?... — zapytał tenże.
— Nie — odpowiedział odważnie Coconnas, chociaż czuł, że pot występuje mu na czoło i włosy na głowie powstają.
— A więc zaczynaj — rzekł sędzia. — Pierwszy klin!
Caboche podniósł rękę, uzbrojoną ciężkim młotem, i strasznie w klin uderzył.
Głuchy rozległ się odgłos.
Łoże zatrzęsło się.
Coconnas nie wydał najmniejszego krzyku przy tem pierwszem uderzeniu, od którego zwykle najmężniejsi jęki wydawali.
Na twarzy jego malowało się nawet niewypowiedziane zdumienie.
Osłupiałymi oczyma spojrzał na Cabocha, który wzniósłszy rękę, i na wpół odwróciwszy się twarzą do sędziego, gotował się do podwojenia siły uderzeń.
— Z jakim zamiarem ukryłeś się pan w lesie?... — zapytał sędzia.
— Aby odpocząć w cieniu — odpowiedział Coconnas.
— Dalej — rzekł sędzia.
Caboche powtórzył uderzenie, które się rozległo podobnie jak i pierwsze.
Lecz Coconnas i przy tem uderzeniu nie zmarszczył się nawet, i nie przestawał patrzeć na kata z pogodnym wyrazem twarzy.
Sędzia zmarszczył brwi.
— A to twardy chrześcijanin — pomruknął. — Mistrzu! czy klin wszedł do ostatka?
Caboche schylił się, jakby dla przekonania o tem, i szepnął do Coconnasa:
— Ależ krzycz nieszczęsny człowiecze.
Potem, podnosząc się, powiedział:
— Wszedł zupełnie.
— Drugi klin — obojętnie wyrzekł sędzia.
Cztery wyrazy Cabocha wszystko wyjaśniły Coconnasowi.
Zacny kat świadczył swemu przyjacielowi największy usługę, jaką tylko kat mógł okazać szlachcicowi.
Nietylko go wybawiał od boleści, lecz i od wstydu wyznań; zamiast bowiem zabijania mu między nogi klinów z drzewa dębowego, zabijał on między nogi kliny z elastycznej skóry, których tylko wierzch był nałożony drzewem.
Nadto, dawało to Coconnasowi możność wstąpienia na szafot ze świeżemi siłami.
— O! szlachetny Cabochu — mówił do siebie Coconnas — bądź spokojny, bij, ja będę krzyczał, skoro rozkazujesz; a jeśli nie będziesz zadowolony, to trudno ci dogodzić.
Caboche, tymczasem, wstawił między deski klin, daleko grubszy niż pierwszy.
— Dalej — powiedział sędzia.
Na ten wyraz, Caboche tak silnie uderzył, jak gdyby chciał tem jednem uderzeniem rozwalić zamek Vinceński.
— Aj! aj! oj! oj!... — wrzasnął Coconnas rozmaitemi głosy. — Do tysiąca piorunów! strzeżcie się, bo mi pogruchoczecie kości!
— Aha!... — powiedział uśmiechając się sędzia — drugi już skutkuje. Mocno mnie też to dziwiło.
Coconnas odetchnął, jak miech kowalski.
— Cóż więc pan robiłeś w lesie?... — powtórzył sędzia.
— E! kroćset dyabłów! mówiłem już panu, że odpoczywałem w cieniu.
— Dalej — rzekł sędzia do kata.
— Przyznawaj się pan — szepnął Caboche do ucha piemontczykowi.
— Do czego?
— Do czego pan chcesz, bylebyś się przyznawał.
I uderzył po drugi raz z taką siłą jak i pierwszym razem.
Coconnas mało się nie udusił od krzyku.
— O! co pan chcesz wiedzieć?... — zawołał.
— Z czyjego rozkazu byłem w lesie?
— Tak, panie.
— Z rozkazu księcia d’Alençon.
— Pisz — rzekł sędzia.
— Jeśli ja popełniłem zbrodnię, zastawiając sieci na króla Nawarry — mówił dalej Coconnas — byłem tylko narzędziem i byłem posłuszny swemu naczelnikowi.
Pisarz zaczął pisać.
— A! doniosłaś na mię, blada mordo — mruczał niecierpliwy Coconnas. — Poczekajżeż!
I opowiedział odwiedziny Franciszka, oddane królowi Nawarry, schadzki jego z de Mouyem, historyę czerwonego płaszcza; opowiadanie to było przeplatane krzykami i jękami, gdyż uderzenia młota powtarzały się co chwila.
