Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

KRÓLOWA MARGOT
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM IV.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
Al. ulica Mazowiecka 11.

1892.



Дозволено Цензурою
Варшава, 7 Октября 1892 года.




Rozdział I.
ANAGRAM.

Z ulicą Geoffroy-Lasnier, w samym środku, stykała się ulica des Barres.
Tutaj, o kilka zaledwie kroków od ulicy de La Mortellerie, wznosił się samotnie mały domek pośród ogrodu, otoczonego wysokim murem.
Karol dostał z kieszeni klucza i otworzył drzwi, które natychmiast ustąpiły, gdyż tylko były zasunięte na rygiel.
Potem, wpuściwszy niemi Henryka i służących niosących pochodnie, zamknął drzwi za sobą. Jedno tylko nieduże okno było oświecone.
Karol, uśmiechając się, pokazał je palcem Henrykowi.
— Najjaśniejszy panie, nie rozumiem — rzekł Henryk.
— Zaraz zrozumiesz, Henrysiu.
Król Nawarry z zadziwieniem spojrzał na Karola, którego głos i oblicze przybrały wyraz słodyczy, tak odmiennej od zwykłego charakteru jego fizyonomii, że Henryk zaledwie mógł go poznać.
— Henrysiu! — powiedział król — mówiłem ci, że wychodząc z Luwru, wychodzę z piekła; wchodząc tutaj, wchodzę do raju.
— Najjaśniejszy panie! — odrzekł Henryk — jestem szczęśliwy, że Wasza królewska mość uznałeś mnie godnym wejść z tobą do nieba.
— Droga do niego wązka — powiedział król, wstępując po ciasnych schodach — lecz to tylko dlatego, żeby porównanie było zupełne.
— Co to za anioł strzeże wejścia do twego Edenu? Najjaśniejszy panie?
— Zaraz zobaczysz — odpowiedział Karol IX-ty.
Dał Henrykowi znak, żeby szedł za nim bez szmeru, otworzył jedne drzwi, potem drugie, i zatrzymał się na progu.
— Patrz! — powiedział.
Henryk zbliżył się, i utkwił oczy w jednym z najpiękniejszych obrazów, jaki kiedykolwiek widział.
Kobieta, w osiemnastym lub dziewiętnastym zaledwie roku, spała, pochyliwszy głowę na łóżko śpiącego dziecięcia.
Dziecię to, obejmowała ona obiema rękami, ustami zaś dotykała jego maleńkich nóżek.
Długie blond włosy, w złotych pierścieniach spadały jej na szyję.
— O! Najjaśniejszy panie — rzekł król Nawarry. — Cóż to za zachwycające stworzenie?..
— To anioł mego raju, Henrysiu; jedyna istota, która mnie kocha.
Henryk uśmiechnął się.
— Tak, — rzekł Karol — gdyż kochała mnie, nie wiedząc jeszcze, że jestem królem.
— A od czasu, jak o tem wie?..
— Od czasu, jak o tem wie — odpowiedział Karol z westchnieniem, przekonywającem, że czasami ta krwawa korona była dla niego cięźkiem brzemieniem — od czasu, jak o tem wie, kocha mnie jak dawniej, osądź z tego?
Król zbliżył się jak można najciszej, i na rumianych policzkach młodej kobiety złożył pocałunek tak lekko, jak pszczoła, kiedy się dotyka lilii.
Jednak młoda kobieta przebudziła się.
— Karol! — szepnęła, otwierając oczy.
— Widzisz — rzekł król — nazywa mię prosto, Karolem; królowa mówi mi: Najjaśniejszy panie.
— O! tyś nie sam, mój królu — zawołała młoda kobieta.
— Nie, moja dobra Maryo. Przyprowadziłem ci innego króla, szczęśliwszego odemnie, bo niema korony; nieszczęśliwszego odemnie, bo niema Maryi Touchet, Bóg zawsze każdego czemciś nagrodzi.
— To król Nawarry? — spytała Marya.
— On sam, moje dziecię. Zbliż się Henrysiu.
Król Nawarry zbliżył się.
Karol wziął go za prawą rękę i rzekł:
— Spójrz na tę rękę, Maryo; jest to ręka dobrego brata i uczciwego przyjaciela gdyby nie ta ręka...
— Cóż?
— Gdyby nie ta ręka, Maryo, syn nasz niemiałby już dzisiaj ojca.
Marya krzyknęła, padła na kolana i porwawszy rękę Henryka, obsypała ją pocałunkami.
— Dobrze, Maryo, dobrze! — powiedział Karol.
— Czemżeż odwdzięczyłeś się mu, Najjaśniejszy panie.
— Tem samem.
Henryk z zadziwieniem spojrzał na Karola.
— Dowiesz się kiedyś, co chcę przez to powiedzieć, Henrysiu. Teraz, patrz...
Zbliżył się do łóżeczka, w którem spało dziecię, i rzekł:
— Gdyby ten chłopiec spał w Luwrze, a nie tu, w tym małym domku na ulicy des Barres, wielce by to zmieniło stan rzeczy nie tylko teraz, lecz może i w przyszłości.
— Najjaśniejszy panie! — powiedziała Marya — podług mnie, niech lepiej śpi tutaj, gdyż tu jest bezpieczniejszy i spokojniejszy.
— Nie przerywaj mu spoczynku — rzekł król — to tak dobrze spać, kiedy nas nie trapią senne marzenia.
— Czy pozwolisz, Najjaśniejszy panie? — zapytała Marya, wyciągając rękę do jednych z drzwi, prowadzących do pokoju obok.
— Masz słuszność, Maryo — odpowiedział Karol IX-ty. — Chodźmy wieczerzać.
— Mój kochany Karolu — rzekła Marya — poproś twego brata króla, żeby mi wybaczył.
— Cóż takiego?
— Odesłałam naszych służących, Najjaśniejszy panie — mówiła dalej Marya, zwracając się do króla Nawarry — Karol chce, żeby mu nikt nie usługiwał oprócz mnie.
— Wierzę temu — powiedział Henryk.
I obaj weszli do jadalnej sali; zabiegła i staranna matka, okryła małego Karola ciepłą kołdrą; dziecię, dzięki mocy snu, którego mu zazdrościł ojciec, dotychczas jeszcze się nie przebudziło.
Marya weszła za nimi.
— Tutaj są tylko dwa nakrycia! — rzekł król.
— Pozwólcie mi usługiwać wam — powiedziała Marya.
— Widzisz, Henrysiu — rzekł Karol — przyniosłeś mi nieszczęście.
— Jakto, Najjaśniejszy panie?
— Czyż nie słyszysz?
— Przebacz, Karolu, przebacz!
— Przebaczam ci. Lecz siadaj tu, obok mnie, między nami.
— Jestem posłuszną — odpowiedziała Marya.
I przyniósłszy nakrycie, siadła między dwoma królami i zaczęła im usługiwać.
— Nie prawda, Henrysiu — rzekł Karol — że to jest miło, mieć na świecie miejsce, gdzie można jeść i pić, bez potrzeby dawania pierwej do próbowania win i potraw.
— Ja więcej jak kto inny pojmuję twe szczęście, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Henryk.
— Powiedz-żeż jej, iż jeśli chce, żeby nasze szczęście było nieprzerwanem, niech się nie mięsza do polityki; ona nie powinna pokazywać się u dworu; nadewszystko, nie powinna się znajomić z moją matką.
— W istocie — odrzekł Henryk, znajdując przez ten wykręt, środek uniknienia niebezpiecznej otwartości króla — królowa Katarzyna kocha Waszą królewską mość tak namiętnie, że zdolna jest być zazdrosną o każdą inną miłość.
— Maryo!... — powiedział król — przedstawiam ci jednego z ludzi najprzenikliwszych i najdowcipniejszych przy dworze. A to nie mało znaczy! On przewyższył wszystkich; być może że ja jeden go pojąłem: nie mówię, żebym odgadł jego serce, lecz odgadłem jego umysł.
— Najjaśniejszy panie!... — rzekł Henryk. — Przesadzasz jedno, a wątpisz o drugiem.
— Ja nic nie przesadzam, Henrysiu — powiedział król. — On szczególniej zręcznie składa anagramy. Poproś go, aby ci ułożył anagram z twego nazwiska, a zapewniam cię, że ci zrobi.
— O! cóż można znaleźć w imieniu takiej jak ja biednej kobiety? Jakaż przychylna myśl może wyjść z nazwiska Maryi Touchet?
— To, Najjaśniejszy panie, jest bardzo łatwem, i wynajdując ją, żadnej sobie z tego nie przypiszę zasługi — rzekł Henryk.
— A! a! już i gotów — powiedział Karol. — Czy widzisz...

Henryk dostał z kieszeni pugilares, wydarł z niego jednę stronicę, i pod wyrazami:
Marie Toiichet,

napisał:

Je charme tout.

Potem podał papier Maryi.
— Prawdziwie!... — zawołała — to nie do uwierzenia!
— Cóż on napisał?... — zapytał Karol.
— Najjaśniejszy panie, nie śmiem powtórzyć.
— W imieniu Maryi Touchet — rzekł Henryk — zamyka się litera w literę, podług zwyczaju z I robiąc J, zdanie: „Je charme tout.”
— A! prawda — zawołał Karol — litera w literę. Niech że to będzie twoją dewizą, Maryo. Żadna dewiza nie była lepiej zasłużoną. Dziękuję ci, Henrysiu. Maryo! każę ci tę dewizę ułożyć z brylantów.
Wieczerza skończyła się.
Druga godzina wybiła na wieży Notre-Dame.
— Teraz — rzekł Karol — w nagrodę jego grzeczności, podaj mu Maryo krzesło; niech pośpi w niem do jutra; tylko trochę zdala od nas, gdyż strasznie chrapi. Jeśli się obudzisz wcześniej, obudź i mnie, gdyż o szóstej godzinie musimy być w Bastylli. Dobranoc, Henrysiu. Urządź się jak chcesz. Lecz — dodał, zbliżając się do króla Nawarry i kładąc mu rękę na ramieniu — zaklinam cię na życie, czy słyszysz, Henryku? na życie, nie wychodź ztąd bezemnie.
Henryk domyślał się tyle rzeczy z tego, czego nie zrozumiał, że nie chciałby zapewne opierać się podobnemu zaleceniu.
Karol IX-ty wszedł do swego pokoju a Henryk, jako nierozpieszczony góral, położył się w krześle, i wkrótce usprawiedliwił ostrożność, z jaką Karol prosił go, ażeby spał trochę dalej.
Następnego dnia, skoro świt, Karol obudził Henryka.
Ponieważ tenże nie rozbierał się, toaleta więc jego nie długo trwała.
Karol był szczęśliwy i uśmiechający jak rzadko.
Godziny, które przepędzał w tym małym domku na ulicy des Barres, były jego najmilszemi godzinami życia.
Obaj przeszli przez sypialnię.
Marya spała w łóżku.
Dziecię spoczywało w kolebce.
I matka i dziecię uśmiechali się we śnie.
Karol spojrzał na nich z niewypowiedzianą czułością.
Potem, obróciwszy się do króla Nawarry, rzekł:
— Henrysiu! jeśli dowiesz się, jaką usługę oddałem ci tej nocy, i jeśli mi wydarzy się kiedy jakie nieszczęście, wspomnij sobie na to dziecię, spoczywające w kolebce.
Potem, nie dając Henrykowi czasu na odpowiedź, pocałował Maryę i syna w czoło, i dodał:
— Do widzenia, moje aniołki.
I wyszedł.
Henryk szedł za nim, pogrążony w dumaniach.
Dwóch dworzan z końmi, czekało na nich w Bastylli.
Karol dal znak Henrykowi, ażeby siadł na konia, sam siadł na drugiego, wyjechał ogrodem de l’Arbalète, i skierował się na zewnętrzne bulwark!
— Dokąd jedziemy? — zapytał Henryk.
— Jedziemy zobaczyć — odpowiedział Karol — czy książę Andegaweński powrócił jedynie dla pani Kondeuszowej, i czy w jego sercu jest tyle żądzy wyniesienia się co i miłości.
Henryk nic nie zrozumiał z tego objaśnienia, i milczący pojechał za Karolem.
Zbliżywszy się do bagien, mogli oni widzieć z za palisad wszystko, co się nazywało wówczas przedmieściami Saint-Laurent.
Po przez szarawą mgłę ranną, Karol pokazał Henrykowi ludzi, owiniętych w szerokie płaszcze i w futrzanych czapkach na głowach.
Wszyscy jechali konno, poprzedzając ciężko naładowany furgon.
W miarę, jak się zbliżali, rysy ich stawały się wyrazistemi, a między nimi można było dostrzedz jadącego konno człowieka, w płaszczu ciemnego koloru i w czapce francuzkiego kroju.
— A!.. a!.. — rzekł Karol, śmiejąc się — tak też właśnie myślałem.
— Jeśli się nie mylę, Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk — ten rycerz w ciemnym płaszczu, to książę Andegaweński.
— On sam — rzekł Karol IX-ty.
— Odstąp nieco na bok, Henrysiu, żeby nas nie spostrzegł.
— Lecz cóż to za ludzie w szarych płaszczach i futrzanych czapkach? — zapytał Henryk. — A co jest w tym furgonie?
— To Polscy posłowie — odpowiedział Karol — a w tym furgonie znajduje się korona. Teraz zaś — mówił dalej, puszczając galopem konia po drodze do bramy Temple wiodącej — pojedziemy, Henrysiu; widziałem już wszystko, com chciał widzieć.


Rozdział II.
POWRÓT DO LUWRU.

