Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom V/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział IV.
BADANIA.

Widok, który uderzył przybywających przyjaciół, był taki, jakiego się nigdy nie zapomina, i jaki raz tylko przez chwilę widzieć można.
Powiedzieliśmy już, że hugonoci zamknięci w chatce dla strzelców, przechodzili jeden za drugim obok Karola.
On i d’Alençon chciwie śledzili każde ich poruszenie, oczekując ukazania się króla Nawarry.
Zawiedli się jednak w swoich oczekiwaniach.
Lecz tego nie dosyć; trzeba było się dowiedzieć, co się z nim stało.
Skoro tylko młodzi małżonkowie ukazali się na końcu alei, d’Alençon zbladł, Karolowi zaś lżej się zrobiło na sercu; gdyż w duszy życzył, żeby wszystko do czego go zmuszał brat, spadło, na jego głowę.
— On znowu się wymknie! — mruknął Franciszek, blednąc.
W tej chwili, król poczuł w brzuchu tak gwałtowne boleści, iż puścił z rąk cugle, porwał się rękoma za bok i zaczął krzyczeć jak wściekły.
Henryk spiesznie się zbliżył, lecz, za nim przejechał dwieście kroków, oddzielających go od króla, ból Karola przeminął.
— A pan zkąd?.. — zapytał Karol surowym głosem, który zadziwił Małgorzatę.
— Zkąd?.. z polowania, mój bracie — odpowiedziała ona.
— Polowanie odbywało się nad brzegiem rzeki, a nie w lesie.
— Mój sokół wzniósł się za bażantem, właśnie w tym czasie, kiedyśmy pozostali w tyle, aby się przypatrzeć czapli.
— A gdzież sokół?
— Oto jest. Nieprawdaż, że piękny ptak?..
I Henryk, z najniewinniejszym wyrazem twarzy, podał królowi złocisto-purpurowego ptaka.
— A!... a!.. — powiedział Karol — kiedyście już złapali bażanta, dlaczegóż nie złączyliście się z nami?...
— Dlatego, że ptak skierował swój lot ku parkowi; i kiedy powróciliśmy na brzeg rzeki, byliście już o pół mili naprzód; jechaliście do lasu. Wtedy podążyliśmy za wami, żeby dalej prowadzić polowanie.
— A ci panowie?... — spytał Karol. — Czy oni także zaproszeni na polowanie?
— Którzy panowie?... — odrzekł Henryk, rzuciwszy na około pytające spojrzenie.
— E! u dyabła twoi hugonoci — powiedział Karol — w każdym razie, jeśli ich kto zaprosił, to nie ja.
— Nie ja, Najjaśniejszy panie — odrzekł Henryk — lecz książę d’Alenęon.
— D’Alençon! Jakto?
— Ja!... — spytał książę.
— E! tak, mój bracie — odpowiedział Henryk.
— Czyżeś wczoraj nie ogłosił, że będziesz królem Nawarry? A więc, hugonoci, chcący cię mieć za króla, przybyli podziękować ci za przyjęcie korony, a królowi za to, że ci ją pozwolił przyjąć. Nieprawdaż, panowie?
— Tak! tak!... — zagrzmiało dwadzieścia głosów. — Niech żyje książę d’Alençon! Niech żyje król Karol!
— Nie jestem królem hugonotów — rzekł Franciszek, blady z gniewu.
Następnie, ukradkiem spojrzawszy na Karola, dodał:
— Spodziewam się nawet, że nim nigdy nie będę.
— Wszystko jedno!... — rzekł Karol — wiedz Henryku, że uważam to wszystko za bardzo dziwne.
— Najjaśniejszy panie — powiedział król Nawarry z mocą — możnaby myśleć, Boże przebacz! że mnie badają.
— A jeśli w istocie, badam cię, cóżbyś na to powiedział?
— Że jestem królem, tak jak i ty, Najjaśniejszy panie — dumnie odrzekł Henryk — gdyż nie korona, a urodzenie nadają królewską godność. Gotów jestem odpowiadać memu bratu i przyjacielowi, lecz sędziemu — nigdy.
— Chciałbym jednak nareszcie wiedzieć, co mam o tem wszystkiem sądzić?... — mruknął Karol.
— Niech przyprowadzą pana de Mouy, a dowiesz się — rzekł d’Alençon.
— Czy pan de Mouy jest między więźniami?... — zapytał król.
Henryk zaczął się niepokoić i zamienił spojrzenie z Małgorzatą.