Nakoniec, dał tyle objaśnień dokładnych, prawdopodobnych, niezaprzeczonych, strasznych, a wszystkie przeciwko księciu d’Alençon; tak zręcznie udał, że jedynie gwałtowny ból wycisnął te wyznania; krzywił się, czerwienił, jęczał tak naturalnie i tak rozmaitemi sposobami, że sam sędzia gniewał się, iż musi zapisywać takie kompromitujące szczegóły o księciu Francuskim.
— A to mi człowiek, któremu jednego nie trzeba po dwa razy powtarzać — mówił do siebie Caboche.
— To dopiero zadał pracy pisarzowi. Jezu Chryste! cóźby to było, gdyby zamiast skórzanych, drewniane mu zabijano kliny! Uwolniono Coconnasa od dziesiątego klina, lecz i dziewięciu było dosyć, aby nogi jego pogruchotać na miazgę.
Sędzia dał poznać Coconnasowi, że ceni go ze względu na poczynione wyznania i wyszedł.
Coconnas został sam z Cabochem.
— No i cóż!... — zapytał tenże — jak się miewasz, mój panie szlachcicu?
— A! mój przyjacielu, mój kochany Caboche — powiedział Coconnas. — Bądź pewien, że za to, coś mi dopiero uczynił, będę ci wdzięczny całe życie.
— Masz pan słuszność, gdyż, gdyby dowiedziano się, com dla pana uczynił, jabym musiał zająć pańskie miejsce na tem łożu, a mnieby nie oszczędzano tak, jak ja pana oszczędzałem.
— Lecz zkądżeź ci przyszła do głowy taka myśl szczęśliwa?...
— Zkąd?... — odpowiedział Caboche, obwijając nogi Coconasa zakrwawioncm płótnem — wiedziałem, że pana uwięziono, że pana oddano pod sąd, i że królowa Katarzyna chciała twej śmierci; zgadłem, że wezmą pana na tortury, i oto wskutek tego przedsięwziąłem stosowne środki ostrożności.
— Nie zważając na niebezpieczeństwo, na jakieś się narażał?
— Panie — rzekł Caboche — jesteś jedyny szlachcic, coś mi podał rękę; ja mam pamięć i serce, choć jestem katem, a może też właśnie dlatego, że jestem katem, Zobaczysz pan jutro, jak zręcznie spełnię moją czynność.
— Jutro?... — zapytał Coconnas. — Bezwątpienia, jutro.
— Jaką czynność?
Caboche z podziwieniem spojrzał na Coconnasa.
— Jakto, jaką czynność? Czyż pan już zapomniałeś o wyroku?
— A! tak, prawda; zapomniałem — odrzekł Coconnas.
Coconnas nie zapomniał, lecz wcale o nim nie myślał.
On myślał o kaplicy, o ukrytym pod świętem przykryciem sztylecie, o Henriecie i o królowej, o drzwiach w zakrystyi i o dwóch koniach, czekających na brzegu lasu; on myślał o wolności, o jeździe na wolnem powietrzu, o bezpieczeństwie za granicami Francyi.
— Teraz — rzekł Caboche — trzeba pana zręcznie przenieść z łoża do lektyki. Nie zapominaj pan, że dla całego świata, nawet dla moich pomocników, masz pan zgruchotane nogi, i że za każdem poruszeniem musisz pan krzyczeć.
— Aj!... — krzyknął Coconnas, widząc zbliżających się dwóch pomocników, niosących lektykę.
— Nabierz pan trochę odwagi — rzekł Caboche — jeśli pan teraz krzyczysz, cóż będzie później.
— Mój kochany Cabochu — powiedział Coconnas — błagam cię, nie pozwalaj dotykać się mnie swoim szanownym służalcom; być może, że ich ręka nie tak jest lekką jak twoja.
— Postawcie lektykę obok łoża — rzekł mistrz Caboche.
Dwaj pomocnicy spełnili dany rozkaz.
Mistrz Caboche wziął Coconnasa na ręce jak dziecko, i położył go na nosze, lecz pomimo tych wszystkich ostrożności, Coconnas wydał dwa straszne krzyki.
W tej chwili ukazał się stróż z latarnią, i powiedział:
— Do kaplicy!..
Coconnas uścisnął rękę Cabochea, poczem pomocnicy kata ponieśli go do kaplicy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.