Kiedy Katarzyna osądziła, że w pokoju króla Nawarry wszystko już było skończone, że za bitych wyniesiono, że Maurevela przeniesiono do domu, że dywany wymyto, odprawiła swe kobiety, gdyż już prawie była północ, i spróbowała usnąć.
Lecz wstrząśnie jej było za zbyt gwałtowne, a rozczarowanie za zbyt okrutne.
Nad tym znienawidzonym Henrykiem, ciągle wymykającym się z jej rąk, była widocznie rozpostarta jakaś niewidzialna siła.
Katarzyna obstawała, żeby ją nazywać przypadkiem, chociaż — jakiś głos mówił jej w głębi serca, że prawdziwa nazwa tej siły, jest: przeznaczenie.
Myśl, że hałas sprawiony tem nowem usiłowaniem, rozszerzając się w Luwrze i po za Luwrem, wzmocni w Henryku i hugonotach ufność w przyszłość, do rozpaczy ją przywodziła; jeśliby przypadek, z którym ona tak nieszczęśliwie walczyła wydał jej w tej chwili nieprzyjaciela w ręce, zniweczyłaby ona swym małym florenckim sztyletem to przeznaczenie losu, opiekującego się królem Nawarry.
Nocne godziny, tak długie dlatego co czeka i czuwa, biły jedna za drugą — a Katarzyna nie mogła zamknąć oczu.
W niespokojnym umyśle, rozwijał się podczas tych nocnych godzin cały świat nowych planów.
Nakoniec, skoro tylko zajaśniał dzień, wstała, ubrała się sama, i udała się do pokoju Karola IX-tego.
Warta, przyzwyczajona widzieć ją przychodzącą do króla o każdej porze dnia i nocy, przepuściła królowę.
Katarzyna przeszła przedpokój i zbliżyła się do zbrojowni.
Lecz tu znalazła mamkę Karola, która już nie spała.
— Mój syn?... — zapytała królowa.
— Zabronił wchodzić do swego pokoju przed ósmą, godziną, a teraz niema jeszcze ósmej.
— Ten zakaz nie dotyczę mnie, mamko.
— Wydany jest dla wszystkich, pani.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— Tak, wiem — mówiła dalej mamka — że nikt nie śmie tu sprzeciwić się Waszej królewskiej mości, dla tego więc błagam cię, pani, wysłuchaj prośby biednej kobiety, i nie chodź dalej.
— Muszę pomówić z moim synem.
— Otworzę drzwi tylko na formalny rozkaz Waszej królewskiej mości.
— Otwieraj, mamko — rzekła Katarzyna — ja tak chcę.
Mamka, na ten rozkazujący głos, wzbudzający w Luwrze więcej uszanowania i postrachu niż głos samego Karola, podała klucz Katarzynie; lecz Katarzyna wcale go nie potrzebowała, gdyż dostała z kieszeni klucza, otwierającego drzwi syna.
Pod gwałtownem jej naciśnieniem, drzwi ustąpiły.
Pokój był próżny, łóżko Karola nie naruszone, a jego dwa charty, wylęgające się na niedźwiedziej skórze, podniosły się i zaczęły lizać ręce królowej.
— A! — powiedziała królowa, marszcząc brwi — on wyszedł. Poczekam.
I z ponurą zadumą na czole, usiadła przy oknie, wychodzącem na podwórzec Luwru, z którego widać było główną bramę.
Już ze dwie godziny przesiedziała nieruchoma i blada jak posąg marmurowy, gdy nagle postrzegła wjeżdżający do Luwru oddział rycerzy, na czele których poznała Karola i Henryka.
Wtedy zrozumiała wszystko.
Karol, zamiast przyczynić się jeszcze do uwięzienia swego szwagra, sam go uprowadził i ocalił.
— Zaślepieńcze, zaślepieńcze, zaślepieńcze! — powtarzała po cichu.
I znowu czekała.
Po chwili, w sąsiednim pokoju, to jest w zbrojowni, dał się słyszeć odgłos kroków.
— Lecz teraz, Najjaśniejszy panie — mówił Henryk — kiedyśmy już powrócili do Luwru, powiedzże, dlaczego mi kazałeś ztąd wyjść, i jaką wyświadczyłeś mi usługę?
— Nie, nie, Henrysiu — odpowiedział Karol, śmiejąc się. — Być może, że kiedyś dowiesz się; lecz na teraz jest to tajemnicą. Wiedz tylko, że podług wszelkiego prawdopodobieństwa, będę musiał teraz pokłócić się z moją matką.
Karol podniósł portyerę, kończąc te słowa, i znalazł się twarz w twarz z Katarzyną.
Z za jego ramienia, wyglądało blade i niespokojne oblicze Bearneńczyka.
— A! pani tu... — rzekł Karol, marszcząc brwi.
— Tak, mój synu — odpowiedziała Katarzyna. — Muszę z tobą pomówić.
— Ze mną?
— Z tobą samym.
— Cóż robić! — powiedział Karol, obracając się do swego szwagra. — Nie uniknę już tego; tak, czem prędzej tem lepiej.
— Zostawiam cię, Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk.
—Tak, tak, zostaw nas — odpowiedział Karol — a ponieważ jesteś katolikiem, Henrysiu, idź wysłuchać mszy na moję intencyę; ja zostaję wysłuchać kazania.
Henryk ukłonił się i wyszedł.
Karol IX-ty uprzedził pytania, które mu chciała zadać Katarzyna.
— Pani czekasz na mnie, żeby które mu mię łajać, nieprawdaż? — powiedział, starając się wszystko w żart obrócić. — Bezbożnie pomieszałem twój mały plan. Na śmierć szatana! nigdy nie mogłem się na to zgodzić, ażeby uprowadzono do Bastylli człowieka, który mi życie ocalił. Nie chciałem się kłócić z tobą; jestem dobrym synem. A przytem — dodał zupełnie cicho — dobry Bóg karze dzieci, które się kłócą z swoją matką; najlepszy przykład z mego brata Franciszka II-go. Przebacz mi, i przyznaj, że żart był zabawny.
— Najjaśniejszy panie, mylisz się — rzekła Katarzyna — tu nie o żart idzie.
— O żart! Zgodzisz się na to, albo niech mnie dyabli porwą!
— Najjaśniejszy panie, swoją omyłką zniszczyłeś plan, któryby nas doprowadził do ważnych odkryć.
— Ba! plan... Czy nie doszły do skutku plan, smuci cię, moja matko? Zaraz wymyślisz dwadzieścia inszych, w których spełnieniu obiecuję ci pomódz.
— Pomoc twa już zapóźna; on już teraz uprzedzony i będzie się strzedz.
— Przystąpmy prosto do rzeczy — rzekł król. — Co masz przeciwko Henrykowi?
— On spiskowy.
— Tak, rozumiem; to twoje wieczne oskarżenie. Lecz któż nie układa spisków w tem przyjemnem królewskiem mieszkaniu, które nazywają Luwrem.
— On ze wszystkich najwięcej, i tem niebezpieczniej, że nikt go niema w podejrzeniu.
— Czy widzisz Lorenzina!... — rzekł Karol.
— Słuchaj — powiedziała Katarzyna, zachmurzając się na to imię, które jej przypominało jednę z najkrwawszych katastrof florenckiej historyi — słuchaj, jest tylko jeden środek, dla przekonania mię, że się mylę.
— Jakiż, moja matko? — Zapytaj się Henryka, kto był tej nocy w jego pokoju.
— W jego pokoju... tej nocy?...
— Tak. I jeśli on ci powie...
— No?
— Jestem gotową przyznać, że się omyliłam.
— Lecz jeśli to była kobieta, nie możemy wymagać...
— Kobieta?
— Tak.
— Kobieta, która zabiła dwóch twoich żołnierzy, i może śmiertelnie raniła Maurevela!
— O! o!... — rzekł król — to nie byłby żart. Rozlano więc krew?
— Trzech ludzi poległo.
— A ten, co ich tak pięknie uczęstował?
— Uciekł zdrów i nietknięty.
— Przez Goga i Magoga!... — zawołał Karol — to był jakiś waleczny człowiek! Masz słuszność, moja matko; mam chęć go poznać.
— Powiem ci przedewszystkiem, że go nie poznasz, przynajmniej przez Henryka.
— Lecz przez ciebie, moja matko. Człowiek ten nie mógł uciec, nie pozostawiwszy jakiego śladu; może chociaż spamiętano jego ubiór?
— Dostrzeżono tylko bardzo wykwintny czerwony płaszcz.
— A! a! czerwony płaszcz — powiedział Karol — znam u dworu tylko jeden czerwony płaszcz, dosyć rażący, żeby nie bił w oczy.
— Właśnie — powiedziała Katarzyna.
— No i cóż?... — zapytał Karol.
— Zaczekaj na mnie tutaj, mój synu — powiedziała Katarzyna — pójdę tylko zobaczyć, czy moje rozkazy zostały spełnione.
Katarzyna wyszła.
Karol pozostał sam.
W roztargnieniu przechodził się wzdłuż i wszerz, gwiżdżąc łowiecką piosnkę, jedną rękę założywszy za piersi, a opuściwszy drugą, którą jego charty lizały za każdym razem, kiedy się zatrzymywał...
Co do Henryka, ten wyszedłszy niespokojny od Karola, poszedł nie korytarzem, lecz małemi ukrytemi schodami, o których już nie raz była mowa, i które prowadziły na drugie piętro.
Jeszcze nie przeszedł i czterech stopni, kiedy na pierwszym skręcie spostrzegł cień.
Zatrzymał się, i poniósł rękę do sztyletu.
Lecz w tej chwili poznał, że była to kobieta, która porwawszy go za rękę, miłym, znajomym mu głosem powiedziała:
— Chwała Bogu! otóż i ty, Najjaśniejszy panie, zdrów i nienaruszony. Okropnie się bałam o ciebie. Lecz bezwątpienia Bóg wysłuchał mojej modlitwy.
— Cóż się stało — zapytał Henryk.
— Dowiesz się, jak powrócisz do siebie. Nie troszcz się o Orthona, on jest u mnie.
I młoda kobieta raptownie zeszła, omijając Henryka, jak gdyby przypadkiem z nim się na schodach spotkała.
— A to rzecz osobliwa!... — pomyślał Henryk. — Cóż się tu wydarzyło? Cóż się stało z Orthon’em?
Na nieszczęście, pani de Sauve nie mogła słyszeć tego pytania, gdyż już była daleko.
Nagle, na schodach u góry, pokazał się drugi cień.
Był to mężczyzna.
— Cicho!... — rzekł tenże człowiek.
— A! a! to ty Franciszku?
— Nie nazywaj mnie po imieniu.
— Cóż się to stało?
— Idź do siebie a dowiesz się; potem wyjdź na korytarz, obejrzyj się dobrze na wszystkie strony, czy cię nikt nie szpieguje, i wejdź do mnie.
I zniknął, jak znikają w teatrze cienie, zapadające się pod scenę.
— Zagadka coraz dalej się ciągnie — powiedział do siebie Bearneńczyk — lecz ponieważ jej rozwiązanie już jest blizkie, chodźmy, a przekonamy się.
Jednak, nie bez wzruszenia Henryk poszedł dalej; miał on ten błąd młodości — czułość.
Wszystko się jasno odbijało w tej duszy, gładkiej jak źwierciadło, i wszystko co słyszał, przepowiadało mu jakieś nieszczęście.
Zbliżył się do drzwi swego mieszkania, i zaczął słuchać.
Było zupełnie cicho.
Lecz Karolina powiedziała mu, żeby poszedł do siebie; było więc widocznem, że nie miał się czego obawiać.
Wszedł więc.
Rzucił bystre spojrzenie w przedpokoju; przedpokój był pusty; lecz nic mu jeszcze nie wskazywało, co się tu wydarzyło.
— W rzeczy samej — rzekł. — Orthona niema.
I przeszedł do drugiego pokoju.
Tu, wszystko miał sobie wyjaśnione.
Pomimo, że nie żałowano wody, wielkie czerwone plamy rysowały się na podłodze; złamany stół, zasłony u łóżka porozdzierane szpadami. kulą rozbite weneckie zwierciadło, krwawy ślad ręki wyciśniony na ścianie — wszystko to dowodziło, że spokojny teraz pokój był świadkiem walki morderczej.
Henryk niespokojnem spojrzeniem obrzucił te wszystkie szczegóły, powiódł ręką po mokrem od potu czole, i rzekł:
— A! rozumiem teraz, jaką usługę wyświadczył mi król. Chciano mnie zamordować. A... A!... de Mouy! co się stało z de Mouy’em?... Nędznicy! czyżby go zabili!
I, naglony żądzą dowiedzenia się prawdy, jakiej mu chciał udzielić książę d’Alençon, Henryk po raz ostatni rzucił ponure spojrzenie na otaczające go przedmioty, wyszedł z pokoju na korytarz, przekonał się, że w nim nikogo nie było, i starannie zamknąwszy za sobą drzwi, pośpieszył do księcia d’Alençon.
Książę oczekiwał nań w pierwszym pokoju.
Żywo porwał, za rękę Henryka, i położywszy palec na ustach, poprowadził go z sobą do małego gabinetu zupełnie odosobnionego, gdzie ich nikt nie mógł podsłuchać.
— A! mój bracie — rzekł do niego — cóż za okropna noc!
— Cóż się stało?... — zapytał Henryk.
— Chciano cię aresztować.
— Mnie?
— Tak, ciebie.
— Za co?
— Nie wiem. Gdzie byłeś?
— Poszliśmy z królem wczoraj wieczór na miasto.
— Więc on o tem wiedział — rzekł d’Alençon. — Lecz któż był u ciebie, jeśli cię nie było w domu?
— A czy był kto u mnie?... — zapytał Henryk, udając, jakby o niczem nie wiedział.
— Tak, był. Usłyszawszy hałas, pośpieszyłem ci z pomocą, lecz przekonałem się, że już było zapóźno...
— Czy go aresztowali?... — zapytał Henryk z bojaźnią.
— Nie, ocalił się, niebezpiecznie raniwszy Maurevela, i zabiwszy dwóch żołnierzy.
— A! mężny de Mouy!... — zawołał Henryk.
— Więc to był de Mouy?... — zapytał spiesznie d’Alençon.
Henryk spostrzegł, iż błąd popełnił.
— Tak się przynajmniej domyślam, gdyż oznaczyłem mu schadzkę, ażeby ułożyć się względem twojej ucieczki, i oświadczyć mu, że zrzekłem się na twą korzyść wszystkich praw do tronu Nawarskiego.
— Jeśli dowiedzą się, zginęliśmy!... — rzekł bledniejąc d’Alençon.
— Tak, Maurevel nie będzie milczał.
— Maurevel otrzymał pchnięcie szpadą w gardło; pytałem doktora, który mu przewiązywał rany — i dowiedziałem się, że wcześniej jak za ośm dni, nie będzie mógł powiedzieć ani słowa.
— Ośm dni! aż nadto czasu, żeby de Mouy był bezpiecznym.
— Lecz, zresztą — rzekł d’Alençon — może to nie był de Mouy.
— Tak sądzisz? — powiedział Henryk.
— Tak, ten człowiek znikł bardzo prędko i widziano tylko jego płaszcz czerwony.
— W rzeczy samej — rzekł Henryk — czerwony płaszcz przystoi więcej jakiemu kochankowi, niż żołnierzowi. Nie można mieć w podejrzeniu de Mouya, ażeby mógł nosić czerwony płaszcz.
— Nie. Już prędzej... — powiedział d’Alençon...
I uciął.
— Prędzej La Mola — dokończył Henryk.
— Zapewne; ja sam, widząc uciekającego tego człowieka, przez chwilę nie wiedziałem za kogo mam go wziąć.
— Nie wiedziałeś? Rzeczywiście, to mógł być La Mole.
— Czy on nic nie wie? — zapytał d’Alençon.
— Zupełnie nic; przynajmniej, nic ważnego.
— Mój bracie — rzekł książę — teraz zaczynam przekonywać się, że on to był w istocie.
— Do dyabła! — powiedział Henryk — w takim razie, to bardzo zasmuci królowę; ona się nim bardzo zajmuje.
— Zajmuje, mówisz? — zapytał d’Alençon.
— Bezwątpienia. Czyż sobie nie przypominasz, Franciszku, że twoja siostra przedstawiała ci go?
— Tak — rzekł książę przytłumionym głosem — chciałbym się jej przysłużyć i, chcąc, żeby czerwony płaszcz nie skompromitował go, poszedłem do niego, i zabrałem płaszcz do siebie.
— O! o! — powiedział Henryk — postąpiłeś sobie bardzo roztropnie; a teraz, nietylko żebym się założył, lecz przysiągłbym, że to był on...
— Nawet i przed sądem? — zapytał Franciszek.
— Na honor! tak — odpowiedział Henryk. — Zapewnie przychodził do mnie w jakiem poselstwie od Małgorzaty.
— Gdybym był pewny, że potwierdzisz moje świadectwo — rzekł d’Alençon — gotówbym go oskarżyć.
— W takim razie, mój bracie — odpowiedział Henryk — nie będę ci się sprzeciwiał.
— Lecz królowa? — zapytał d’Alençon.
— A! tak, królowa.
— Trzeba się dowiedzieć, co ona zrobi.
— Biorę to na siebie.
— Nie należałoby jej sprzeciwiać się... gdyż ten młodzieniec słynie z odwagi. Podobnem jest do prawdy, że mógłby razem wypłacić i procenty i kapitał.
Henryk nic nie odpowiedział; skłonił się ręką z uśmiechem na ustach, ostrożnie wyjrzał na korytarz, a przekonawszy się, że nikt nie podsłuchuje, prędko wysunął się z pokoju, i zniknął na skrytych schodkach, do mieszkania Małgorzaty wiodących.
Królowa Nawarry nie była spokojniejszą od swego męża.
Nocna wyprawa króla, księcia Andegaweńskiego, księcia Gwizyusza i Henryka, którego poznała, mocno ją niepokoiła.
Wprawdzie, nie było żadnych dowodów, mogących jej zaszkodzić; odźwierny, odwiązany od kratki przez La Mola i Coconnasa, utrzymywał, że nic nie powiedział.
Lecz takie osoby, nie szły na nie pewno, wiedziały one gdzie i po co.
Małgorzata przepędziła więc resztę nocy u księżnej de Nevers i dopiero nad ranem powróciła do domu.
Natychmiast położyła się do łóżka, lecz nie mogła zasnąć i drżała na najmniejszy szelest.
W podobnem usposobieniu duszy, usłyszała nagle pukanie do skrytych drzwi; kazała dowiedzieć się Gillonnie, co to za gość i wpuścić go.
Henryk zatrzymał się we drzwiach; nic w nim nie oznajmiało obrażonego męża; zwykły uśmiech igrał na jego ustach i żaden muskuł twarzy nie zdradzał strasznych wzruszeń, których doznał w kilku zaledwie godzinach.
Spojrzeniem zdawał się pytać Małgorzatę, czy pozwoli mu zostać z nią sam na sam.
Małgorzata zrozumiała to spojrzenie i dała znak Gillonnie, żeby się oddaliła.
— Pani — rzekł wtedy Henryk — znam twoje przywiązanie do przyjaciół i boję się, żem przyszedł udzielić ci nieprzyjemną wiadomość.
— Jaką, panie — zapytała Małgorzata.
— Jeden z naszych najlepszych sług jest w tej chwili bardzo skompromitowanym.
— Kto taki?
— Kochany hrabia de La Mole.
— Pan hrabia de La Mole! Jakto?
— Z powodu wypadku dzisiejszej nocy.
Małgorzata, mimo władzy nad sobą, zarumieniła się.
Nakoniec, zebrawszy wszystkie siły, zapytała:
— Jakiego wypadku?
— Jakto — rzekł Henryk — czyż pani nie słyszałaś tej nocy hałasu w Luwrze?
— Nie, panie.
— O, winszuję ci, pani — powiedział Henryk, z doskonale udaną szczerością; — dowodzi to, że pani śpisz mocno.
— Lecz cóż się stało?
— Oto, nasza dobra matka dała rozkaz panu de Maurevel i sześciu żołnierzom, ażeby mnie aresztowali.
— Ciebie, panie?
— Tak, mnie.
— I za co?
— A!... któż może zbadać głęboki rozum twej matki?.. Któż może odgadnąć jej powody.... Szanuje je... lecz ich nie znam...
— I nie byłeś w domu?
— Zgadłaś pani; nie było mnie w domu przypadkiem. Wczoraj wieczorem król prosił mnie, ażeby mu towarzyszyć, lecz jeśli ja nie byłem w domu, był tam kto inny.
— Któż?
— Zdaje się, że hrabia de La Mole.
— Hrabia de La Mole?... — powtórzyła zadziwiona Małgorzata.
— Na Boga!... tęgi zuch z tego Prowensalczyka — mówił dalej Henryk. — Czy wiesz, zranił Maurevela i zabił dwóch żołnierzy.
— Ranił Maurevela i zabił dwóch żołnierzy?... niepodobna!
— Jakto! pani wątpisz o jego odwadze?
— Nie, lecz pan de La Mole nie mógł być w twojem mieszkaniu.
— Dlaczego?
— Dlatego... dlatego... — cedziła zwolna pomięszana Małgorzata — dlatego, że był gdzieindziej.
— A! jeśli on może tego dowieść — powiedział Henryk — to co innego, powie gdzie był i rzecz skończona.
— Gdzie był?... — prędko powtórzyła Małgorzata.
— Bezwątpienia... Dzisiaj może go przyaresztują i będą dopytywać. Lecz ponieważ, na nieszczęście, są dowody...
— Dowody!... Jakie?
— Człowiek, tak rozpaczliwie się broniący, miał na sobie czerwony płaszcz.
— Nie tylko pan de La Mole ma czerwony płaszcz... znam jeszcze kogoś innego...
— Bezwątpienia, i ja także.., Lecz oto co się stanie: jeśli w moim pokoju był nie pan de La Mole, tylko kto inny, także w czerwonym płaszczu.... Ten drugi, wiesz kto to?...
— O nieba!
— Otóż bieda; widziałaś go pani tak jak i ja, a twoje wzruszenie dowodzi tego. Porozmawiajmy więc chwilkę jak ludzie, którzy mówią o najlepszej rzeczy w świecie: o tronie, najdroższym skarbie życia... Jeśli złapią de Mouya, zginęliśmy.
— Rozumiem to.
— Gdy tymczasem La Mole nikomu nie zaszkodzi, jeśli tylko będzie w stanie wymyśleć jaką historyę; niech powie, naprzykład, że był na zabawie z dwoma damami...
— Jeśli tylko się tego obawiasz — powiedziała Małgorzata — bądź spokojny, on nic nie powie.
— Jakto! będzie milczał, chociażby mu życiem przyszło opłacić swe milczenie?
— Będzie milczał.
— Jesteś tego pewną?
— Zaręczam ci.
— W takim razie, wszystko jeszcze lepiej — rzekł Henryk, wstając.
— Już odchodzisz? — spytała żywo Małgorzata.
— Tak, mój Boże!.. Tylko o tem miałem z tobą pomówić.
— I już idziesz?...
— Idę postarać się wykręcić wszystkich z tej nieprzyjemnej sprawy, do której nas wmięszał ten dyabeł, a nie człowiek w czerwonym płaszczu.
— O! mój Boże! mój Boże! biedny młodzieniec! — zawołała z boleścią Małgorzata, załamując ręce.
— Prawdziwie, z tego kochanego La Mola to bardzo grzeczny sługa — rzekł Henryk wychodząc z pokoju.


Rozdział III.
ZAPYTANIA.