Lecz to niedługo trwało.
Nikt nie odpowiadał.
— Pana de Mouy niema między więźniami — rzekł de Nancey. — Niektórym z naszych ludzi zdaje się, że go widzieli, lecz nikt nie jest tego pewny.
D’Alençon mruknął jakieś przekleństwo.
La Mole i Coconnas słyszeli całą tę rozmowę, ale Małgorzata sądząc, że może liczyć na ich roztropność, powiedziała:
— Najjaśniejszy panie, oto dwóch dworzan księcia d’Alençon. Spytaj ich, a odpowiedzą.
— Kazałem ich aresztować właśnie dlatego, żeby dowieść, że oni wcale nie są moimi dworzanami — powiedział książę.
Król spojrzał na dwóch przyjaciół i zadrżał, zobaczywszy La Mola.
— O! o!... — zawołał — jeszcze ten prowensalczyk.
Coconnas powabnie się skłonił.
— Cóżeś pan robił, gdy cię aresztowano?.. — spytał król.
— Dzieliliśmy nasze zatrudnienia na polu wojny i miłości.
— Konno! uzbrojeni od stóp do głów? gotowi do ucieczki?
— Nie, Najjaśniejszy panie — rzekł Coconnas — Wasza królewska mość źle jesteś zawiadomiony. Odpoczywaliśmy pod cieniem buka, sub tegmine fagi.
— A! odpoczywaliście pod cieniem buka.
— I mogliśmy byli uciec, gdybyśmy sądzili, żeśmy ściągnęli na się gniew Waszej królewskiej mości. Panowie!... — mówił dalej Coconnas, zwracając się do rycerzy — na słowo żołnierskie, powiedźcie: czy moglibyśmy uciec, gdybyśmy chcieli?
— Fakt jest — odrzekł dowódzcą oddziału — że ci panowie nie zrobili jednego kroku do ucieczki.
— Gdyż konie ich znajdowały się daleko — dorzucił książę d’Alençon.
— Upraszam najpokorniej o przebaczenie Waszej książęcej mości — powiedział Coconnas — lecz ja siedziałem na koniu, zaś mój przyjaciel, hrabia Lérac de La Mole, trzymał swego za cugle.
— Czy to prawda, panowie?... — spytał król.
— Prawda, Najjaśniejszy panie — odrzekł kapitan. — Pan de Coconnas, zobaczywszy nas, zsiadł nawet z konia.
Coconnas uśmiechnął się z grymasem, który znaczył: A widzisz, Najjaśniejszy panie!
— Lecz te konie odwodowe, te muły, te paki, któremi one są objuczone?... — spytał Franciszek.
— Nie należymy do stajni — odpowiedział Coconnas — spytaj się Mości książę masztalerza, który ich. pilnował.
— Niema go — rzekł książę wściekły z gniewu.
— Pewnie zląkł się i uciekł — powiedział Coconnas. — Nie można wymagać od takiego gbura, żeby był obdarzony męztwem szlachcica.
— Zawsze te same wykręty — rzekł d’Alençon, zgrzytając zębami. — Na szczęście, uprzedziłem cię, Najjaśniejszy panie, że ci panowie od kilku dni nie są w moich usługach.
— Jakto? — zawołał Coconnas. — Czyżbym miał być tyle nieszczęśliwym, iż nie należę już do dworu Waszej książęcej mości?...
— Pan wiesz lepiej od wszystkich, gdyż sam zawiadomiłeś mnie o tem w dosyć grubijańskim liście, który, zdaje mi się, że mam nawet przy sobie.
— O! ja sądziłem, że Wasza książęca mość wybaczysz mi ten list, pisany w pierwszej chwili uniesienia. Dowiedziałem się, że Wasza książęca mość chciałeś w korytarzu Luwru udusić mego przyjaciela La Mola..
— Co takiego? — przerwał Karol.
— Sądziłem, że Wasza książęca mość byłeś sam — ciągnął dalej Coconnas. — Lecz dowiedziawszy się, że jeszcze trzech...
— Milcz! — rzekł Karol. — Dosyć już wiemy, Henryku — zwrócił się do króla Nawarry — daj mi słowo, że nie uciekniesz?
— Daję ci słowo, Najjaśniejszy panie.
— Powróć do Paryża z panem de Nancey, aresztowanych zaś zamknij w swym pokoju. A wy panowie — dodał, zwracając się do dwóch szlachciców — oddajcie szpady.
La Mole spojrzał na Małgorzatę.