Karol powrócił do domu w wesołym humorze, lecz porozmawiawszy z matką z dziesięć minut, rzec możnaby, że zamienił swoję wesołość na jej gniew i bladość oblicza.
— Pan de La Mole!.. mówił Karol IX-ty. — Pan de La Mole!... Trzeba zawołać Henryka i d’Alençona. Henryka dlatego, że młodzieniec ten jest hugonotem; d’Aleçona zaś dla tego, że jest u niego w służbie.
— Przywołaj ich, jeśli chcesz, mój synu — odpowiedziała Katarzyna — lecz się od nich nic nie dowiesz. Henryk i Franciszek, zdaje się, zawarli między sobą związek, ściślejszy, niż może sądzisz. Zapytywać ich, jest to samo, co obudzić w nich podejrzenie; sądzę, że lepiej będzie dowiadywać się powoli, w przeciągu kilku dni. Jeżeli pozwolisz winnym odetchnąć, mój synu; jeśli oni pomyślą, że uniknęli twej czujności, staną się wtedy śmielszymi, nam zaś będzie łatwiej ich ująć; a wtenczas wszystkiego się dowiemy.
Karol chodził niepewny, cisnąc rękę do serca ranionego podejrzeniem.
— Nie, nie — rzekł nareszcie — nie chcę czekać. Ty nie wiesz, moja matko, co to jest czekać, czekać mnie, dręczonemu bezustannie widziadłami; zresztą codziennie gachy te stają się coraz bardziej zuchwałymi; tej nocy nawet, dwóch z nich czyż się nie ośmieliło zbuntować przeciwko nam?... Jeśli pan de La Mole jest niewinny, tem lepiej; lecz muszę się dowiedzieć, gdzie pan de La Mole był dzisiejszej nocy, kiedy w Luwrze bito moich żołnierzy, a na ulicy Cloche-Percée mnie samego. Niech mi przywołają księcia d’Alençon, a potem Henryka; wypytam się każdego z osobna. Ty, moja matko, możesz pozostać.
Katarzyna usiadła.
Jej silny i niewzruszony umysł, z każdego wypadku mógł wyciągnąć dla siebie korzyść...
Każde uderzenie wydaje odgłos i iskrę, a iskra oświeca ciemności.
Książę d’Alençon wszedł; rozmowa z Henrykiem przygotowała go do tych odwiedzin; był więc dość spokojny.
Odpowiedzi jego były bardzo dokładne.
Uprzedzony przez matkę, ażeby pozostał u siebie, zupełnie nieświadom był wypadków nocnych; lecz ponieważ jego mieszkanie wychodziło na ten sam korytarz co i mieszkanie Henryka, z początku zdawało mu się, że słyszy hałas, jakby wyłamywano drzwi; potem, krzyki i wystrzały.
Wtedy dopiero odważył się uchylić drzwi, i zobaczył uciekającego człowieka w czerwonym płaszczu.
Katarzyna i Karol zamienili spojrzenie.
— W czerwonym płaszczu?... — powtórzył d’Alençon.
— I ten czerwony płaszcz nie budzi w tobie żadnych podejrzeń?
D’Ąlençon przywoływał wszystkie swe siły, żeby skłamać jak najnaturalniej, i rzekł:
— Muszę się przyznać Waszej królewskiej mości, że z pierwszego wejrzenia zdawało mi się, żem poznał czerwony płaszcz jednego z moich dworzan.
— Jak on się nazywa?
— Pan de La Mole.
— Dlaczego pan de La Mole nie był przy tobie, jak tego jego obowiązek wymagał?
— Uwolniłem go.
— Dobrze; możesz iść — rzekł Karol.
Książę d’Alençon skierował się ku drzwiom i wyszedł.
— Nie tędy — rzekł Karol — a tędy.
I wskazał mu drzwi, które prowadziły do pokoju mamki.
Karol nie chciał, żeby Franciszek spotkał się z Henrykiem.
Nie wiedział, że się oni przed chwilą widzieli, i że ta chwila była dostateczną do wzajemnego porozumienia.
Za danym przez Karola znakiem, Henryk wszedł.
Henryk nie czekał, aż go się Karol zapyta.
— Najjaśniejszy panie!... — powiedział. — Wasza królewska mość w samą porę przysłałeś po mnie, gdyż sam chciałem iść do ciebie i prosić o sprawiedliwość.
Karol zmarszczył brwi.
— Tak, sprawiedliwości!... — powiedział Henryk. — Przedewszystkiem, dziękuję Waszej królewskiej mości, żeś mnie wziął ze sobą wczoraj wieczorem; gdyż tym sposobem uratowałeś mi życie; lecz cóżem uczynił, że mnie chciano zabić?
— Nie chciano cię zabić, lecz uwięzić — żywo odpowiedziała Katarzyna.
— Przypuśćmy, że tak — rzekł Henryk. — Cóż zawiniłem, że mnie chciano uwięzić? Gdybym był winnym, byłbym winnym nietylko wczoraj wieczór, lecz i dzisiaj rano. Powiedz mi, Najjaśniejszy panie, co za występek popełniłem?
Karol spojrzał na matkę, nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Mój synu — powiedziała Katarzyna — przyjmujesz u siebie podejrzanych ludzi.
— I ci podejrzani ludzie kompromitują mnie, nieprawdaż pani!... — rzekł Henryk.
— Tak, Henryku.
— Wymień mi ich, pani! Co to za jedni!
— W rzeczy samej — powiedział Karol — Henryk ma prawo żądać objaśnienia.
— Ja go sam żądam!... — odparł Henryk; czując wyższość swego położenia — żądam go od mego brata Karola, od mej dobrej matki Katarzyny. Od czasu mego małżeństwa z Małgorzatą, czyż się nie prowadziłem jak dobry mąż? spytajcie żony; jak dobry katolik? spytajcie się mego spowiednika; jak dobry krewny? spytajcie się tych wszystkich, co się znajdowali na wczorajszem polowaniu.
— Tak, to prawda, Henrysiu — rzekł król — lecz cóż robić... Twierdzą, że knujesz spisek.
— Przeciw komu?
— Przeciw mnie.
— Gdybym knuł spisek przeciwko Waszej królewskiej mości, dosyćby mi było wszystko pozostawić biegowi wypadków, kiedy koń twój, Najjaśniejszy panie, mając strzaskaną nogę, nie mógł powstać, i gdy rozjuszony dzik rzucił się prosto na Waszą królewską mość.
— Na szatana! on ma słuszność, moja matko.
— Lecz któż był u ciebie dzisiejszej nocy?
— Pani!... — powiedział Henryk — w czasie, kiedy niewielu ośmiela się odpowiadać za siebie, nigdy nie będę odpowiadał za innych. Wyszedłem z domu o godzinie siódmej wieczorem; o dziesiątej, mój brat Karol uprowadził mnie z sobą: przez całą noc na krok go nie odstąpiłem. Nie mogłem na raz być z Jego królewską mością i wiedzieć, co się dzieje u mnie.
— Lecz nie mniej jest prawdą, że jeden z twoich ludzi zabił dwóch żołnierzy Jego królewskiej mości, i ranił pana de Maurevel — odrzekła Katarzyna.
— Jeden z moich ludzi!... — zawołał Henryk. — Któż to taki? Wymień go pani...
— Wszyscy obwiniają pana de La Mole.
— Pan de La Mole nie u mnie jest w służbie, lecz u księcia d’Alençon, któremu poleciła go pani córka.
— Lecz wreszcie — zapytał król — czy to pan de La Mole był u ciebie w pokoju, Henrysiu?
— Zkąd-żeż mogę o tem wiedzieć, Najjaśniejszy panie? Nie mówię ani tak, ani nie... Pan de La Mole jest bardzo grzeczny sługa, zupełnie oddany królowej Nawarry, i często przychodzi to od Małgorzaty, której jest wdzięczny za przedstawienie go księciu d’Alençon — to od samego księcia. Nie mogę więc powiedzieć, żeby to nie był pan de La Mole.
— To był on — powiedziała Katarzyna — poznano jego czerwony płaszcz.
— Tak.
— I człowiek, który tak dobrze uczęstował moich żołnierzy i Maurovel’a...
— Miał na sobie czerwony płaszcz?... — zapytał Henryk.
— Właśnie — odpowiedział Karol.
— Niemam nic temu do zarzucenia — odparł Bearneńczyk. — Lecz mi się zdaje, że w tym przypadku nie należało przywoływać i wypytywać mnie, co nie byłem w domu, lecz pana de La Mole, który jak powiadasz, znajdował się w moim pokoju. Jednak — dodał Henryk — muszę zrobić Waszej królewskiej mości jednę uwagę...
— Cóż takiego?
— Gdybym ja zobaczywszy rozkaz przez mego króla podpisany, zaczął się bronić zamiast być posłusznym, byłbym winnym i zasłużyłbym na najsroższą karę; lecz to nie byłem ja, tylko nieznajomy, którego ten rozkaz w niczem się nie tyczył; chciano go niesłusznie uwięzić, bronił się więc, nawet za nadto dobrze, lecz miał do tego prawo.
— Jednak... — szepnęła Katarzyna.
— Pani — rzekł Henryk — czy w rozkazie było powiedzianem, żeby mnie uwięziono?
— Tak — odpowiedziała Katarzyna — i Jego królewska mość sam go podpisał.
— Lecz oprócz tego, czy rozkaz mieścił w sobie, iżby w razie mej nieobecności uwięziono tego, kogo znajdą na mojem miejscu?
— Nie — odpowiedziała Katarzyna.
— A więc — odparł Henryk — jeśli nie dowiodą, że knuję spisek, i że człowiek, który był w moim pokoju, ma współudział w spisku, człowiek ten jest niewinny.
Następnie, zwracając się do Karola IX-go, mówił dalej:
— Najjaśniejszy panie, nie ucieknę z Luwru. Jestem nawet gotów, na jedno słowo Waszej królewskiej mości, udać się do tego więzienia, jakie mi zechcesz wskazać. Lecz dopóki nie dowiodą mi, że jest przeciwnie, mam prawo nazywać się i nazywam wiernym sługą, poddanym i bratem Waszej królewskiej mości.
I Henryk, z godnością, jakiej jeszcze dotąd w nim nie zauważono, skłonił się Karolowi i wyszedł.
— Brawo! Henrysiu — rzekł Karol, gdy król Nawarry wyszedł.
— Brawo! czy dlatego, że nas zwyciężył?.. — zapytała Katarzyna.
— Dlaczego nie? Kiedy się bijemy na rapiry, i on mnie uderzy, czyż także nie mówię brawo! Moja matko, niesłusznie nim pogardzasz.
— Mój synu — powiedziała Katarzyna, ściskając za rękę Karola IX-go — ja nim nie pogardzam, lecz go się boję.
— To niesłusznie, moja matko; Henryś jest mym przyjacielem, i prawdę powiedział, że jeśliby przeciw mnie knuł jaki spisek, należało mu tylko wszystko pozostawić przypadkowi.
— Tak — dorzuciła Katarzyna — żeby książę d’Alençon, jego osobisty nieprzyjaciel, został królem Francyi.
— Mało mnie obchodzi, dla jakiego celu Henryk ocalił mi życie; dosyć na tem, że mi go ocalił. Do wszystkich dyabłów! nie chcę, żeby go znieważano. Co się tycze pana de La Mole, to pomówię z moim bratem d’Alençon, u którego jest w służbie.
To znaczyło, że Karol IX-ty żegnał matkę.
Katarzyna wyszła, starając się utwierdzić w nim jeszcze błędne mniemanie.
La Mole był tak małoznaczący, że nie mógł zadość uczynić jej planom.
Katarzyna zastała u siebie Małgorzatę, oczekującą na matkę.
— A! a! to ty, moja córko — powiedziała Katarzyna — posyłałam po ciebie wczoraj wieczór.
— Wiem o tem, lecz nie byłam w domu.
— A dziś rano?
— Dziś rano przychodzę powiedzieć, że Wasza królewska mość jesteś gotową popełnić największą niesprawiedliwość.
— Jaką?
— Pani chcesz uwięzić pana hrabiego de La Mole?
— Mylisz się, moja córko, nikogo nie każę uwięzić; to król rozkazuje a nie ja.
— Nie trzymajmy się ściśle wyrazów w tak ważnych okolicznościach. Chcą uwięzić La Mola, nieprawdaż?
— Być może.
— I jest obwiniony o to, że byt tej nocy w pokoju króla Nawarry i że zabił dwóch żołnierzy i ranił Maurevela?
— W istocie, o to jest obwiniony.
— Lecz niesłusznie — odrzekła Małgorzata — pan de La Mole jest niewinny.
— Niewinny! — zawołała Katarzyna, podskoczywszy z radości i przewidując, że Małgorzata coś jej wyjawi.
— Tak, on jest niewinny — powtórzyła Małgorzata. — On nie może być winnym, gdyż nie był u króla.
— A gdzież był?
— U mnie, pani.
— U ciebie!
— Tak, u mnie.
Katarzyna za to wyznanie księżniczki Francuzkiej, winna była przeszyć ją swym groźnym wzrokiem; lecz tylko skrzyżowała ręce na piersiach.
Następnie, po chwili milczenia, powiedziała:
— A jeżeli La Mole zostanie uwięziony i zaczną go badać...
— Powie, gdzie był i z kim był — odpowiedziała Małgorzata, chociaż była przekonaną i myślała przeciwnie.
— W takim razie, masz słuszność, moja córko; nie trzeba aresztować La Mola.
Małgorzata drgnęła; zdawało się jej, że ton, jakim jej matka wygłosiła te wyrazy, mieścił jakieś tajemne i okropne znaczenie.
Lecz nic już nie pozostawało do mówienia, gdyż prośba jej została przyjętą.
— Lecz jeśli nie La Mole był u króla — powiedziała Katarzyna — to był ktoś inny?
Małgorzata milczała.
— Czy tego innego, znasz, moja córko? — zapytała Katarzyna.
— Nie, moja matko — odpowiedziała Małgorzata drżącym głosem.
— Bądź szczerą nie w połowie.
— Powtarzam ci, pani, że go nie znam — odpowiedziała po drugi raz Małgorzata, mimowolnie bledniejąc.
— Dobrze, dobrze — rzekła Katarzyna obojętnie. — Dowiedzą się.... Idź, moja córko, uspokój się; twoja matka czuwa nad twym honorem.
Małgorzata wyszła.
— A! — pomruknęła Katarzyna — oni się trzymają za ręce; Henryk i Małgorzata porozumieli się.
Mąż jest ślepy z tym warunkiem, żeby żona była niemą. A! bardzo jesteście zręczni, moje dzieci, i sądzicie się silnemi; lecz wasza siła jest w waszym związku, a ja was skruszę każde z osobna.
Zresztą, przyjdzie czas, kiedy Maurevel przemówi, lub będzie w stanie napisać kilka liter; wtedy, dowiemy się wszystkiego...
Tak, lecz tymczasem winny będzie już bezpiecznym. Najlepiej będzie rozłączyć ich natychmiast.
I wskutek tych myśli, Katarzyna znowu udała się do mieszkania swego syna, który na tę chwilę był zajęty rozmową z d’Alençonem.
— A! a! — rzekł Karol IX-ty, marszcząc brwi — to ty, moja matko?
— Dla czegóżeś nie dodał „jeszcze”? Wyraz ten miałeś już w myśli.
— Co ja mam w myśli, to wyłącznie do mnie należy — odrzekł król tym surowym i grubijańskim tonem, którego czasami do samej Katarzyny używał. — Co pani chcesz odemnie? mów prędzej.
— Miałeś słuszność, mój synu — powiedziała Katarzyna do króla — ty zaś, d’Alençon, myliłeś się.
— W czem? — spytali obaj.
— To nie La Mole był w pokoju króla Nawarry.
— A! a! — szepnął Franciszek, bledniejąc.
— Któż więc? — zapytał Karol.
— Jeszcze niewiadomo; lecz się dowiemy, jak tylko Maurevel będzie mógł mówić, Lecz odłóżmy na stronę tę sprawę, która się wkrótce wyjaśni i powróćmy do La Mola.
— A co chcesz od niego, moja matko, przecież La Mole nie był u króla Nawarry?
— Tak — odpowiedziała Katarzyna — nie był u króla, lecz był u... królowej.
— U królowej! — zawołał Karol, parsknąwszy od śmiechu.
— U królowej! — pomruknąl d’Alençon i zbladł jak trup.
— Nie, nie — rzekł Karol — Gwizyusz mówił mi, iż spotkał lektykę Małgorzaty.
— A tak — powiedziała Katarzyna — ma ona dom w mieście.
— Na ulicy Cloche-Percée! — zawołał król.
— Tak, zdaje mi się, że tam — odpowiedziała Katarzyna.
— O! tego już zanadto — rzekł d’Alençon, zagłębiając paznokcie w piersiach.
— Więc to on — powiedział król — bronił się przeciwko nam dziś w nocy, i rzucił na mą głowę srebrnym dzbanuszkiem. A nędznik!
— O! tak, nędznik! — powtórzył Franciszek.
— Macie słuszność, moje dzieci — rzekła Katarzyna, jakby nie pojmując, jakie uczucia burzyły księcia i króla. — Macie słuszność; gdyż nierozważna gadatliwość z jego strony, może łatwo zgubić dobre imię francuzkiej księżniczki. Dosyć będzie, jak się upije.
— Albo jak się zacznie chlubić — dorzucił Franciszek.
— Bezwątpienia, bezwątpienia — rzekł Karol — lecz nie możemy przedstawić tej sprawy sądowi, aż dopóki przynajmniej Henryk nie podniesie skargi.
— Mój synu — powiedziała Katarzyna, położywszy rękę na ramieniu Karola i opierając się na niem sposobem dość znaczącym, ażeby zwrócić całą uwagę króla na to, co miała mówić — posłuchaj dobrze, co ci powiem. Występek już spełniony i może nastąpić zgorszenie. Lecz za podobną obrazę królewskiego majestatu, nie karze sąd i kat; gdybyście byli prostą szlachtą, nic bym wam nie mówiła, gdyż nie jesteście tchórzami, lecz jesteście książętami, i dostojeństwo wasze nie pozwala wam skrzyżować szpady z takim szlachetką. Pomyślcie, jak się zemścić po książęcemu.
— Na śmierć do wszystkich dyabłów! — zawołał Karol — masz słuszność moja matko; muszę nad tem pomyśleć.
— Pomogę ci w tem, mój bracie! — rzekł Franciszek.
— A ja — powiedziała Katarzyna, zdejmując opasujący jej stan, jedwabny czarny sznurek, na każdym końcu którego znajdowała się żołądź, każdy zaś koniec spadał jej do kolan — odchodzę, pozostawiając to, jako mego przedstawiciela.
I rzuciła sznurek pod ich nogi.
— Rozumiem — rzekł Karol.
— Sznurek ten... — powiedział książę, podnosząc go.
— To kara i milczenie — dodała zwycięzka Katarzyna. — Tylko byłoby dobrze, wmieszać w to wszystko i Henryka.
I z temi słowy wyszła.
— Na Boga! — rzekł d’Alençon — nic łatwiejszego, jeśli Henryk dowie się, że go żona zdradza... A więc — spytał, obracając się do o króla — zgadzasz się na zdanie matki?
— Zupełnie a zupełnie — powiedział Karol, nie wiedząc, że tysiąc sztyletów zagłębiał w serce d’Alençona.
Następnie przywoławszy oficera trzymającego straż, rozkazał poprosić Henryka, lecz po chwili namysłu rzekł:
— Nie, nie, pójdę sam do niego. Ty d’Alençon, uprzedź Andegaweńczyka i Gwizyusza.
I wybiegłszy ze swego apartamentu, wstąpił na maleńkie kręcone schodki, prowadzące na drugie piętro, gdzie się znajdowało mieszkanie Henryka.


Rozdział IV.
PLANY ZEMSTY.

Henryk korzystał z chwili wolnego czasu, ażeby pobiegnąć do pani de Sauve.
Tam znalazł Orthona, już zupełnie przywróconego do zmysłów; lecz Orthon nic więcej nie umiał powiedzieć, jak tylko, że jacyś ludzie wpadli do niego, których dowódzca uderzył go rękojeścią szpady tak silnie, iż zemdlał.
O Orthona nikt się nie troszczył, Katarzyna zaś widząc go zemdlonego, sądziła że już nie żyje.
Po wyjściu królowej-matki, Orthon przyszedł do zmysłów; lecz za nim przybył kapitan straży, któremu poruczono oczyszczenie pola bitwy, Orthon zawlókł się do pani do Sauve.
Henryk prosił Karoliny, ażeby zatrzymała u siebie tego młodego człowieka dopóty, dopóki de Mouy nie da mu znać o miejscu swego pobytu.
Wtedy Henryk zamierzał posłać odpowiedź panu de Mouy przez Orthona, i zamiast mieć jednego człowieka, któremuby mógł zawierzyć, śmiało mógł liczyć na dwóch.
Plan ten, chodząc u siebie wzdłuż i wszerz po pokoju, układał w swej głowie i rozumował nad nim, kiedy nagle drzwi otworzyły się i wszedł król.
— A! Wasza królewska mość! — zawołał Henryk, pośpieszając na przyjęcie króla.
— Tak jest, ja sam... W samej rzeczy, mój Henryku, jesteś wyborny chłopiec, czuje, że coraz bardziej kochać cię będę.
— Najjaśniejszy panie! — powiedział Henryk — Wasza królewska mość pochlebiasz mi.
— Masz tylko jednę wadę, Henryku.
— Jaką? Ah!... czy czasem nie tę, którą Wasza królewska mość już nieraz mi zarzucałeś; iż wolę polowanie ze psami, aniżeli z sokołami?..
— Nie, nie, Henryku, mówię o czem innem.
— Niech Wasza królewska mość wytłomaczy mi się — powiedział Henryk, poznawszy po uśmiechu króla, iż jest wesół — a będę się starał poprawić.
— Oto masz tę wadę, iż mając dobry wzrok, nie widzisz tak dobrze, jakbyś powinien widzieć.
— A! a! — zawołał Henryk — Najjaśniejszy panie, miałżebym być krótkowidzem?
— E! jeszcze gorzej; jesteś ślepym...
— Lecz — przerwał bearneńczyk — czy czasem nieszczęście nie dotyka mnie wtedy tylko, gdy zamknę oczy?
— Być może, że i masz słuszność. W każdym jednak razie otworzę ci oczy.
— Bóg rzeki: Stań się światło i światło się stało. Wasza królewska mość jesteś reprezentantem Boga na ziemi, możesz więc to samo uczynić na ziemi, co Bóg w niebie. Słucham cię, Najjaśniejszy panie.
— Kiedy książę Gwizyusz wczoraj wieczorem mówił ci, że spotkał twoję żonę z jakimś kochankiem, nie chciałeś temu wierzyć?
— Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk — czyż mogłem sądzić, iżby siostra Waszej królewskiej mości mogła popełnić taką niedorzeczność?
— A kiedy ci powiedział, że twoja żona udała się na ulicę Cloche-Percée, jeszcze tembardziej nie chciałeś temu wierzyć?
— Lecz jakżeż mogłem przypuszczać, Najjaśniejszy panie, ażeby księżniczka Francuzka mogła narażać publicznie swą sławę?
— Przecież przy oblężeniu domu na ulicy Cloche Percée, gdzie ja dostałem w ramię srebrną nalewką, Andegaweński marmoladą pomarańczową w głowę, a Gwizyusz szynką z dzika w plecy, widziałeś dwie kobiety i dwóch mężczyzn.
— Ja nikogo nie widziałem, Najjaśniejszy panie. Wasza królewska mość bezwątpienia przypominasz sobie, że badałem stróża.
— Tak; lecz na szatana! ja widziałem, ja!
— A kiedyś Najjaśniejszy panie widział, to co innego.
— Ależ tak, mówię ci: widziałem dwie kobiety i dwóch mężczyzn. Teraz zaś już nie wątpię, lecz wiem na pewno, że jedną z kobiet była Margot, a jednym z mężczyzn był de La Mole.
— Lecz jakżeż! — zawołał Henryk — jeżeli pan de La Mole znajdował się na ulicy Cloche-Percée, nie mógł więc być tutaj.
— Właśnie też tutaj nie był — powiedział Karol. — Teraz nie o to chodzi, kto tutaj był, bo o tem dowiedzą się, skoro tylko ten bałwan Maurevel wyzdrowieje i będzie mógł mówić lub pisać; lecz idzie o to, że Margot cię oszukuje.
— E! — powiedział Henryk — Najjaśniejszy panie, nie wierz plotkom.
— Mówiłem ci już, iż nietylko jesteś krótkowidzem, lecz ślepym. Na szatana! Człeku nierozsądny! Czyż mi aby raz uwierzysz? Powtarzam ci jeszcze raz: Margot cię oszukuje, a my dzisiaj wieczorem zadusimy przedmiot jej nierozsądnej namiętności.
Henryk odskoczył w tył od króla i patrzał nań osłupiałym wzrokiem.
— Przyznaj się, Henryku, że w głębi serca nie jesteś temu przeciwnym. Margot bez wątpienia będzie krzyczeć, lecz na honor! tem gorzej! Ja nie chcę, ażebyś był nieszczęśliwym. Niechaj mój brat Andegaweński oszukuje księcia Kondeusza, patrzę na to przez szpary; bo też książę Kondeusz jest moim nieprzyjacielem, lecz ty, ty jesteś mi bratem, więcej jak bratem, jesteś moim przyjacielem.
— Lecz, Najjaśniejszy panie...
— Nie chcę, Henryku, ażeby cię obrażano, ażeby cię dręczono; już i tak dosyć dawno służysz za igraszkę tym młokosom przybywającym z prowincyi, a którzy bałamucą nam żony. Henryku, oszukano cię; toż samo może spotkać każdego, lecz ja podam ci sposobność znalezienia zadosyćuczynienia; przysięgam ci to. Jutro rano wszyscy powiedzą: król Karol IX musi bardzo kochać swego brata Henryka, ponieważ dzisiejszej nocy zaduszono pana de La Mole.
— Najjaśniejszy panie — zapytał Henryk — czy w samej rzeczy powziąłeś ten zamiar?
— Nietylko powziąłem? lecz go obmyśliłem i postanowiłem wykonać. Z galantem załatwimy się sami. Wyprawa składać się będzie ze mnie, księcia Andegaweńskiego, księcia d’Alençon i księcia Gwizyusza. Uważaj: król, dwaj książęta krwi i książę udzielny, nie licząc ciebie.
— Jakto, nie licząc mnie?
— No, przecież i ty będziesz z nami.
— Ja?
— No tak, ty; skoro my zaczniemy go dusić, ty poczęstujesz tego zucha sztyletem, prawdziwie królewskiem pchnięciem.
— Najjaśniejszy panie! — powiedział Henryk — twoja życzliwość ku mnie jest zbyteczną, lecz jakim sposobem Wasza królewska mość wiesz...
— E! Na rogi wszystkich dyabłów! wiem, wiem dobrze. Bywa on u niej to w Luwrze, to na ulicy Cloche-Percée. Tam zapewne razem piszą wiersze. Chciałbym też czytać wiersze tego młokosa; zapewne pisze sielanki; rozprawiają o Bionie i Moschusie, lub szczebioczą jak Dafnis i Korydon. Henryku, nie zapomnij wziąć ostrego sztyletu.
— Najjaśniejszy panie — powiedział Henryk — rozważywszy...
— Co?
— Wasza królewska mość zapewne pojmujesz, iż ja nie mogę być uczestnikiem w podobnej wyprawie. Zdaje mi się, że moja obecność byłaby niedorzeczna. Zresztą wypadek ten tak blisko mnie się dotyczę, iż moje w nim uczestnictwo policzą mi na karb srogości. Wasza królewska mość mścisz się na młokosie, który śmiał spotwarzyć moją żonę; mścisz się na nim jako brat za sławę swej, siostry; jestto rzeczą bardzo sprawiedliwą.
Lecz jeżeli ja sam uczestniczyć będę w wymiarze kary, w takim razie moje wdanie się, z aktu sprawiedliwości uczyni akt zemsty. Nie będzie to kara, lecz morderstwo; moja żona nie będzie wtedy spotwarzoną... lecz winną.
— Henrysiu, dobrze mówisz; właśnie przed chwilą powiedziałem matce, iż masz dyabli rozum.
I Karol z łaskawością spojrzał na Henryka, kłaniającego mu się za ostatnią grzeczność.
— Zresztą — dodał Karol — sądzę, że byłbyś zadowolonym, gdybyś się pozbył tego gacha?
— Wszystko, co Wasza królewska mość przedsięweźmiesz, uznam za dobre — odpowiedział król Nawarry.
— A więc dobrze: pozostaw mi tę sprawę i bądź spokojnym; już ja ją załatwię ku twemu zadowoleniu.
— Jestem o tem przekonany, Najjaśniejszy panie — odpowiedział Henryk.
— Teraz powiedz mi, o której on godzinie przychodzi zwykle do twej żony?
— Około dziewiątej wieczorem.
— A wychodzi?
— Zanim ja przyjdę. Nigdy go nic zastaję.
— Ale mniej więcej, około?...
— Około jedenastej.
— Dobrze; dzisiaj idź do niej o północy; już wszystko będzie skończone.
I Karol po przyjacielsku uścisnął rękę Henryka, powtórzył mu wyrazy swego ku niemu przywiązania i pogwizdując swą ulubioną piosnkę, wyszedł.
— Na szatana! — powiedział bearneńczyk, odprowadzając króla wzrokiem — albo ja się bardzo mylę, albo wszystkie te szatańskie sztuczki biorą początek od królowej-matki. Już nie wie, co ma czynić, ażeby mnie z żoną poróżnić: tak zgodne stadło małżeńskie!
I Henryk roześmiał się śmiechem, jakim zwykle wybuchał, kiedy go nikt nic mógł słyszeć ani widzieć.
O godzinie siódmej wieczorem, tegoż samego dnia, w którym zaszły wyżej opowiedziane wypadki, młody człowiek, przyjemnej postaci, stojąc przed lustrem w Luwrze, pomadując się i perfumując, śpiewał jakąś wesołą piosenkę.
Obok niego spał, a raczej przeciągał się na łóżku, drugi młody człowiek.
Pierwszym mężczyzną był nasz przyjaciel La Mole, który ani się spodziewał, iż cały dzień nim się tylko w Luwrze zajmowano; jego zaś towarzyszem był Coconnas.
W samej rzeczy, cała burza przeciągnęła po nad głową La Mola, a ten nie widział ani błyskawic, ani nie słyszał huku grzmotów. Powróciwszy o trzeciej rano do domu, przespał do godziny trzeciej po południu; we śnie marzył i stawiał zamki na tym kruchym gruncie, który zowią przyszłością; następnie wstał, wykąpał się, poszedł na obiad do La Hurièra, i powróciwszy do Luwru, kończył swą toaletę, znowu wybierając się do Małgorzaty.
— Więc mówisz, żeś już jadł obiad? — zapytał Coconnas, ziewając.
— Na honor, tak jest; i to jeszcze z wielkim apetytem.
— Dlaczegóżeś mnie nie wziął ze sobą, ty samolubie?
— Na honor, spałeś tak mocno, iż nie chciałem cię budzić. Zresztą wszystko ci jedno: zjesz kolacyę, zamiast obiadu. Nie zapomnij tylko kazać sobie dać tego wina Andegaweńskiego, które w tych dniach przyszło do La Hurièra.
— Czy dobre?
— Każ tylko sobie dać, a zobaczysz.
— Gdzież ty teraz idziesz?
— Ja? — zapytał La Mole, zdziwiony, że jego przyjaciel zadaje mu to pytanie — ja, jak zwykle, idę do królowej.
— Wiesz co, La Molu — powiedział Coconnas — pójdę na obiad do naszego domku na ulicy Cloche-Percée; dojem resztki wczorajsze i wypiję pozostałe Alicante; winko to wcale jest niezłe.
— Annibalu, mój przyjacielu! byłoby nieroztropnością powracać tam po wypadkach, zaszłych dzisiejszej nocy. Zresztą, czyż nie daliśmy słowa, że nigdy nie pójdziemy tam sami? Daj no mi płaszcz.
— Masz słuszność — powiedział Coconnas — zapomniałem o tem. Lecz gdzież jest u dyabła twój płaszcz?... A! otóż jest.
— Ale nie; dajesz mi czarny, a ja cię prosiłem o czerwony. Królowej bardziej się podobałem w czerwonym.
— Do kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas, oglądając się na wszystkie strony — szukaj go sobie sam; ja go nie widzę.
— Jakto? Nie widzisz go. A gdzieżby był?
— Możeś go sprzedał...
— Przecież jeszcze mam sześć talarów.
— Więc weź mój.
— Dobrą mi dajesz radę, ani słowa.... żółty płaszcz na zielony kaftan; wyglądałbym jak papuga.
— Jesteś bardzo wybrednym. Rób jak chcesz...
La Mole przerzucił wszystko i zaczął przeklinać złodziei, zaczynających się już wślizgiwać do Luwru, kiedy w tem, paź księcia d’Aleçon wszedł z czerwonym płaszczem, tyle upragnionym.
— A! otóż i płaszcz — zawołał La Mole.
— Tak jest, płaszcz — odpowiedział paź — Jego książęca mość brał go do siebie, ponieważ wskutek zakładu chciał się właśnie jego kolorowi przypatrzeć.
— O! — powiedział La Mole — ja, chcąc wyjść, szukałem go; lecz jeżeli jest jeszcze potrzebnym Jego książęcej mości...
— Nie, panie hrabio, nie; już mu nie potrzebny.
Paź wyszedł; La Mole zarzucił na siebie płaszcz.
— No i cóż postanowiłeś? — zapytał La Mole.
— Jeszcze nic.
— Czy cię zastanę w domu dzisiaj wieczorem?
— Nie wiem, jak ci powiedzieć.
— Jakto! więc nie wiesz, co będziesz robić przez dwie godziny?
— Wiem, lecz nie wiem co mi każą robić.
— Kto, czy księżna de Nevers?
— Nie, książę d’Alençon.
— W samej rzeczy — powiedział La Mole — zdaje mi się, iż książę zaczyna cię prześladować swoją przyjaźnią.
— Tak jest — odpowiedział Coconnas.
— A więc twój los przyszły jest zabezpieczony — powiedział La Mole, uśmiechając się.
— Żartujesz ze mnie! — zawołał Coconnas — on, książątko...
— No i cóż z tego — powiedział la Mole — lecz on tak się stara o swoje wywyższenie, iż może Pan Bóg zlituje się nad nim, i sprawi jaki cud. Więc nie wiesz, gdzie przepędzisz dzisiejszy wieczór?
— Nie wiem.
— Idź więc do dyabła! albo.... Do widzenia!
— Ten La Mole jest dziwny człowiek — mruknął Coconnas — zawsze mu gadaj gdzie będziesz! Alboż ja mogę wiedzieć gdzie będę. Zresztą, zdaje mi się, że mam ochotę do spania.
I Coconnas znowu się położył.
La Mole pędził do królowej.
Lecz przybywszy do znanego nam korytarza, spotkał księcia d’Alençon.
— A! to ty, panie de la Mole? — zapytał książę.
— Tak jest, ja sam, Mości książę — odpowiedział la Mole, kłaniając się.
— Czy pan wychodzisz z Luwru?
— Nie, Mości książę. Idę złożyć swoje uszanowanie Jej królewskiej mości, królowej Nawarry.
— A o której godzinie, panie de la Mole, wyjdziesz od niej.
— Czy Wasza książęca mość chcesz mi dać jakie rozkazy?
— Nie, lecz chciałbym dzisiaj wieczorem pomówić z panem.
— O której godzinie?
— Pomiędzy dziewiątą a dziesiątą.
— Będę miał zaszczyt być u Waszej książęcej mości o tej godzinie.
— Dobrze; więc czekam na pana.
La Mole ukłonił się i poszedł dalej swoją drogą.
— Ten książę — powiedział sam do siebie — jest czasami blady jak trup; to rzecz szczególna! La Mole zapukał do królowej.
Gillonna, zdaje się, iż oczekiwała, gdyż natychmiast wprowadziła go do królowej.
Małgorzata była zajęta nudną robotą; przed nią leżał pokreślony papier i jeden tom Izokratesa.
Królowa dała znak hrabiemu de la Mole, iż chce skończyć ustęp; następnie, dopisawszy kilka słów, rzuciła pióro i poprosiła młodego człowieka, ażeby obok niej usiadł.
La Mole jeszcze nigdy nie był tak pięknym i tak wesołym.
— Greczyzna! — zawołał, rzuciwszy wzrokiem na książkę — mowa Izokratesa! A pani to na co? O! o! na tym papierze po łacinie! Ad Sarmatiae legatos reginae Margeritae condo...[1] Więc pani przemówisz do nich po łacinie?
— Tak jest; gdyż nie umieją po francuzku.
— Lecz jakżeż? pani piszesz odpowiedź, nie wiedząc jeszcze co ci powiedzą.
— Inna powiedziałaby ci, że pisze odpowiedź improwizowaną, lecz ja przed tobą nie mam potrzeby udawania, mój drogi Hyacyncie; przysłano mi mowę, na którą teraz układam odpowiedź.
— A więc posłowie niedługo przybędą?
— Już przyjechali dzisiaj rano.
— Jednakże nikt o tem nie wie.
— Ponieważ przybyli incognito. Ceremonialny wjazd, podobno, naznaczony na pojutrze. Zresztą, zobaczysz — powiedziała Małgorzata tonem, w którym się przebijało nieco pedantyzmu — zobaczysz, że moją mowę ułożyłam po Cycerońsku; lecz dajmy temu pokój. Pomówmy lepiej o tem, co ci się przytrafiło.
— Mnie?
— Tak jest.
— A cóż roi się miało przytrafić?
— A! chociaż udajesz dobrze, zawsze jednak widać, iż jesteś cokolwiek blady.
— Tak, to prawda; zaspałem nieco.
— No, no, nie masz co udawać; wiem już o wszystkiem.
— Zmiłuj się więc i powiedz mi wszystko, moja perło; gdyż ja nic nie wiem.
— Odpowiedz mi szczerze. O co cię zapytywała królowa-matka?
— Królowa-matka, mnie? Alboż chciała ze mną mówić.
— Jakto? Więc jej nie widziałeś?
— Nie.
— A króla Karola?
— Nie.
— A króla Nawarry?
— Nie.
— Lecz księcia d’Aleçon widziałeś?
— Tak jest; przed chwilą spotkałem go na korytarzu.
— I cóż ci powiedział?
— Że o godzinie dziesiątej, ma mi wydać jakieś rozkazy?
— I nic więcej?
— Nic więcej.
— To rzecz dziwna!
— Lecz nakoniec, cóż w tem znajdujesz dziwnego, powiedz mi?
— Ze o niczem nie wiesz.
— Czyżby miało coś zajść?
— Nieszczęśliwy, cały dzisiejszy dzień byłeś zawieszony nad przepaścią.
— Ja?
— Tak jest, ty.
— Jakim sposobem?
— Uważaj. Dzisiejszej nocy chciano aresztować króla Nawarry; lecz w jego pokoju zastano pana de Mouy, który zabiwszy trzech żołnierzy, uciekł. Spostrzeżono tylko płaszcz czerwony.
— I cóż dalej?...
— Otóż, płaszcz czerwony, który już raz mnie zwiódł, zwiódł i innych; mają cię w podejrzeniu, a nawet obwiniają cię, że to ty spełniłeś to potrójne morderstwo. Dziś rano miano cię aresztować, sądzić, a kto wie?... może i osądzić. Ponieważ, dla uratowania się, nie mógłbyś powiedzieć, gdzie wówczas byłeś; nieprawdaż?
— Powiedzieć, gdziem był?... — zawołał La Mole — wydać cię, moja szlachetna i piękna królowo! A! miałaś słuszność, iż tak o mnie sądzi łaś, ponieważ śpiewając zginąłbym, ażeby tylko uwolnić od łez twoje piękne oczy.
— A! mój biedny szlachcicu — powiedziała Małgorzata — a moje piękne oczy obfite wylewałyby łzy.
— Lecz jakim sposobem ucichła ta wielka burza?
— Zgadnij!
— Nie; nie wiem.
— Tylko był jeden środek dowiedzenia, iż to nie ty byłeś w pokoju króla Nawarry.
— Jakiż to?
— Powiedzieć, gdzie wówczas byłeś.
— A ty...
— Powiedziałam!
— Komu?
— Mej matce..
— A królowa Katarzyna...
— Wie, że cię kocham.
— A! pani, tyłeś dla mnie zrobiła, iż możesz odemnie wymagać wszystkiego. Małgorzato! ten twój postępek jest piękny i wielki. Małgorzato! moje życie należy do ciebie.
— Spodziewam się, gdyż wyrwałam twe życie z rąk tych, którzy chcieli je mnie wyrwać; teraz już jesteś ocalony.
— I to przez ciebie!... — zawołał młody człowiek w uniesieniu.
W tejże chwili zadrżeli, przestraszeni silnym łoskotem.
La Mole zatrwożony cofnął się w tył; Małgorzata, krzyknąwszy, utkwiła swój pomieszany wzrok w stłuczonej szybie okna.
Przez wybitą szybę wpadł do pokoju kamień średniej wielkości, i przez niejaki czas toczył się jeszcze po posadzce.
La Mole także spostrzegł rozbitą szybę, i wkrótce domyślił się powodu, dla którego nastąpił łoskot.
— Co za zuchwałość!... — zawołał młody człowiek, zbliżając się do okna.
— Zaczekaj — powiedziała Małgorzata — zdaje mi się, że do kamienia jest coś przywiązanego.
— W rzeczy samej — rzekł La Mole — jakiś papier.
Małgorzata szybko zbliżyła się do kamienia, i zdjęła z niego wazki paseczek papieru, opasujący go przez środek.
Karteczka była przyczepiona do sznurka, wychodzącego za stłuczoną szybę.
Małgorzata rozwinąwszy karteczkę, przeczytała ją.
— Nieszczęśliwy!... — zawołała.
I podała karteczkę hrabiemu de La Mole, blademu i nieruchomemu jak statua Trwogi.
La Mole, przeczuwając coś złego, przeczytał następujące wyrazy:

Czekają na pana de La Mole, z długiemi szpadami, w korytarzu, prowadzącym do księcia d’Alençon. Zapewne pan de La Mole uzna za lepsze uciec oknem, i połączyć się z panem de Mony w Nantes...”