Małgorzata uśmiechnęła się.
La Mole natychmiast oddał swą szpadę stojącemu obok kapitanowi.
Coconnas uczynił toż samo.
— Czy znaleziono de Mouya? — zapytał król.
— Nie, Najjaśniejszy panie — odpowiedział p. de Nancey — albo nie był w lesie, albo też ratował się ucieczką.
— Tem gorzej — powiedział król — zimno mi, blask mię razi...
— Zapewne z gniewu, Najjaśniejszy panie — rzekł Franciszek.
— Być może. W oczach mi się mroczy. Gdzież są więźniowie? Nic nie widzę... Czy to już noc?... O! Boże mój, litości! palę się!... Ratunku!... ratunku!...
Nieszczęśliwy król puścił cugle, wyciągnął ręce i upadł w tył, przytrzymywany przez swych dworzan, zatrwożonych tym drugim napadem.
Franciszek, stojąc opodal, ocierał pot z zimnego czoła, gdyż tylko on znał przyczynę choroby brata.
Król Nawarry, pod strażą Nanceya, spoglądał na tę scenę z wzrastającem zadziwieniem.
— E! e! — szepnął z tem cudownem natchnieniem, które chwilami przemieniało go, że tak rzekę, w oświeconego światłem boskiem człowieka — a jeżeli też ucieczka nie udała się na moje szczęście właśnie?
Spojrzał na Małgorzatę, której wielkie oczy jeszcze bardziej od zdziwienia rozszerzone, przenosiły się z niego na króla, to znowu z króla na niego.
Król był bez zmysłów.
Położono go na nosze, przykryto płaszczem, który jeden z rycerzy zdjął ze swych ramion, i orszak spokojnie ruszył ku Paryżowi, z którego rano wyjechali śmiali spiskowcy i król wesoły, a powracał teraz umierający król, otoczony buntowniczymi więźniami.
Małgorzata, nie straciwszy ani fizycznej, ani umysłowej swobody, dała jeszcze jeden znak mężowi, a potem tak blisko przejechała obok La Mola, że tenże mógł usłyszeć te dwa greckie wyrazy:
— Me déide.
Co znaczy:
— Nie bój się niczego.
— Co ona ci powiedziała? — zapytał Coconnas.
— Żebym się niczego nie obawiał — odpowiedział La Mole.
— Tem gorzej — mruknął piemontczyk — tem gorzej. To znaczy, że nam tu nie jest dobrze. Ile razy tylko odezwano się do mnie w te słowa, w celu dodania mi odwagi, zaraz w tejże chwili otrzymywałem albo kulkę, albo uderzenie szpadą, albo doniczkę z kwiatami na głowę. „Nie bój się niczego”, czy po hebrajsku, czy po grecku, czy po łacinie, czy po francusku, zawsze to dla mnie znaczyło: Strzeż się!
— W drogę, panowie! — zawołał dowódzca lekkiej jazdy.
— Dokąd nas prowadzą, jeśli wolno zapytać? — powiedział Coconnas.
— Sądzę, że do Vincennes — odrzekł kapitan.
— Wołałbym gdzieindziej — powiedział Coconnas. — Lecz niema co mówić! Nie zawsze idziesz gdzie chcesz.
W drodze, król przyszedł do siebie a siły nieco mu powróciły.
W Nanterre chciał nawet wsiąść na konia; czego mu jednak nie dozwolono.
— Poślijcie po Ambrożego Paré — rzekł Karol, przybywszy do Luwru.
Zeszedł z noszów, wstąpił na schody, opierając się na ramieniu Tavannes’a, i udał się do swego apartamentu, nie pozwoliwszy nikomu wchodzić do siebie.
Wszyscy zauważyli, że podczas drogi głęboko był zamyślony, do nikogo nic nie mówił i nie zajmował się ani spiskiem, ani spiskowymi.
Widocznem było, że choroba wyłącznie go zajmowała.
Choroba jego była nagłą, dziwną, gwałtowną; niektóre jej symptomaty miały podobieństwo do tych, jakie dostrzeżono u jego brata Franciszka II-go, na chwilę przed śmiercią.
Nikogo więc nie zadziwiło, że zabronił wszystkim wchodzić do siebie, wyłączając tylko Ambrożego Paré.
Wiadomo było, że mizantropia była główną osnową charakteru tego monarchy.