— E!... — powiedział La Mo Mole, przeczytawszy — przecież ich szpady nie są dłuższe od mojej?
— Tak; lecz jest ich dziesięć na twoję jednę.
— Lecz cóż za przyjaciel rzucił to ostrzeżenie?... — zapytał La Mole.
Małgorzata wzięła karteczkę z rąk młodzieńca i uważnie jej się przypatrzyła.
— Pismo króla Nawarry!... — zawołała wkrótce. — Kiedy on ostrzega, musi być rzeczywiste niebezpieczeństwo. Uciekaj La Molu, uciekaj! błagam cię o to.
— Lecz jakim sposobem uciec?... — zapytał La Mole.
— Oknem! wszak kartka wyraźnie mówi, że oknem.
— Rozkaż tylko królowo, a wyskoczę przez to okno, chociaż wiem, że pogruchotałbym się na kawałki, spadłszy z tej wysokości!
— Zaczekaj, zaczekaj!... — zawołała Małgorzata — zdaje mi się, że do sznurka jest przyczepiony jakiś ciężar.
— Zobaczmy!... — powiedział La Mole.
I oboje, przyciągając do siebie ciężar przyczepiony do sznurka, wkrótce, z niewysłowioną radością, znaleźli drabinkę zrobioną z włosia i jedwabiu.
— Jesteś ocalony!... — zawołała Małgorzata.
— Jest to cud nieba!
— Nie; jest to pomoc króla Nawarry.
— Tak; lecz jeżeli są to sidła; jeżeli ta drabinka urwie się pod mojemi nogami! Pani, wyznałaś mi dzisiaj swoję miłość ku mnie...
Małgorzata, której radość nadała rumieńce, teraz pokryła się śmiertelną bladością.
— Masz słuszność — powiedziała królowa — to być może.
I rzuciła się ku drzwiom.
— Co chcesz czynić?... — zawołał La Mole.
— Przekonać się osobiście, czy w samej rzeczy czatują na ciebie w korytarzu.
— Nie, nigdy na to nie pozwolę! gniew czatujących na mnie, może się zwrócić na ciebie.
— A cóż mogą zrobić córce Francyi, żonie i księżnej krwi? Podwójnie jestem osobą świętą, nietykalną.
Królowa wymówiła te słowa z takiem uczuciem wewnętrznej godności, iż La Mole zupełnie pojął, że niema się co o nią obawiać; postanowił więc pozwolić jej działać, jakto sama uzna za dobre.
Małgorzata zostawiła La Mola pod dozorem Gillonny, poprzednio mu zaleciwszy, ażeby według okoliczności uciekał, lub czekał na jej przybycie.
Królowa udała się korytarzem, prowadzącym do biblioteki, na który wychodziło wiele drzwi pokojów przyjęcia; korytarz ten jednym końcem przytykał do apartamentów króla, królowej matki, i z niego to prowadziły ukryte schodki do księcia d’Alençon i Henryka.
Chociaż dopiero była dziewiąta, już wszystkie światła były pogaszone, i korytarz, tylko w części prowadzącej na schody cokolwiek oświecony, zupełnie był zresztą pogrążony w ciemnościach.
Królowa Nawarry szła naprzód śmiało, a skoro już przeszła blisko jednę trzecią część korytarza, usłyszała głuche szepty, które do jej uszu dolatywały tajemniczo a straszno.
Lecz nagle, jakby na skutek rozkazu, szepty ustały i w korytarzu znowu panowała dawniejsza ciemność i spokojność.
Słabe światło jeszcze bardziej zmniejszyło natężenie.
Małgorzata nie przestawała iść prosto naprzeciw niebezpieczeństwa, jeżeli takowe w samej rzeczy istniało.
Królowa zdawała się być spokojną, jednakże skurczone ręce zdradzały konwulsyjne drżenie.
W miarę tego, jak postępowała naprzód, spokojność stawała się coraz większą, i cień, podobny do ręki, zasłaniał słabe i migotliwe światło.
Nagle, skoro Małgorzata doszła do skrętu jakiś człowiek wystąpił naprzód, i odkrywając tajemną latarkę, zawołał:
— Otóż on!
Małgorzata znalazła się twarz w twarz ze swoim bratem Karolem.
Za nim stał książę d’Alençon z jedwabnym sznurkiem w ręku.
Jeszcze dalej dawały się widzieć cienie dwóch ludzi pogrążonych w ciemności; tylko na ich długich szpadach błyszczało światło.
Małgorzata jednem spojrzeniem obrzuciła całą tę grupę.
Uczyniła nad sobą wielkie usiłowanie i uśmiechając się, odpowiedziała Karolowi:
— Najjaśniejszy panie, zapewne chciałeś powiedzieć: „Otóż ona!”
Karol cofnął się na krok. Inni pozostali nieruchomi, jak figury z kamienia.
— To ty, Margot — powiedział król — a gdzież idziesz o tak późnej godzinie?
— O tak późnej godzinie? — powtórzyła Małgorzata — alboż już tak późno?
— Pytam cię, gdzie idziesz?
— Idę szukać mów Cicerona, które, jak mi się zdaje, zostawiłam u królowej-matki.
— Bez światła?
— Sądziłam, że korytarz jeszcze jest oświetlony.
— Czy idziesz ze swego pokoju?
— Tak jest.
— A cóż robisz dzisiejszego wieczoru?
— Przygotowywani odpowiedzi na mowy posłów polskich. Wszak jutro na radzie kazano przedstawić Waszej królewskiej mości wszystkie odpowiedzi?
— Zapewne masz jakiego pomocnika u siebie?
Małgorzata zebrała ostatek sił.
— Tak jest, bracie — odpowiedziała — pana de La Mole; on jest bardzo uczony.
— Tak uczony — powiedział książę d’Alençon — że prosiłem go, ażeby skoro z tobą skończy, moja siostro, raczył przyjść do mnie i pomódz mi; wiesz bowiem, że nie jestem tak silny w łacinie, jak ty.
— I czekałeś na niego? — zapytała Małgorzata najnaturalniejszym tonem.
— Tak jest — odpowiedział d’Alençon z gniewem.
— W takim razie — rzekła Małgorzata — zaraz ci go przyślę, mój bracie; ja już skończyłam pisać...
— A książka? — wtrącił Karol.
— Po książkę poślę Grillonnę.
Karol i Franciszek zamienili pomiędzy sobą spojrzenia.
— Idź — powiedział Karol — a my, panowie, stójmy dalej na warcie.
— Na warcie? — powtórzyła Małgorzata — a na kogóż panowie czekacie?
— Czekamy na człowieka czerwonego — powiedział Karol. — Czyż nie wiesz, że jakiś czerwony człowiek pokazuje się w starym Luwrze? Mój brat d’Alençon utrzymuje, że go widział; otóż szukamy go.
— Życzę pomyślnego polowania — powiedziała Małgorzata.
I poszła dalej, rzuciwszy po za siebie wzrokiem.
Na ścianie rysowały się cztery cienie ludzi, o czemś radzących.
W chwilę później Małgorzata znalazła się pod swojemi drzwiami.
— Gillonno, otwórz! otwórz! — zawołała królowa.
Gillonna otworzyła.
Małgorzata rzuciła się do swego pokoju i zastała La Mola, spokojnego i oczekującego ze szpadą w ręku.
— Uciekaj — zawołała — nie tracąc ani chwili. — Czekają na ciebie w korytarzu, ażeby cię zabić.
— Czy rozkazujesz mi pani uciekać? — zapytał La Mole.
— Tak jest. Musimy się rozłączyć dlatego tylko, ażeby znowu się połączyć kiedyś.
Pod nieobecność Małgorzaty, La Mole umocował drabinkę u kraty okna, wskoczył na nie, i zanim postawił nogę na pierwszym stopniu, czule ucałował rękę królowej.
— Małgorzato! jeżeli ta drabinka jest zasadzką i jeżeli umrę dla ciebie, pamiętaj o swojej obietnicy.
— La Molu, to nie obietnica, ale przysięga. Nie obawiaj się niczego, Do widzenia!
La Mole ośmielony, nie zlazł, ale raczej zesunął się po sznurowej drabinie.
W tej chwili zapukano do drzwi.
Małgorzata odprowadzała wzrokiem swego kochanka podczas tej niebezpiecznej przeprawy, i dopiero zobaczywszy, że La Mole szczęśliwie stanął na ziemi, obejrzała się.
— Pani! — zawołała Gillonna — pani!
— Cóż takiego?... — zapytała Małgorzata.
— Król puka do drzwi, — Otwórz mu.
Gillonna była posłuszną.
Czterech książąt stanęło w progu drzwi.
Karol wszedł.
Małgorzata z uśmiechem na ustach zbliżyła się do króla.
Król obejrzał się do koła.
— Kogo szukasz, mój bracie?... — zapytała Małgorzata.
— Ja... — wyjąkał Karol — szukam... pana de La Mole.
— Pana de La Mole?...
— Tak... gdzież on jest?
Małgorzata wzięła brata za rękę i przyprowadziła go do okna.
W tej chwili dwóch ludzi pędziło konno w wielkim galopie, jeden z nich, na znak pożegnania, wywijał w powietrzu białą atłasową szarfą.
Byli to: La Mole i Orthon.
Małgorzata wskazała paluszkiem Karolowi tych dwóch ludzi.
— Cóż to ma znaczyć? — zawołał Karol.
— To ma znaczyć — odpowiedziała Małgorzata — że książę d’Alençon może schować jedwabny sznurek do kieszeni, a panowie Andegaweński i Gwizyusz mogą włożyć szpady do pochew, ponieważ napróżnoby strawili dzisiejszą noc czekając w korytarzu na pana de La Mole.


Rozdział V.
ATRYDY.

Książę Andegaweński po swoim powrocie do Paryża, jeszcze się nie widział sam na sam z matką Katarzyną.
Widzenie się zaś z matką nie było dla niego ani czczem zadosyć uczynieniem etykiecie, ani ceremonią upokarzającą, lecz słodkiem wypełnieniem synowskiego długu.
Bo jeżeli książę jako syn, nie kochał swej matki, przynajmniej przekonanym był, że jest czule przez nią kochany.
Katarzyna w rzeczy samej, przekładała go nad wszystkich synów; już to dlatego, że był odważnym i pięknym, a najbardziej dlatego, że poprzeczytaniu kilku kronik gorszących, Henryk Andegaweński przywrócił epokę tajemniczych miłostek.
Katarzyna wiedziała o powrocie księcia Andegaweńskiego do Paryża.
Karol IX-ty tylko dlatego dowiedział się o jego powrocie, iż przypadkiem spotkał go przed pałacem Kondeusza, w chwili, gdy książę z niego wychodził.
Karol spodziewał się jego przybycia na drugi dzień dopiero.
Książę Andegaweński chciał ukryć przed królem cele, dla których przyjechał dniem wprzódy.
Cele zaś te były następujące: widzenie się z piękną Maryą de Clèves, księżną Kondeuszową, i układy z posłami Polskimi.
O układach tych z posłami Polskimi, książę Andegaweński chciał pomówić z Katarzyną.
Skoro książę Andegaweński, dawno oczekiwany, wszedł do matki, Katarzyna, zwykle tak zimna, Katarzyna, która od czasu wyjazdu ukochanego syna, ściskała tylko admirała de Coligny, nazajutrz zabitego — pobiegła na przyjęcie syna z otwartemi rękoma i przyciskała go do piersi z czułością, której źródła trudno było szukać w jej wyschłem sercu.
Następnie odstąpiła od niego, spojrzała nań i znowu zaczęła go ściskać.
— A! pani — zawołał książę — kiedy niebo pozwoliło mi uściskać matkę bez świadków, pociesz najnieszczęśliwszego człowieka w święcie!
Mój Boże! kochane dziecię! — powiedziała Katarzyna — co ci się stało?
— Wiesz matko dobrze. Kocham, jestem wzajemnie kochany; lecz miłość któraby dla kogo innego była szczęściem, dla mnie jest największem nieszczęściem.
— Wytłomacz się, mój synu.
— A! matko... ci posłowie, ten odjazd...
— Posłowie przyjechali; dzień twego odjazdu już oznaczony.
— A! matko, zapewne mój brat ten dzień przyśpieszy; on mnie nienawidzi. Jestem dla niego cierniem, on chce mnie się pozbyć.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— Dając ci tron, biedna ukoronowana głowo!
— Nie, matko, ja tego nie przeżyję! — zawołał Henryk z rozpaczą — nie pojadę. Ja, książę Francyi, wychowany przez ukochaną matkę, kochany przez najpiękniejszą kobietę w świecie, miałbym jechać na koniec świata, w te śniegi, ażebym tam, zdała od swej drogiej ojczyzny, miał umrzeć powolną śmiercią! Nie! moja matko, ja nie chcę jechać... Raczej umrę.
— Henryku — zapytała Katarzyna, biorąc obydwie ręce syna — powiedz mi, czy to jedyną przyczyną jest, iż nie chcesz jechać.
Henryk spuścił oczy; obawiał się bowiem, ażeby matka nie wyczytała z nich, co się dzieje w głębi jego duszy.
— Czy niema innej przyczyny — mówiła dalej Katarzyna — mniej romantycznej, lecz więcej rozsądnej... bardziej politycznej?
— Matko, ja nie jestem winien, jeżeli taka myśl wkradła się do mego serca i wpiła się w nie więcej, niż była powinna; lecz czyż nie ty sama mówiłaś mi o horoskopie, ułożonym przy urodzeniu Karola; horoskop ten skazuje Karola na śmieć w młodym wieku.
— Tak, to prawda, mój synu — powiedziała Katarzyna — lecz horoskop może kłamać. Ja sama w tej chwili gotowa jestem wyrzec, że wszystkie horoskopy to głupstwo.
— Lecz wszakże horoskop mówi o tej wczesnej śmierci?
— Horoskop mówi o ćwierci wieku; lecz nie wspomina czy życia czy panowania.
— A więc, matko, uczyń to, żebym został. Mój brat ma lat dwadzieścia cztery; za rok, zagadka będzie rozwiązaną.
Katarzyna głęboko się zamyśliła.
— Tak, zapewne — powiedziała królowa-matka — byłoby to dobrem, gdyby się dało wykonać.
— A! matko, osądź sama — zawołał Henryk — coby było za nieszczęście, gdybym miał zamienić koronę Francuzką na Polską! Być ciągle dręczonym tą myślą, że mógłbym panować w Luwrze, na tym dworze uczonym i wspaniałym, przy mojej drogiej matce, której rady zmniejszyłyby o połowę moje prace i trudy; przy matce, która przyzwyczajona dźwigać brzemię panowania z moim ojcem, bezwątpienia i mnie nie odmówiłaby tej łaski. A! matko, byłbym wielkim królem.
— Dobrze, dobrze, moje dziecię — powiedziała Katarzyna, dla której ta myśl była najsłodszą. — Synu! nie rozpaczaj. Czyś nie myślał o środkach, za pomocą których tę sprawę możnaby załatwić?
— Tak jest, myślałem; dla tego też to właśnie przyjechałem dwa dni wcześniej; mój brat myśli, że ja śpieszyłem do pani Kondeuszowej. Widziałem się już z głównym posłem Łaskim; na tem pierwszem widzeniu starałem się uczynić wszystko, co tylko mogłoby im służyć za powód do znienawidzenia mnie; zdaje mi się, że ten cel osiągnąłem.
— A! kochany synu — powiedziała Katarzyna — to źle. Powinieneś kłaść sprawy Francyi wyżej, aniżeli swoją osobistą odrazę.
— Moja matko, czyż interes Francyi wymaga, ażeby po śmierci Karola miał wstąpić na tron książę d’Alençon lub król Nawarry?
— Co? król Nawarry, nigdy! nigdy!... — wyszeptała Katarzyna z zachmurzonem czołem.
Chmura ta zawsze występowała na jej czoło, ile razy przedstawiła się ta kwestya.
— Na honor!... — powiedział Henryk — sądzę, że i brat d’Alençon nie bardzo cię kocha.
— I cóż ci powiedział Łaski?... — zapytała Katarzyna.
— Łaski zamyślił się, skoro zacząłem od niego wymagać, ażeby prosił o przyśpieszenie posłuchania. A! gdyby on mógł napisać do Polski, ażeby ten wybór cofnięto.
— Niedorzeczność! mój synu, niedorzeczność!... Orzeczenie całego narodu jest uświęcone i święte.
— Lecz zresztą, moja matko, czyby nie możną Polakom dać na moje miejsce mego brata?
— Nie; to jest niepodobieństwem, a przynajmniej rzeczy trudnił — odparła Katarzyna.
— Matko, spróbuj, pomów z królem; złóż wszystko na miłość moją ku pani Kondeuszowej, powiedz mu, że jestem nierozsądny, że straciłem rozum. Dobrze się stało, że mnie spotkał przed pałacem księcia Gwizyusza, który jako przyjaciel oddaje mi wiele usług.
— Tak, dla utworzenia Ligi. Może ty nie widzisz, lecz ja dobrze widzę.
— Widzę dobrze, widzę, a tymczasem korzystam z niego. Czyż można więcej wymagać od człowieka, który nam służąc, służy sobie?
— A o co pytał król, spotkawszy się z tobą?
— Zdaje się, że mi uwierzył, iż miłość przywiodła mnie do Paryża.
— I wcale nie pytał, gdzie przepędziłeś resztę nocy?
— I owszem, moja matko; lecz poszedłem na kolącyę do Nantouillet’a, u którego okropnie nadokazywałem, ażeby wszyscy o tem mówili, a król żeby nie sądził, iż byłem gdzieindziej.
— Więc król nie wie, że widziałeś się z Łaskim?
— Wcale nie wie.
— Tem lepiej. Postaram się, mój synu, pomówić z nim o tobie; lecz wiesz, że na jego uparty charakter nikt nie może mieć silnego wpływu.
— A! matko, matko, co za szczęście, gdybym pozostał, kochałbym cię jeszcze bardziej, jeżeli to jest podobieństwem.
— Jeżeli pozostaniesz, znowu cię wyszlą na wojnę.
— Mniejsza o to, byle tylko nie opuszczać Francyi.
— Zabiją cię.
— Matko, od ran nie umiera się... lecz z tęsknoty, ze smutku... Karol nie pozwoli mi pozostać; on mnie tak nienawidzi...
— On ci zazdrości, mój ty, zwycięzco. Dla czegóż jesteś tak odważnym i szczęśliwym? Dlaczego, mając zaledwie lat dwadzieścia, wygrywasz bitwy jak Aleksander lub Cezar? Lecz, oczekując, nie zwierzaj się nikomu; udawaj że jesteś uniżonym, i bywaj często u dworu. Jutro będzie prywatna narada, na której odczytają mowy mające być powiedziane na wielkiem posłuchaniu; udawaj tylko króla Polskiego, a o reszcie mnie pozwól mieć staranie. Ale, ale, a twoja wczorajsza wieczorna wycieczka?
— Nie udała się; uprzedzono go i wyskoczył oknem.
— Przecież — powiedziała Katarzyna — choć raz dowiem się, co za zły duch zawsze mi przeszkadza w wykonaniu moich zamiarów...
Lecz miej my cierpliwość, dopiero mam na niego podejrzenie, lecz... biada mu!
— I cóż, moja matko?... — zapytał książę Andegaweński.
— Pozostaw mi tę sprawę do załatwienia.
I Katarzyna, czule ucałowawszy Henryka, wyprowadziła go ze swego gabinetu.
Wkrótce książęta odwiedzili królowę-matkę.
Karol był w bardzo wesołym humorze; śmiałość jego siostry Margot, bardziej go zadowoliła aniżeli gniewała; zresztą, nic nie miał przeciwko panu de La Mole, i dlatego tylko czekał nań w korytarzu z niejakiem zajęciem, iż to zakrawało na polowanie.
D’Alençon, przeciwnie, był bardzo zmartwiony.
Niechęć, jaką uczuwał ku panu de La Mole od chwili, kiedy dowiedział się, iż go siostra kocha, zamieniła się w nienawiść.
Małgorzata była zamyśloną i baczną.
Miała też o czem myśleć i na co uważać.
Posłowie Polscy przysłali swe mowy, które mieli mieć na posłuchaniu.
Małgorzata, której już nikt ani wspomniał o scenie upłynionego wieczoru, jak gdyby wcale się nie zdarzyła, przeczytała swą odpowiedź.
Karol pozwolił jej odpowiedzieć podług woli.
Zmienił kilka wyrazów w mowie księcia d’Alençon, a mowę księcia Andegaweńskiego zupełnie źle przyjął, chciał ją zupełnie przekreślić i poprawić.
Narada rozdrażniła umysły, i co chwila należało się spodziewać wybuchu.
Henryk Andegaweński, który miał prawie całą mowę przerobić, wyszedł, ażeby się tem natychmiast zająć.
Małgorzata, nie mając wiadomości od króla Nawarry od czasu, jak tenże wrzucił do niej karteczkę przez okno, powróciła do domu w nadziei, że może go u siebie zastanie.
D’Alençon spostrzegł jakieś pomieszanie na twarzy Andegaweńskiego, spostrzegł, że wymienił znaczące spojrzenie z królową-matką, i również udał się do domu, ażeby tam na osobności przeniknąć nowo-knującą się intrygę.
Nakoniec Karol, chciał się udać do swojej kuźni, ażeby dokończyć własną ręką dzirytu do polowania, lecz Katarzyna zatrzymała go.
Karol badawczo spojrzał na matkę.
— No i cóż tam znowu?... — zapytał chmurno.
— Najjaśniejszy panie, tylko jedno słowo. Trzebaby oznaczyć dzień na publiczne wielkie posłuchanie.
— A! prawda — powiedział król, siadając — pomówmy o tem, moja matko. Jak pani sądzisz, który dzień naznaczyć?
— Sądzę — odpowiedziała Katarzyna — że w tem głębokiem milczeniu Waszej królewskiej mości, w tem udanem zapomnieniu, mieści się jakieś wyrachowanie.
— O nie!... — zawołał Karol — dlaczegóż tak sądzisz, moja matko?
— Dlatego — powiedziała Katarzyna cicho — że zdaje mi się, iż posłom nie wypada dać powodu myślenia, że z taką skwapliwością chwytamy za ich koronę.
— Przeciwnie, moja matko!... — zawołał Karol — pędzili oni z Krakowa... Cześć za cześć, grzeczność za grzeczność.
— Wasza królewska mość możesz mieć słuszność z jednego względu, lecz z drugiego ja się nie mylę. A więc zdaniem Waszej królewskiej mości jest, ażeby posłuchanie przyspieszyć?
— Na honor, tak jest, matko! Alboż się na to nie zgadzasz?
— Wiesz, że moje słowa zawsze mają tylko na celu utrzymanie sławy twego imienia; powiem ci więc, że jeżeli będziesz się śpieszył, bardzo łatwo mogą ci zarzucić, iż chcesz uniknąć kosztów koniecznych na utrzymanie twego brata, a ten brat bezwątpienia zasługuje na nie, w nagrodę swoich zasług i męztwa.
— Kochana matko — powiedział Karol — przy wyjeździć mego brata z Francyi, dam mu tyle, że nikt nawet nie będzie śmiał pomyśleć o tem, o co się pani lękasz.
— Zdaję się na twą łaskę, ponieważ na każde moje zapytanie masz gotową odpowiedź... Lecz sądzę, że aby schlebić dumie tego walecznego narodu, który stan państwa ocenia zapewne z cech powierzchownych, wypadałoby zebrać wiele wojsk, a podobno w Ile-de-France wcale go niema.
— Daruj, moja matko, myślałem już o tem, i postarałem się o wojska. Przywołałem dwa bataliony z Normandyi, jeden z Gujenny; moja kompania strzelców przybyła wczoraj z Bretanii; lekka jazda z Turenii już jest w drodze do Paryża. Tym więc sposobem, gdy wszyscy sądzą, iż nie mam więcej do rozporządzenia nad cztery pułki, ja mam tymczasem dwadzieścia tysięcy ludzi.
— A! a!... — powiedziała Katarzyna zadziwiona — a więc brak ci tylko jednej rzeczy mój synu.
— Jakiej?
— Pieniędzy. Sądzę, że teraz wcale ich nie masz.
— Przeciwnie, pani, przeciwnie!... — zawołał Karol. — Mam milion czterykroć sto tysięcy talarów w Bastylli; obecnie moja własna kasa w piwnicach Luwru, posiada ośmkroć sto tysięcy talarów, oprócz tego, na wszelki przypadek. Nantouillet przygotował dla mnie trzykroć sto tysięcy talarów.
Katarzyna zadrżała, dotychczas bowiem znała Karola jako gniewliwego i upartego, ale nigdy przezornego.
— Wasza królewska mość, jak uważam, myślałeś o wszystkiem. A jeżeli krawcy, hafciarki i jubilerzy nie opóźnią się, będziesz mógł Najjaśniejszy panie, oznaczyć wielkie posłuchanie za sześć tygodni.
— Za sześć tygodni! — zawołał Karol. — Moja matko! krawcy, hafciarki i jubilerzy pracują od dnia, w którym mi doniesiono o wybraniu na tron mego brata. Gdyby była gwałtowna potrzeba, wszystko mogłoby być na jutro, lecz za trzy lub cztery dni będzie niezawodnie gotowe.
— Synu, śpieszysz się bardziej, aniżeli sama sądziłam.
— Jak już mówiłem, cześć za cześć!
— Czyżby ci miała schlebiać ta cześć, uczyniona domowi panującemu we Francyi?
— O! i bardzo.
— I widzieć księcia Francuskiego na tronie polskim, jest twojem jedynem życzeniem?
— Tak jest.
— A więc obchodzi cię fakt a nie osoba; i ktokolwiekby panował z twojej familii w Polsce...
— O nie, nie, moja matko, na szatana! zatrzymaj się! Polacy zrobili dobry wybór. Jestto naród wojowniczy, u nich lud cały jest wojskiem. Polacy więc obierają sobie dowódzcę na króla, to bardzo logicznie! Henryk dla nich stworzony. Bohater z pod Jarnac i Montcontour przyda im się... I kogóż mieli wybrać? Może księcia d’Aleçon, tchórza; o! ten dałby im dobrą opinie o domu Walezyuszów!... D’Alençon, skoroby usłyszał świst pierwszej kuli, zemknąłby; gdy tymczasem Henryk zwycięzca... ten, to zupełnie co innego!... Zawsze z pałaszem w ręku, zawsze na czele, czy pieszo, czy konno!... Bij, zabij, rąb, morduj! Ah! ten Henryk do togo stworzony; pod nim Polacy będą się bili od rana do wieczora, od Nowego Roku do świętego Sylwestra. Prawda, że kiepsko pije, ale za to dobry żołnierz! Kochany Henryk będzie w swojej sferze! Dalej! dalej! w pole! do boju! Uderzyć w bębny i kotły. Niech żyje król! niech żyje zwycięzca! Czyż to nie mała cześć i sława dla Walezyuszów?... Wprawdzie może zginąć; lecz, na szatana! będzie to śmierć zaszczytna!
Katarzyna zadrżała.
— Powiedz raczej — zawołała Katarzyna — że chcesz oddalić od siebie Henryka; powiedz, że nienawidzisz swego brata.
— A więc zgadłaś to! — zawołał Karol, wybuchając gwałtownym śmiechem — zgadłaś, że go nienawidzę? A choćby też i tak było... Ja, ja miałbym kochać mego brata? Za co? Ha, ha, ha! I czemuż się nie śmiejesz moja matko?...
I w miarę tego jak Karol mówił, blade jego policzki zakwitły gorączkowym rumieńcem.
Wkrótce potem dodał:
— Alboż on mnie kocha?... A ty, matko, kochasz mnie? Czy mnie kto kocha, oprócz mych psów, Maryi Touchet i mamki?... Nie, nie, ja nie kocham mego brata; kocham tylko samego siebie, czy słyszysz, matko?... Nie zabraniam memu bratu, ażeby także kochał tylko samego siebie.
— Najjaśniejszy panie — przerwała Katarzyna, zapalając się — ponieważ wywnętrzasz się przedemną, wypada więc, ażebym i ja otworzyła ci serce moje. Postępujesz, jak król słaby, otoczony złymi doradzcami; wypędzasz prawie swego brata, będącego podporą tronu, a on tylko, na przypadek twej śmierci, jest godnym być twoim następcą; odsyłając go, powierzasz swą koronę losowi, ponieważ, jak sam mówiłeś, d’Ąlençon jest młody, niezdatny, słaby, więcej jak słaby, tchórz!.. A Bearneńczyk stoi na czatach, czy rozumiesz to?
— E!... na śmierć wszystkich dyabłów! co mnie do tego, co się stanie po mojej śmierci. Mówisz, że Bearneńczyk stoi na czatach, tuż za moim bratem?... Tem lepiej!.. Mówiłem, że nikogo nie kocham... omyliłem się, kocham Henryka, tak, kocham go bardzo. Henryk patrzy prosto w oczy. Henryk ma gorącą rękę, a u wszystkich co mnie otaczają, widzę oczy fałszywe i dotykam rąk zimnych jak lód. Henryk nie zdradzi mnie, przysiągłbym na to. Zresztą, winienem go wynagrodzić; powiadają, że ktoś z mojej familii otruł mu matkę. Teraz jeszcze jestem zdrów, lecz gdybym zasłabł, jegobym rozkazał przywołać... nie wypuszczę go od siebie, i tylko z jego ręki będę przyjmował posiłek; jeżeli zaś umrę, jego zrobię królem Francyi i Nawarry. Tak, na szatana!... A ręczę, że on nad moim grobem, zamiast się śmiać, jak to uczynią moi bracia, będzie płakał, a przynajmniej będzie udawał, że płacze.
Gdyby piorun uderzył pod nogi Katarzynie, nie zatrwożyłby jej bardziej, jak te słowa.
Królowa-matka jakby osłupiała, a po chwilce milczenia zuchwale spojrzawszy na Karola, zawołała:
— Henryk Nawarski, Henryk Nawarski, królem Francyi! na szkodę moich synów. A!... święta Madonno!.. zobaczymy. A więc to dlatego chcesz oddalić mego syna?...
— Twojego syna... A któż ja jestem?.. Czy synem wilczycy jak Romulus!... — ryknął Karol z błyszczącym wzrokiem, trzęsąc się z gniewu. — Twojego syna!.. tak, masz słuszność, król Francyi nie jest twoim synem, król Francyi niema braci, król Francyi niema matki, król Francyi ma tylko poddanych. Królowi Francyi powinny być zupełnie obcemi wszelkie uczucia, on ma wolność. Król Francuzki może się obejść bez miłości, ale wymaga posłuszeństwa...
— Najjaśniejszy panie, źle tłomaczysz moje słowa, nazwałam Henryka moim synem, bo on ma mnie opuścić. W tej chwili jego bardziej kocham aniżeli innych, bo też jego mogę prędzej stracić. Czyż zbrodnią jest, że matka nie chciałaby się rozstać ze swem synem?...
— A ja mówię ci, że opuści cię, że opuści Francyę, że pojedzie do Polski najdalej za dwa dni, a jeżeli dodasz choć słówko, pojedzie jutro, a jeżeli nie przestaniesz marszczyć czoła, i tak groźnie patrzeć na mnie, zaduszę go dzisiaj wieczór, tak jak chciałaś, ażebym wczoraj zadusił kochanka siostry Margot. Tylko; że mój braciszek nie wymknie mi się jak La Mole.
Na tę groźbę, Katarzyna spuściła głowę, lecz wkrótce podnosząc ją, rzekła:
— Ah! moje biedne dziecię, twój własny brat chce cię zabić. Lecz nie obawiaj się, twoja matka cię obroni.
— Ah!... zaczynasz się ze mnie naigrawać — zawołał Karol — na krew Chrystusa! on zginie nie wieczorem, lecz teraz, natychmiast. Hej!.. broni!., sztyletu!... noża!.. Hej!
I Karol, napróżno szukając broni w pokoju, spostrzegł mały sztylecik za pasem Katarzyny, wyrwał jej go, i wybiegł z pokoju, chcąc zamordować Henryka Andegaweńskiego, gdziekolwiek by go znalazł.
Lecz w przedpokoju siły nagle go opuściły; wyciągnął ręce, upuścił sztylet, krzyknął przeraźliwie, i potoczył się na podłogę.
Krew rzuciła mu się w obfitości ustami, uszami i nosem.
— Boże!... — jęknął król — zamordują mnie... do mnie!... do mnie!..
Katarzyna widziała jak Karol upadł i nieporuszona przypatrywała mu się przez chwilę; potem pomiarkowawszy, nie z powodu macierzyńskiej czułości, lecz dla niebezpieczeństwa, w jakiem się król znajdował, otworzyła drzwi i zawołała:
— Król zasłabł. Ratunku!... Ratunku!..
Na ten krzyk, mnóstwo służących, wojskowych i dworzan, otoczyło słabego króla.
Wkrótce potem przybiegła jakaś kobieta, a roztrąciwszy tłum, uniosła na swych rękach Karola, bladego jak trup.
— Mamko, chcą mnie zabić, chcą mnie zabić! — przemówił król, oblany potem i zbroczony krwią.
— Ciebie, Karolu, zabić — krzyknęła kobieta, obrzuciwszy wszystkich tak dzikiem spojrzeniem, że przed niem cofnęła się Katarzyna — a kto cię chce zabić?...
Król silnie westchnąwszy, zemdlał.
— Ab! ah! — zawołał Ambroży Paré, przybiegając zadyszany — król jest bardzo chory.
— Teraz spodziewam się, że rad nie rad musi nasłuchanie odłożyć — pomyślała Katarzyna.
I pozostawiając króla, udała się do swego drugiego syna, z niecierpliwością w modlitewni czekającego skutku, tak ważnej dla niego rozmowy króla z matką.


Rozdział VI.
HOROSKOP.