Karol wszedł do sypialni, siadł w wielkiem poręczowem krześle, oparł głowę o poduszki, i pomyślawszy, że Ambrożego Paré niema może w domu, i że tenże przyjdzie nie prędko, chciał z korzyścią użyć tego czasu.
Uderzył więc w dłonie.
Wszedł oficer służbowy.
— Oznajm królowi Nawarry, że chcę z nim pomówić — rzekł.
Oficer skłonił się i wyszedł.
Karol w tył przechylił głowę; straszna ociężałość ugniatała mu mózg do tego stopnia, iż zaledwie był w stanie powiązać myśli; rodzaj krwawego obłoku unosił się przed jego oczami; usta tak były spieczone, że chociaż wypił już całą karafkę wody, nie mógł ugasić pragnienia.
Drzwi się roztworzyły i wszedł Henryk.
De Nancey szedł za nim, lecz się zatrzymał w przedpokoju.
Król Nawarry czekał, dopóki się drzwi za nim nie zamkną.
Wtedy zbliżył się i rzekł:
— Najjaśniejszy panie, wołałeś mnie? Otóż jestem.
Król zadrżał na ten głos i machinalnie wyciągnął ręce.
— Zapominasz, Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk, nie przyjmując podanych rąk — że już nie jestem twoim bratem, lecz więźniem.
— A! a! prawda — rzekł Karol. — Dziękuję ci, żeś mi przypomniał. Pamiętam także, żeś mi obiecał odpowiedzieć szczerze, skoro będziemy sami.
— Jestem gotów dotrzymać obietnicy. Pytaj, Najjaśniejszy panie.
Król nalał na rękę zimnej wody i przyłożył ją do czoła.
— Czy jest co prawdy w oskarżeniu księcia d’Alençon? Odpowiedz, Henryku.
— Połowa tylko: gdyż d’Aleçon miał uciekać a ja jemu miałem towarzyszyć.
— Dlaczego miałeś mu towarzyszyć?... — zapytał Karol.
— Jesteś więc niezadowolony ze mnie, Henryku?
— Przeciwnie, Najjaśniejszy panie. Bóg, który tak łatwo czyta w sercach naszych, widzi w mojem, jak tkliwe przywiązanie żywię dla mego brata i króla.
— Zdaje mi się jednak — odrzekł Karol — że się nie ucieka od ludzi, którzy są kochani i którzy nas kochają!
— Ja też uciekałem nie od tych co mnie kochają, lecz od tych co mnie nienawidzą. Czy Wasza królewska mość pozwolisz mówić szczerze?
— Mów!
— Nienawidzą mię tutaj: d’Alençon i królowa-matka.
— O d’Alençonie nie mówię — odpowiedział Karol — lecz królowa-matka obsypuje cię grzecznościami!
— Właśnie tez dlatego nie ufam jej, Najjaśniejszy panie... I chwała Bogu, że jej nie ufam.
— Jej?
— Jej, lub tym co ją otaczają. Wiesz Najjaśniejszy panie, że nieszczęście królów głównie na tem zależy, że nie są za źle, lecz za nadto dobrze ugaszczani.
— Wytłomacz się, dałeś słowo, iż mi powiesz wszystko.
— Wasza królewska mość widzisz, że go dotrzymuję.
— Mów dalej.
— Wasza królewska mość mówiłeś, że mnie kochasz?
— To jest, że cię kochałem do czasu twej zdrady, Henrysiu.
— Wystaw sobie, Najjaśniejszy panie, że mnie kochasz dotychczas.
— Dobrze.
— Skoro mnie kochasz, życzysz sobie zapewne ażebym żył, nieprawdaż?
— Byłbym w rozpaczy, gdyby ci się przytrafiło jakie nieszczęście.
— A więc dwa razy już Wasza królewska mość o mało nie popadłeś w rozpacz.
— Jakto?
— Tak; gdyż dwa razy sama Opatrzność zjawiła się w osobie Waszej królewskiej mości.
— Za pierwszym razem jakąż postać na siebie przyjęła?
— Postać człowieka, któryby wielce był zdziwiony podobnem zbliżeniem; słowem, postać Renégo. Tak; ty, Najjaśniejszy panie, ocaliłeś mię od żelaza...
Karol zmarszczył brwi: przypomniał bowiem sobie noc, kiedy uprowadził Henryka na ulicę des Barres.
— A René?... — zapytał po chwili.
— René ocalił mię od trucizny.
— Szczęśliwyś, Henrysiu — rzekł król, starając się uśmiechnąć; lecz nagłe, gwałtowny ból zamienił uśmiech w nerwowe skurczenie. — To nie jego rzemiosło!
— Dwa więc cuda ocaliły mię, Najjaśniejszy panie. Cud żalu w duszy florentczyka, i cud miłości Waszej królewskiej mości. Przyznam, że się obawiam, czy się już nie sprzykrzyło niebu czynić cuda; chciałem bowiem uciekać, trzymając się tej prawdy:
„Pomagaj sobie a i Bóg ci dopomoże.”
— Dlaczegożeś mi o tem wcześniej nie powiedział?
— Gdybym to był powiedział wczoraj, byłbym donosicielem.
— A dziś?
— Dziś, co innego; jestem oskarżony i bronię się.
— Czy jesteś przekonany o tym pierwszym na twe życie zamachu?
— Tak jak i o drugim.
— Chciano cię otruć?
— Tak.
— Czem?
— Opiatem.
— Jak to trują opiatem? — Spytaj Renégo, Najjaśniejszy panie; trują także i rękawiczkami...
Karol zmarszczył brwi; lecz powoli, oblicze jego znowu się wypogodziło.
— Tak, tak — rzekł, jakby mówił do siebie — jest to w naturze, że wszystko co żyje, unika śmierci. Dlaczegożby rozsadek nie czynił tego, co czyni instynkt?
— A cóż?... — spytał Henryk. — Czy Wasza królewska mość jesteś zadowolony z mojej szczerości, i sądzisz, żem już wszystko powiedział?
— Tak, Henrysiu, tak; dzielny z ciebie chłopiec. Myślisz więc, że ci, co mieli na ciebie chrapkę, już się uspokoili i nie będą czynić nowych zamachów?
— Każdego wieczora dziwię się, że jeszcze żyję.
— Dlatego chcą cię zabić, Henrysiu, że wiedzą, iż cię kocham. Lecz bądź spokojny, za złe chęci zostaną oni ukarani. Ty, tym czasem jesteś wolny.
— I mogę opuścić Paryż?... — zapytał Henryk.
— Nie! wiesz dobrze, iż nie mogę obejść się bez ciebie. E! do wszystkich dyabłów! muszę mieć kogoś, coby mię kochał.
— Jeżeli Wasza królewska mość zostawisz mię przy sobie, raczysz mi uczynić jednę łaskę...
— Jaką?
— Zostawisz mię przy sobie nie jak przyjaciela, lecz jak więźnia?
— Jakto!.. więźnia?...
— Czyż Wasza królewska mość nie widzisz, że twoja przyjaźń mię gubi?..
— I wolisz raczej, iżbym cię nienawidził?..
— Pozornie tylko. Nienawiść ta dopóty będzie mojem szczęściem, dopóki mnie będą uważać jako pozostającego w niełasce, tym sposobem, nie będą się spieszyć z odebraniem mi życia.
— Henrysiu — rzekł Karol — nie wiem czego żądasz, nie znam twego celu; lecz jeśli życzenia twe się nie spełnią, jeśli nie dosiężesz celu, jakiś sobie zamierzył, bardzo mię to dziwić będzie.
— Mogę więc liczyć na surowość króla?..
— Możesz.
— Jestem zatem spokojniejszy. Cóż teraz Wasza królewska mość rozkażesz?...
— Idź do domu, Henrysiu. Jestem cierpiący, zajrzę tylko do psów i położę się spać.
— Lepiejby było, gdybyś Wasza królewska mość przywołał doktora, dzisiejsza choroba twoja, Najjaśniejszy panie, jest może niebezpieczniejszą, niż sam sądzisz.
— Posłałem już po Ambrożego Paré.
— Odchodzę więc spokojniejszy.
— Przysięgam na mą duszę!.. — powiedział król. — Z całej mojej rodziny, zdaje mi się, tylko ty prawdziwie mię kochasz.
— Czy to twoje zdanie, Najjaśniejszy panie?...
— Słowo szlachcica!..
— A więc, Najjaśniejszy panie, oddaj mię w ręce Nanceya, jako człowieka, nad którym ciąży moc gniewu twego. Tym sposobem, dasz mi możność kochania cię przez długi czas jeszcze.
— Panie de Nancey!.. — zawołał Karol.
Kapitan straży przybocznej wszedł.
Król rzekł do niego:
— Oddaję ci w ręce największego winowajcę w królestwie, odpowiesz mi za niego głową swoją.
Henryk, z wyrazem najwyższej na twarzy rozpaczy, wyszedł za Nanceyem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.