Katarzyna powróciwszy z modlitewni, gdzie opowiedziała swemu ukochanemu synowi o wszystkiem co zaszło, zastała w swoim pokoju mistrza Renégo.
Królowa-matka nie widziała się z astrologiem od czasu, gdy mu oddała ostatnią wizytę w jego mieszkaniu na moście Saint-Michel.
René przyszedł osobiście odpowiedzieć na liścik Katarzyny, pisany dnia poprzedniego.
— No i cóż!... — zapytała, królowa — widziałeś go?...
— Widziałem.
— Jakżeż się ma?..
— Cokolwiek lepiej.
— A może mówić?..
— Nie; szpada przebiła mu krtań.
— Mówiłam ci, ażebyś w takim razie zmusił go do napisania.
— Próbowałem tego, on sam natężywszy wszystkie siły, zaledwie napisał dwie litery i to nieczytelne; więcej nie mógł, gdyż natychmiast zemdlał, żyła otworzyła się a upływ krwi pozbawił go sił.
— Czy widziałeś te litery?
— Oto są.
René wyjął z kieszeni kawałek papieru i podał królowej.
Katarzyna pochwyciła go z szybkością.
— M i O — powiedziała królowa... — Czyżby to miał być ten La Mole, a Małgorzata dlatego tylko odegrała komedyę, ażeby odwrócić od siebie podejrzenia?
— Pani!.. — rzekł René — jeżeli mi Wasza królewska mość pozwolisz wyrzec zdanie w sprawie, o której sama niewiesz co myśleć, powiem, że pan de La Mole jest za bardzo zakochany, iżby się mógł szczerze zajmować polityką.
— Tak sądzisz?
— Tak jest; a nadto zakochany on jest w królowej Nawarry; nie może więc wiernie służyć królowi; prawdziwa bowiem miłość nie jest bez zazdrości.
— Więc sądzisz, że on jest na seryo zakochany?
— Jestem tego pewny.
— Czy nie wymagał czasem od ciebie pomocy?
— I owszem.
— A czy prosił cię o jaki napój...., o jaki przetwór?
— Nie; czyniliśmy doświadczenia z woskową figurą.
— Ukłutą w serce?
— Tak jest.
— A ta figurka jeszcze nie zniszczona?
— Ta figurka jest u pani.
— U mnie?... Byłoby to dziwnem, gdyby wszystkie te kabalistyczne przygotowania miały rzeczywiście skutek, jaki im przypisują?
— Wasza królewska mość możesz o tem sądzić lepiej odemnie.
— I królowa Nawarry kocha pana de La Mole?
— Kocha go do szaleństwa. Wczoraj wieczorem uratowała mu życie z narażeniem swego życia i honoru. Wasza królewska mość widziałaś i jeszcze wątpisz.
— O czem?
— O nauce.
— Tak, bo nauka już mnie zdradziła — powiedziała Katarzyna, bacznie spoglądając na Florentczyka.
René wytrzymał to spojrzenie i zapytał:
— W jakiej okoliczności?
— O! ty wiesz bardzo dobrze o czem chcę mówić, zresztą, zdaje mi się, że tym razem zdradziła mnie nie nauka, lecz uczony.
— Wcale nie wiem, o czem chcesz pani mówić — odpowiedział Florentczyk.
— René, czy twoje pachnidła straciły zapach?
— Nie, pani, skoro są przezemnie samego przygotowane, lecz kiedy przejdą przez ręce innych....
Katarzyna uśmiechnęła się i pokręciła głową.
— Opiat zdziałał cuda, Rene — powiedziała królowa — pani de-Sauve ma usta świeższe i czerwieńsze jak kiedykolwiek.
— Pani, nie memu opiatowi zawdzięcza to pani baronowa de Sauve; korzystając bowiem z prawa kobiety pięknej, wskutek swoich kaprysów, nic mi nie mówiła o opiacie; ja zaś z mojej strony, po tem, co mi Wasza królewska mość mówiłaś, uznałem za właściwe nie posyłać jej już więcej tego opiatu. Wszystkie słoiczki jeszcze są u mnie, oprócz jednego, który niewiadomo gdzie przepadł; nie wiem, ktoby mi mógł zabrać...
— Dosyć już, René — przerwała nagle Katarzyna — może jeszcze później pomówimy o tem. Tymczasem, pomówmy o czem innem.
— Słucham panią.
— Co trzeba wiedzieć, ażeby można przybliżenie oznaczyć, jak człowiek długo przeżyje?
— Potrzeba wiedzieć dzień urodzenia, wiek i pod jakim znakiem przyszedł na świat....
— A co więcej?
— Mieć jego krew i włosy.
— A jeżeli ci przyniosę jego krew i włosy, jeżeli ci powiem dzień jego urodzenia, wiek i znak pod jakim przyszedł na świat, czy powiesz przybliżoną, epokę jego śmierci?
— Powiem; różnica tylko będzie o kilka dni.
— Dobrze! mam już jego włosy, dostanę i krwi.
— Czy ta osoba rodziła się w dzień czy w nocy?
— O godzinie piątej, minucie dwudziestej trzeciej wieczorem.
— Przyjdź pani do mnie jutro o piątej wieczorem; doświadczenie powinno być odbyte w samą chwilę urodzenia.
— Dobrze! powiedziała Katarzyna — „będziemy”.
René ukłonił się i wyszedł, wcale nie uważając na wyraz „będziemy”, który dawał znać, że Katarzyna, wbrew swemu zwyczajowi, przyjdzie do niego nie sama.
Nazajutrz rano, Katarzyna udała się do swego syna.
O północy posyłała już do niego z zapytaniem o zdrowie; odpowiedziano jej, że Ambroży Paré ciągle siedzi przy królu, i zamierza mu puścić krew, jeżeli nerwowe wstrząśnienia nie ustaną.
Karol, blady z powodu utraty krwi, we śnie drżał ciągle, śpiąc wsparty na ramieniu swojej mamki, która całe trzy godziny nie zmieniała położenia, z obawy, ażeby nie przerwać snu ukochanego sobie dziecięcia.
Co kilka chwil na usta chorego występowała piana, którą mamka obcierała białą zahaftowaną chustką.
Na wezgłowiu leżała druga chustka, zawalana wielkiemi plamami krwi.
Katarzynie na chwilę przyszło do głowy zabrać tę chustkę, lecz pomyślała, że krew pomieszana ze śliną, w doświadczeniach nie wyda dokładnego rezultatu; zapytała więc, czy doktór nie puszczał jej synowi krwi, jak to miał zamiar uczynić.
Mamka odpowiedziała, że puszczał i to tak obficie, iż Karol dwa razy omdlewał.
Katarzyna, której nie była obcą medycyna, chciała zobaczyć krew; Paré nie kazał jej wylewać, ponieważ chciał nad nią uczynić pewne spostrzeżenia.
Krew na miednicy stała w pobliskim gabineciku.
Katarzyna poszła obejrzeć, a oglądając, nalała czerwonego płynu do flakonu, który jedynie w tym celu miała przy sobie: następnie wyszła, kryjąc ręce z zakrwawionemi końcami palców w kieszenie.
W chwili, kiedy królowa stanęła na progu gabinetu, Karol otworzył oczy; spojrzenie matki wstrząsnęło nim.
Karol, jakby przypominając sobie upłynione wypadki, przez sen powiedział:
— A! to pani? Tak, tak. Powiedz więc pani swemu ukochanemu synowi, swemu Henrykowi, że posłuchanie będzie jutro.
— Jak ci się podoba, kochany Karolu — odpowiedziała Katarzyna. — Teraz uspokój się i zaśnij.
Karol, jak gdyby był posłuszny tej radzie, w samej rzeczy zamknął oczy; Katarzyna zaś, po napomnieniu, jakie się zwykle daje choremu, lub dziecku, poszła do swego pokoju.
Lecz zaledwie zamknęła za sobą drzwi, Karol nagle zerwał się z łóżka i głosem jeszcze drżącym od gniewu, zawołał:
— Kanclerza, pieczęć państwa, dwór... zawołać mi ich!
Mamka z czułością przycisnęła głowę Karola do swojej piersi i zaczęła go utulać jakby małe dziecko.
— Nie, nie, mamko, już nie zasnę — powiedział król — zawołaj służbowych; dzisiaj chcę się zająć sprawami państwa.
Kiedy Karol mówił takim tonem, trzeba było być posłusznym; nawet sama mamka, która się cieszyła wielu przywilejami względem swego królewskiego dziecka, nie śmiała mu się sprzeciwiać.
Służbowi przybyli i posłuchanie naznaczono nie nazajutrz, gdyż to było niepodobieństwem, lecz za pięć dni.
Tymczasem królowa-matka i książę Andegaweński, w godzinę umówioną, to jest o piątej udali się do mistrza René, który uprzedzony o tych odwiedzinach, przygotował wszystko do czarodziejskiego doświadczenia.
W pokoju na prawo, to jest w pokoju przeznaczonym do przynoszenia ofiar, nad fajerką rozpalała się płyta stalowa; po dziwnych figurach, kreślących się na tej płycie, zgadywał się los człowieka, któremu wróżono.
Noc była jasna i René z łatwością mógł czynić wszystkie spostrzeżenia nadbiegiem i położeniem konstelacyj.
Henryk Andegaweński przyszedł pierwszy, w peruce, w masce, i okręcony wielkim czarnym płaszczem.
Później przyszła jego matka, i gdyby Katarzyna nie wiedziała, że to jej syn czeka, nie poznałaby go.
Katarzyna zdjęła maskę; przeciwnie, Henryk nie zdjął swojej.
— Czyś czynił, Rene, dzisiejszej nocy obserwacye? — zapytała Katarzyna.
— Czyniłem, pani — odpowiedział mistrz — i gwiazdy dały mi poznać przeszłość. Ten, o którego mnie pani zapytujesz, jest obdarzony, jak wszyscy przychodzący na świat pod znakiem raka, sercem ognistem i dumą bez granic. Jest woźnym, przeżył już blisko ćwierć wieku; dotychczas niebo obdarzało go chwalą i bogactwami. Czy prawda, pani?
— Być może — odpowiedziała Katarzyna.
— Czy pani masz włosy i krew?
— Oto są.
I Katarzyna podała astrologowi pęk płowych włosów i maleńką flaszeczkę krwi.
René wziął flaszeczkę, wstrząsnął nią, ażeby się dobrze zmieszała fibrina z limfą, i puścił jednę kroplę na rozpaloną płytę; kropla skurczyła się, wzdęła i natychmiast rozbiegła w fantastycznych deseniach.
— O! pani — zawołał René — patrz, jak się kurczy w strasznych bólach. Czy słyszysz, jak jęczy i woła o pomoc? czy widzisz, jak wszystko na około niego zamienia się w krew? czy widzisz, jak na około jego śmiertelnego łoża, gotuje się straszna bitwa; uważaj, oto dzidy, oto szpady...
— Czy to długo potrwa? — zapytała Katarzyna, drżąca mimowolnie i chwytając księcia, który w swojej ciekawości nachylił się nad stalową płytą.
René zbliżył się do ołtarza, i powtórzył modlitwę kabalistyczną, z taką gorliwością i wewnętrznem przekonaniem, że żyły wystąpiły mu na skroniach, a ciało jego przebiegły te prorocze konwulsye i nerwowe drżenia, jakie przenikały starożytne wróżki, siedzące na trójnogu.
Nakoniec astrolog, powstawszy, oświadczył, że już wszystko jest przygotowane i wziął w jednę rękę flaszeczkę, w której jeszcze było trzy czwarte krwi, a w drugą pukiel włosów.
Następnie, rozkazał Katarzynie otworzyć gdziekolwiek księgę przeznaczeń; sam zaś wylał krew na rozpaloną płytę stalową, i rzucił pukiel włosów na fajerkę, wymawiając podczas tej czynności jakieś wyrazy tajemnicze, których znaczenia sam nie znał.
W tej chwili, książę i Katarzyna ujrzeli na płycie stalowej jakąś białą figurę, jakby trup owinięty całunem.
Druga figura, wydawała się kobietą, i stała nachylona nad pierwszą.
W tej chwili włosy zajęły się, raz tylko zabłysnął płomień silny i jasny w kształcie czerwonego języka, i znikł w górze.
— Jeden rok!... — zawołał René. — Rok jeszcze nie upłynie, a on umrze, i jedna tylko kobieta płakać będzie nad jogo grobem. Lecz nie, nie; na krańcu płyty pokazuje się jeszcze jakaś kobieta, trzymająca w swych objęciach małe dziecko.
Katarzyna spojrzała na syna, zapytując go wzrokiem, coby to były za dwie kobiety.
René jeszcze nie skończył mówić, a stalowa płyta zbielała: wszystko z niej znikło.
Katarzyna otworzyła książkę aa los szczęścia, i przeczytała głosem, pomimo jej wszelkich usiłowań, znacznie zmienionym, następujący dwuwiersz:

Ains a peri cii que l’on redoutait,
Plutôt, trop tôt, si prudence n’eait.[2]

Przez kilka chwil panowało głębokie milczenie.
— A!... — zapytała Katarzyna — co mówią losy bieżącego miesiąca? — Zupełnie pomyślne, jak zwykle, pani. Przyszłość uśmiecha się temu człowiekowi. Jednakże...
— Jednakże, co?
— Jedna z gwiazd, składających jego plejadę, podczas moich obserwacyj, była pokrytą czarną chmurą.
— A!... — zawołała Katarzyna — czarną chmurą... Można więc jeszcze mieć nadzieję?
— O czem pani mówisz?... — zapytał książę.
Katarzyna odprowadziła syna na bok, i powiedziała mu coś do ucha stłumionym głosem.
Tymczasem René ukląkł, i przy świetle płomienia wysączywszy na swą dłoń ostatnią kropelkę krwi z flaszeczki, powiedział:
— Dziwna sprzeczność! która dowodzi, jak są niedostateczne świadectwa zwyczajnej nauki lub zwyczajnych ludzi! Dla każdego, oprócz mnie, dla każdego lekarza uczonego, dla samego Ambrożego Paré jest jasnem, że ta krew czysta i szlachetna jest rękojmią długiego życia dla ciała tego, z którego wyciekła; a jednakże cała ta siła musi wkrótce zniknąć, to życie jeszcze przed upływem roku musi zgasnąć.
Katarzyna i Henryk patrzyli, na siebie i słuchali.
Oczy księcia tryskały ogniem z pod maski.
— Tak jest — mówił dalej René — uczeni tylko teraźniejszość znają; do nas zaś należy przeszłość i przyszłość.
— A więc — przerwała mu Katarzyna — nie przestajesz sądzić, że umrze jeszcze przed rokiem?
— Jestem o tem tak przekonany, jak nie wątpię o tem, że wszyscy troje żyjemy i wszyscy troje umrzemy.
— Lecz powiedziałeś, że ta czysta krew obiecuje długie życie?
— Tak, gdyby wszystko szło zwykłym porządkiem. Lecz być może jakiś przypadek...
— Czy słyszysz!... — powiedziała Katarzyna do Henryka — jakiś przypadek...
— Tembardziej więc powinienbym pozostać.
— O tem nie myśl dłużej, jest to niepodobieństwem.
Henryk obróciwszy się do mistrza René, powiedział zmienionym głosem:
— Dziękuję ci, dziękuję, przyjmij ten worek.
— Chodźmy, „hrabio” — powiedziała królowa do syna, dając mu tytuł, któryby mógł zmylić domysły perfumiarza.
Wyszli.
— Widzisz matko — powiedział Henryk — jakiś wypadek!... a jeżeli zajdzie ten wypadek, a ja będę ztąd o czterysta mil...
— Czterysta mil, mój synu, można przebyć W ośm dni.
— Tak; lecz czy Polacy pozwolą mi powrócę! Ah! matko, gdybym mógł zaczekać...
— Któż może wiedzieć! — powiedziała Katarzyna. — Przypadek, o którym wspominał René, może być ten sam właśnie, w skutek którego, wczoraj wieczór, Karol zasłabł. Idź swoją drogą, moje dziecię; ja muszę się udać do małych drzwiczek klasztoru Augustyanów; tam bowiem czeka na mnie moja świta. Idź Henryku, idź, i pamiętaj nie drażnić brata, jeżeli go zobaczysz.


Rozdział VII.
ZWIERZENIA.

Pierwszą nowiną, jaką książę Andegaweński usłyszał powróciwszy do Luwru, było oznaczenie za dni pięć wielkiego przyjęcia posłów.
Krawcy i jubilerzy czekali na księcia ze wspaniałemi sukniami i kosztownościami, które król dla niego rozkazał przygotować.
Podczas, kiedy Henryk Andegaweński ze złością, wyciskającą łzy w jego oczach, przymierzał suknie, Henryk Nawarrski napawał się pięknością łańcucha ze szmaragdami, szpadą ze złotą rękojeścią, i kosztownym pierścieniem, które Karol tego rana przysłał mu w podarunku.
Książę d’Alençon otrzymał jakiś list, i zamknął się w swoich pokojach, ażeby go mógł spokojnie przeczytać.
Coconnas po wszystkich kątach Luwru szukał swego przyjaciela.
Naturalnie, Coconnas wcale się nie zadziwił, dowiedziawszy się, że La Mole nie nocował w domu; lecz nad ranem dręczyła go jakaś niespokojność.
Poszedł szukać przyjaciela; najprzód udał się do oberży pod „Piękną Gwiazdą”, z pod „Pięknej Gwiazdy” pobiegł na ulicę Cloche-Percée, z ulicy Cloche-Percée na ulicę Tizon, z ulicy Tizon na most Ś-go Michała; nareszcie z mostu Ś-go Michała powrócił do Luwru.
Coconnas zapytywał wszystkich przechodniów tak oryginalnie, czasami tak wymagające, co bardzo łatwo jest pojąć, znając ekscentryczny jego charakter, że z trzema dworskimi panami przyszło do objaśnień, które zwyczajem ówczesnej epoki, zakończyły się szpadami.
Coconnas w tych zajściach postąpił sobie sumiennie, to jest, zabił pierwszego i ranił dwóch drugich, mówiąc:
— Biedny La Mole!... on tak dobrze umiał po łacinie.
Te słowa do tego stopnia sprzykrzyły się jego przeciwnikom, że ostatni z nich, baron de Boissey, padając, zawołał:
— A! Coconnas, na miłość Boską, nie bądź-żeż tak nudny; powiedz przynajmniej, że umiał po grecku.
Nakoniec rozniesła się wieść o zdarzeniu w korytarzu.
Coconnasa smutek opanował; myślał, że królowa i książęta zmówili się wszyscy, ażeby zamordować jego przyjaciela, że rzucili go w jaką kryjówkę, lub zagrzebali w jaskini.
Wkrótce piemontczyk dowiedział się, że i d’Alençon był uczestnikiem nocnej wyprawy; a zapominając, że d’Alençon jest księciem krwi, udał się do niego domagać objaśnień, jakby od prostego szlachcica.
W pierwszej chwili, d’Alençon miał wielką ochotę wyrzucić za drzwi zuchwalca, który śmiał od niego żądać rachunku z jego osobistych postępków; lecz Coconnas mówił krótko, jego oczy rzucały błyskawice tak gniewne, oprócz tego, historya o trzech pojedynkach odbytych w przeciągu dwudziestu godzin, postawiła go tak wysoko, że książę zamyślił się a stłumiwszy gniew, odpowiedział mu z uśmiechem:
— Kochany panie Coconnas! prawda, że król rozgniewany za to, iż został uderzony srebrnym dzbanuszkiem, książę Andegaweński, iż był oblany kompotem z pomarańcz a książę Gwizyusz za to, że dostał w głowę ćwiartką dzika, umówili się zabić pana de La Mole. Lecz jakiś przyjaciel pańskiego przyjaciela odwrócił ten cios od niego. Wyprawa się nie udała; daję panu moje książęce słowo.
— A! — zawołał Coconnas, silnie westchnąwszy — na szatana! mój panie, otóż to pięknie i chciałbym się dowiedzieć, kto to był tym przyjacielem; muszę mu podziękować.
D’Alençon nic nie odpowiedział, lecz uśmiechał się bardzo przyjemnie.
Coconnas wystawił sobie, że tym przyjacielem był nie kto inny, tylko sam książę.
— Mości książę! — powiedział serdecznie — byłeś łaskaw opowiedzieć mi początek tej historyi; racz jeszcze opowiedzieć mi jej koniec. Mówisz, że go chcieli zabić, lecz nie zabili. Gdzież więc jest? Jestem odważny. Mów pan więc; jestem przygotowany na usłyszenie zlej wiadomości. Zapewne go wsadzono do jakiej jamy? Tym lepiej; na przyszłość będzie ostrożniejszym. Nigdy nie chciał słuchać mych rad zbawiennych. Zresztą, na szatana! przecież go tam wieki trzymać nie będą.
D’Alençon pokręcił głową.
— Jeszcze gorzej, mój mężny Coconnas — powiedział książę — ponieważ po tej awanturze twój przyjaciel zniknął, i niewiadomo gdzie się podział.
— Kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas, znowu bledniejąc — choćby był w pieklę, muszę go znaleźć.
— Posłuchaj — powiedział książę, który również dla swoich przyczyn chciał się dowiedzieć o pobycie La Mola — dam ci przyjacielską radę.
— Mów, książę, mów! — zawołał Coconnas.
— Idź do królowej Małgorzaty, ona musi wiedzieć, co się stało z przyjacielem opłakiwanym przez ciebie.
— Przyznam się Waszej książęcej mości, że już o tem myślałem; lecz nie wiem, dla czego nie śmiem wykonać tego zamiaru; obawiam się, ażebym Jej królewskiej mości nie zastał we łzach. Lecz skoro Wasza książęca mość upewniasz mnie, że La Mole żyje i że Jej królewska mość wie, gdzie się znajduje — udam się więc do królowej Nawarry.
— Idź, mój przyjacielu, idź — powiedział książę Franciszek — jeżeli się dowiesz cóś nowego, donieś mi także o tem; gdyż jestem o niego również niespokojny jak i ty. Tylko mój Coconnas nie zapomnij...
— Czego?
— Nie mów, że przychodzisz odemnie; bo gdybyś był tyle nieroztropnym, niedowiedziałbyś się niczego.
— Skoro Wasza książęca mość rozkazujesz mi nic nie mówić, będę więc milczał jak ryba lub jak królowa-matka.
— Dobry książę! wspaniałomyślny książę! — mówił sam do siebie Coconnas, idąc do królowej Małgorzaty.
Małgorzata czekała na piemontczyka, gdyż już doszły do jej uszu wieści o jego rozpaczy i dowiedziała się, jakim sposobem tę rozpacz nacechował zewnętrznie; przebaczyła mu nawet jego cokolwiek niegrzeczne obchodzenie się z księżną de Nevers, z którą już od trzech dni nie mówił.
Pana de Coconnas wpuszczono więc natychmiast do królowej.
Piemontczyk wszedł cokolwiek zmieszany.
Wypada tu dodać, że obawę tę rodziła w nim wyższość umysłu Małgorzaty, nie zaś jej dostojeństwo; lecz królowa zbliżyła się ku niemu z uśmiechem, który natychmiast powrócił mu zupełną odwagę.
— Pani! — powiedział — błagam cię, powróć mi mego przyjaciela, a przynajmniej powiedz mi, co się z nim stało? Ja nie mogę żyć bez niego. Wystaw sobie Euryalesa bez Nizusa, Damona bez Pythiasa, lub Orestesa bez Pyladesa; zlituj się nademną i uczyń to dla którego z tych bohaterów, jakich wymieniłem, a z których, przysięgam ci, pani, żaden nie miał czulszego odemnie serca.
Małgorzata uśmiechnęła się, a dostawszy słowo honoru od Coconnasa, że zachowa tajemnicę, opowiedziała mu, jakim sposobem La Mole uciekł przez okno.
Lecz co się tyczy miejsca jego schronienia, chociaż piemontczyk naglił ją, ażeby mu je odkryła, Małgorzata zachowała zupełne milczenie.
Coconnas tylko w połowie był zadowolony; puścił się więc nawet w jakieś dyplomatyczne wykręty bardzo wysokiego polotu. Lecz z tego wszystkiego Małgorzata poznała, że książę d’Alençon również jak i pan de Coconnas, chce się dowiedzieć o miejscu pobytu La Mola.
— Jeżeli pan chcesz dowiedzieć się czegoś pewnego o swoim przyjacielu, udaj się pan do króla Nawarry; on tylko bowiem ma prawo wszystko panu wyjawić. Ja zaś mogę panu tylko tyle powiedzieć, że ten, którego pan szukasz, żyje. Daję panu na to moje słowo.
— Pani! mam na to silniejszy dowód: twoje piękne oczy nie płakały.
Po tych słowach, sądząc, że już nic nie wypada dodać do ostatniego zdania, mającego podwójną wartość, gdyż wyrażało jego myśl i wysokie rozumienie, jakie miał o swoim przyjacielu — Coconnas wyszedł, myśląc, jakimby sposobem przeprosić się z księżną de Nevers; wcale nie dla niej, lecz ażeby mógł się dowiedzieć o tem, o czem nie mógł się dowiedzieć od Małgorzaty.
Wielka rozpacz, jest to położenie anormalne, którego jarzmo, umysł zrzuca z siebie przy pierwszej sposobności.
Myśl rozstania się z Małgorzatą, ścisnęła z początku serce La Mola; raczej dla zachowania dobrej sławy Małgorzaty, aniżeli dla zachowania swego życia, zgodził się na ucieczkę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nazajutrz wieczorem, La Mole powrócił do Paryża, ażeby ujrzeć Małgorzatę chociaż na balkonie.
Małgorzata, w samej rzeczy, jak gdyby jaki tajny głos zawiadomił ją o przybyciu kochanka, cały wieczór przepędziła siedząc w oknie.
Naturalnie, że oboje zobaczyli się z radością, której przeszkody dodawały jeszcze więcej rozkoszy.
Nawet to niebezpieczeństwo miało więcej uroku dla melancholicznej i romantycznej duszy La Mola.
Ponieważ prawdziwie zakochany jest szczęśliwy tylko w tych chwilach, kiedy swój przedmiot miłości widzi lub posiada, w pozostałych zaś chwilach cierpi — dlatego też La Mole z zapałem zajął się wszystkiem, coby mu mogło znowu powrócić Małgorzatę; co ażeby osiągnąć, potrzeba było, iżby Henryk Nawarski uciekł.
Małgorzata, ze swojej strony, zupełnie oddała się szczęściu, jakie jest wynikłością szczerej miłości.
Czasami gniewała się na siebie za tę swoję słabość; dusza jej pogardzała zwyczajną cichą miłością.
Obojętna na drobnostki, które dla czułych serc stanowią rozkosz i szczęście godne zazdrości — była jednak zadowolona z dnia tego, a przynajmniej z jego schyłku, skoro wyszedłszy o dziewiątej wieczorem na balkon, spostrzegła w zmroku, na bulwarku, mężczyznę, z ręką przyciśniętą do serca lub do ust.
Czasami z maleńkiej rączki, spadała do nóg jego jakaś drobnostka zawinięta w bilecik; drobnostka droga dla niego nie dla swej wartości, lecz dlatego, że należała do niej.
La Mole, jak jastrząb rzucał się na swą zdobycz, przyciskał ją do serca, a Małgorzata nie opuszczała wprzódy balkonu, dopóki nie usłyszała ginącego tententu jego konia, pędzącego galopem skoro przybywał, a oddalającego się leniwym krokiem.
Otóż dlaczego Małgorzata była spokojną o los swego kochanka, któremu jednak, obawiając się szpiegów, nie pozwalała się widzieć ze sobą inaczej.
Schadzki te wieczorne trwały codziennie od dnia ucieczki La Mola.
Tymczasem, dzień naznaczony dla przyjęcia posłów Polskich zbliżał się.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem, w wigiliję dnia, w którym miało być posłuchanie, Małgorzata wyszła na balkon.
Była dziewiąta.
Wszyscy byli zajęci przygotowaniami na dzień następny.
Zaledwie Małgorzata stanęła na ganku, La Mole nieczekając na jej bilecik, rzucił jakiś zwitek, który upadł na ganek.
Królowa domyśliła się, że w karteczce musi być coś ważnego; weszła więc do pokoju, ażeby ją przeczytać.
Na pierwszej stronicy było napisane:

„Pani! muszę pomówić z królem Nawarry. Interes nie cierpi najmniejszej zwłoki. Czekam.”

Na drugiej stronicy, którą można było odedrzeć od pierwszej, te były wyrazy:

„Pani i moja królowo! uczyń, ażebym mógł uściskać twą rączkę, którą teraz ściskam w myśli. Czekam.”

Małgorzata jeszcze nie skończyła czytać tych ostatnich wierszy, kiedy usłyszała głos Henryka Nawarskiego, który ze zwykłą sobie grzecznością sztukał do drzwi, i zapytywał Gillonny, czy można wejść.
Królowa szybko rozdarła bilecik na dwoje, jedną połowę schowała za gorset, drugą do kieszeni, zamknęła okno, a zbliżając się do drzwi, zawołała:
— Wejdź, Najjaśniejszy panie!
Jakkolwiek Małgorzata zręcznie i po cichu zamknęła okno, jednakże łoskot ztąd powstały doszedł do jego uszu.
Zmysły Henryka, ciągle wytężone pośród towarzystwa, któremu wcale nie dowierzał, wydoskonaliły swą czułość, jaką mógłby się poszczycić dziki człowiek.
Lecz król Nawarry nie należał do liczby tych okrutników, którzy nie pozwalają swym żonom oddychać świeżem powietrzem i napawać się widokiem gwiazd.
Henryk był grzeczny i uśmiechający się jak zwykle.
— Pani!... — powiedział — podczas, gdy wszyscy przymierzają wspaniale suknie, ja przychodzę pomówić z tobą o interesach, które jak się spodziewam, pani uważasz za wspólne.
— Bezwątpienia, panie — odpowiedziała Małgorzata — czyż nasze interesa nie są zawsze jednakie?
— Tak jest; dlatego też chciałem się zapytać, co też pani sądzisz o tem, że d’Alençon już trzeci dzień unika mnie? do tego stopnia, że nawet pozawczoraj udał się do Saint-Germain. Czy czasem nie zamyśla uciec sam, dlatego, że go nie bardzo strzegą? Pani zdanie w tej mierze będzie miało bardzo wielki wpływ na moje domysły.
— Wasza królewska mość masz słuszność, że się obawiasz milczenia mego brata. Ja już o tem myślałam cały dzień i sądzę na pewno, że się zmieniły okoliczności.
— To jest: ponieważ król Karol leży słaby, a książę Andegaweński jedzie do Polski, przeto d’Alençon wcale nie jest od tego, żeby pozostać w Paryżu i strzedz korony francuskiej?
— Zdaje się, że tak.
— Niech i tak będzie. Nie potrzebuję wiedzieć nic więcej — powiedział Henryk — tylko jeżeli on pozostanie, musimy zmienić nasz plan. Uciekając sam, muszę się zabezpieczyć potrójnie, gdyż gdybym uciekł z bratem pani, to jego imię i obecność byłaby dla mnie obroną. Dziwi mnie tylko to, że niema żadnych wiadomości od pana de Mouy. Wszak nie jest jego zwyczajem siedzieć z założonemi rękoma. Czy nie masz pani o nim żadnych wiadomości?
— Ja! Najjaśniejszy panie — zapytała Małgorzata zadziwiona — jakim sposobem...
— E! na Boga, moje serce; niema nic naturalniejszego: pani zrobiłaś mi wielką przysługę, ocalając życie La Molowi... Ten młodzieniec musiał się udać do Nantes... zkąd przecież można było powrócić...
— A! teraz dopiero pojmuję zagadkę, którą napróżno starałam się rozwiązać. Wychodząc, pozostawiłam okno otwarte, a powróciwszy do pokoju, znalazłam na dywanie jakąś karteczkę.
— A widzisz pani! — powiedział Henryk.
— Jakąś karteczkę, której wcale nie zrozumiałam i na którą wcale nie zwróciłam uwagi. Być może, że to jest karteczka od pana de Mouy.
— To być bardzo może — powiedział Henryk — nawet to jest bardzo prawdopodobnem. Czy nie mógłbym widzieć tej karteczki?
— Oto jest, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Małgorzata, podając królowi kartkę wyjętą z kieszonki.
Król spojrzał na karteczkę.
— Czy to czasem nie pismo pana de La Mole? — zapytał.
— Nie wiem — odpowiedziała Małgorzata — zdaje się, że ktoś jego charakter podrobił.
— Wszystko jedno, czytajmy — powiedział król.
I czytał:

„Pani! muszę pomówić z królem Nawarry. Interes nie cierpi najmniejszej zwłoki. Czekam”.

— A! a! — zawołał król — widzisz pani: on pisze, że czeka!
— Zdaje się, że czeka; lecz czegóż Wasza królewska mość żądasz? — zapytała Małgorzata.
— E! do stu piorunów! chcę, żeby tutaj przyszedł!
— Żeby tutaj przyszedł! — zawołała Małgorzata, z zadziwieniem spojrzawszy na Henryka. — Jak mogłeś coś podobnego wyrzec, Najjaśniejszy panie! Człowiek, którego król chciał zabić... którego wszyscy znają... Żeby tutaj przyszedł! powiadasz; lecz czyż to jest podobieństwem? Czyli drzwi są zrobione w Luwrze dla tych...
— Którzy są zmuszeni uciekać oknem, chcesz pani powiedzieć.
— Tak jest; Wasza królewska mość dopełniłeś mej myśli.
— Bardzo dobrze. Lecz jeżeli są już dobrze obeznani z drogą przez okno, niech więc przyjdą do mnie przez okno, skoro drzwiami na żaden sposób przyjść nie mogą. To bardzo proste.

-Tak pan sądzisz? — powiedziała Małgorzata, rumieniąc się z ukontentowania przy myśli o schadzce z kochankiem.
— Tak.
— Lecz jakim sposobem mógłby się tutaj dostać? — zapytała królowa.
— Czyżbyś pani nie schowała sznurowej drabinki, którą ci przysłałem? Byłoby to zupełnie niezgodnem z ostrożnością pani.
— Mam drabinkę, Najjaśniejszy panie!... — zawołała Małgorzata.
— Wybornie — powiedział Henryk.
— Cóż Wasza królewska mość rozkażesz teraz czynić?
— Nic naturalniejszego — powiedział Henryk — przywiąż ją pani do balkonu i spuść. Jeżeli de Mouy czeka, jak się spodziewam, wlezie po niej niezawodnie.
Nie tracąc zimnej krwi, Henryk wziął świecę, i poszedł pomódz Małgorzacie w szukaniu drabinki.
Nie długo trwały poszukiwania.
Drabinka była zamknięta w szafie, w sławnym gabinecie.
— Otóż i ona!... — zawołał Henryk. — Teraz pani śmiem cię prosić, ażebyś ją raczyła przywiązać do kraty balkonu.
— Dlaczegóż ja mam ją przywiązać, a nie ty, Najjaśniejszy panie?... — zapytała Małgorzata.
— Ponieważ dobrzy spiskowi są bardzo ostrożni. Widok mężczyzny może przestraszyć naszego przyjaciela, pani to pojmujesz...
Małgorzata uśmiechnęła się i przywiązała drabinkę.
— Pokaz się pani lepiej, wyjdź pani dalej na ganek — mówił Henryk, chowając się za węgieł pokoju — teraz pokaz pani drabinkę. Na piekło! jestem pewny, ze de Mouy wejdzie.
W samej rzeczy, w dziesięć minut później, człowiek drżący z radości stanął na balkonie, a widząc, że królowa nie idzie naprzeciwko niego zatrzymał się kilka chwil na miejscu.
Lecz zamiast Małgorzaty, zbliżył się doń Henryk.
— A to nie de Mouy, lecz pan de La Mole — powiedział król. — Dobry wieczór, panie de La Mole; wejdź pan, proszę pana.
La Mole stanął jak wryty.
Gdyby jeszcze nie stał na balkonie, lecz na drabince, bezwątpienia zleciałby na głowę.
— Chciałeś pan pomówić z królem Nawarry o interesach nie cierpiących żadnej zwłoki — powiedziała Małgorzata — zawiadomiłam o tem króla, i otóż masz go pan przed sobą.
Henryk poszedł zamknąć okno.
— Kocham cię — powiedziała Małgorzata, ściskając rękę młodego człowieka.
— I cóż mi pan powiesz?... — rzekł Henryk, podając krzesło panu de La Mole.
— Zostawiłem pana de Mouy przed rogatkami. Chciałby on wiedzieć, czy przemówił już Maurevel, i czy wiadomo, iż on a nie kto inny był w pokoju Waszej królewskiej mości.
— Kto był u mnie, jeszcze nie wiedzą, lecz to wkrótce się odkryje; musimy się pośpieszyć.
— I on toż samo myśli, Najjaśniejszy panie; a jeżeli książę d’Alençon jest gotów uciekać jutro wieczorem, to de Mouy będzie na panów czekać ze stu pięćdziesięciu ludźmi u bramy Saint-Marcel; pięciuset ludzi czeka na Waszą, królewską mość w Fontainebleau, zkąd pośpieszysz, Najjaśniejszy panie, przez Blois Angoulème i Bordeaux.
— Pani — powiedział Henryk, zwracając się do swojej żony — ja będę gotów na jutro wieczór, czy i pani będziesz gotową?
La Mole z niespokojnością utkwił oczy w Małgorzacie.
— Masz pan moje słowo — odparła królowa — iż gdziekolwiek się udasz, pójdę za tobą; lecz pan wiesz, że d’Alençon musi jechać z nami. Na niego nie bardzo się można spuszczać: usłuży nam, lub nas zdradzi. Jeżeli się będzie wahać, pozostaniemy w Paryżu.
— Czy książę d’Alençon wie cośkolwiek o tym planie? — zapytał Henryk.
— W tych dniach powinien był odebrać list od pana de Mouy.
— A nie mówił mi nic o tem — powiedział Henryk.
— Nie dowierzaj mu, panie — wtrąciła Małgorzata — nie dowierzaj mu.
— Bądź spokojną, jestem ostrożny. Jakim by sposobem można dać odpowiedź panu de Mouy?
— O to się Wasza królewska mość nie troszcz. Jutro, przed przyjęciem posłów, widzialny lub niewidzialny, po prawej lub lewej stronie Waszej królewskiej mości, będzie się on znajdować w sali; włóż więc, Najjaśniejszy panie do swej mowy jakie słówko, z którego on mógłby wnieść, czy Wasza królewska mość jesteś gotów lub nie do ucieczki, i czy ma na ciebie czekać. Jeżeli książę d’Alençon odmówi, będzie tylko potrzebować piętnastu dni, do załatwienia wszystkiego w twojem imieniu, Najjaśniejszy panie.
— W samej rzeczy — powiedział Henryk — ten de Mouy jest nieoceniony człowiek!... Czy Wasza królewska mość możesz wstawić taki wyraz do swojej mowy?...
— Nic łatwiejszego — odpowiedziała Małgorzata.
— Jutro będę u księcia d’Alençon — powiedział Henryk — niech tylko de Mouy będzie na swojem stanowisku.
— Będzie, Najjaśniejszy panie.
— A więc, panie de La Mole — powiedział Henryk — odnieś mu pan moją odpowiedź. Zapewne niedaleko ztąd masz pan konia i giermka.
— Orthon czeka na mnie na bulwarku.
— Śpiesz się więc, panie hrabio. Tylko nie przez okno. Jest to dobre tylko w ostateczności. Zresztą, mogą pana spostrzedz, a przecież nie wszyscy wiedzą, że pan do mnie odprawiałeś tę niebezpieczną przeprawę; mogłoby to zaszkodzić dobrej sławie królowej.
— Lecz którędyź mam wyjść, Najjaśniejszy panie?...
— Nie możesz pan sam wyjść z Luwru, lecz ze mną to co innego. Obydwaj mamy płaszcze. Znam hasło. Owiniemy się w nie, i z łatwością wyjdziemy. Zresztą, mam kilka poleceń dla Orthona. Zaczekaj pan tutaj, zobaczę, czy czasem kogo niema na korytarzu.
Henryk poszedł przejrzeć drogę.
La Mole pozostał sam na sam z królową.
— Ah!.. kiedyż panią znowu ujrzę?.. — powiedział La Mole.
— Jutro wieczorem, jeżeli ociekniemy; któregokolwiek zaś wieczoru, w domku na ulicy Cloche-Percée, jeżeli pozostaniemy.
— Panie de La Mole — rzekł Henryk wchodząc — możemy wyjść, niema nikogo.
La Mole grzecznie ukłonił się królowej.
— Daj mu pani rękę do pocałowania — rzekł Henryk — pan de La Mole nie jest przyjacielem zwyczajnym.
Małgorzata była posłuszną.
— Ale, ale — dodał Henryk — nie zapomniej pani, dobrze schować drabinkę; jestto doskonałe narzędzie dla spiskowych; drabinka może się nam przydać właśnie w chwili, w której zdaje się być zupełnie nie użyteczną. Pójdźmy, panie de La Mole, pójdźmy.


Rozdział VIII.
POSŁOWIE POLSCY.

Nazajutrz, wszyscy mieszkańcy Paryża zgromadzili się na przedmieściu Ś-go Antoniego, przez które posłowie polscy mieli odbyć wjazd do Paryża.
Szeregi Szwajcarów utrzymywały tłumy, a oddziały jazdy torowały drogę magnatom i damom dworu, jadącym na spotkanie orszaku.
Wkrótce, na wysokości opactwa Ś-go Antoniego, ukazał się poczet jeźdźców w czerwonych i żółtych sukniach, w czapkach i burkach futrzanych, i uzbrojonych w szerokie, z turecka zakrzywione szable.
Na skrzydłach linii szli oficerowie.
Za tym pierwszym oddziałem postępował drugi, ubrany ze wschodnią wspaniałością.
Poprzedzał on czterech posłów.
Jednym z tych posłów był biskup krakowski.
Biskup był ubrany na pół po duchownemu, na pół po rycersku.
Kostyum błyszczał od złota i drogich kamieni.
Jego biały koń z wielką rozrzuconą grzywą, zdawało się, że parskał ogniem; niktby nie mógł przypuścić, że szlachetne to zwierzę przez trzydzieści dni robiło dziennie po piętnaście mil, p odrogach prawie nie do przebycia.
Obok biskupa jechał wojewoda Łaski, magnat potężny, blizki tronu, bogaty i dumny jak sam król.
Za dwoma głównymi posłami i towarzyszącymi im dwoma znakomitymi magnatami, jechało bardzo wiele szlachty polskiej.
Jedwabne okrycia ich koni, naszyte złotem i nasiane drogiemi kamieniami, wzbudzały powszechne zadziwienie w widzach.
W samej rzeczy, cudzoziemcy ci, których Francuzi pogardliwie nazywali barbarzyńcami, zaćmiewali ich pod każdym względem.
Katarzyna do ostatniej chwili miała nadzieję, że posłuchanie będzie odłożone i że upór króla zniweczy jego choroba.
Lecz kiedy dzień przyjęcia nadszedł, kiedy zobaczyła, że Karol jak śmierć blady, zarzucił na siebie wspaniały płaszcz królewski, królowa-matka pojęła, że chociaż powierzchownie, wypada poddać się jego silnej woli, i zaczęła wierzyć, że Henrykowi Andegaweńskiemu nic nie pozostaje, jak tylko zgodzić się na swoje wygnanie.
Karol, oprócz kilku słów wymówionych do Katarzyny, wtedy gdy ją spostrzegł u siebie w gabinecie, ani słowa nie wspomniał o niej, od czasu fatalnej sceny, która go porzuciła na łóżko.
Wszyscy w Luwrze wiedzieli o rozmowie, jaka pomiędzy nimi zaszła, lecz nikt nie znał treści tej rozmowy; wszyscy drżeli tylko przed tem zimnem milczeniem, tak jak ptaki drżą przed głuchą spokojnością, zapowiadającą straszną burzę.
Zresztą wszyscy i wszystko w Luwrze przygotowywało się do posłuchania, nie tak jak na uroczystość, lecz jakby na jaki straszny obchód.
Każdy, nic nie mówiąc, był posłuszny.
Wszyscy wiedzieli, że Katarzyna o mało co nie drżała, wszyscy zatem drżeli.
Wielka sala posłuchalna była przygotowaną, a ponieważ podobne posiedzenia odbywały się publicznie, przeto warty otrzymały rozkaz, ażeby wpuszczały do sali tylu ludzi, ilu się tylko zmieści.
W tej chwili Paryż przedstawiał widowisko, jakie zwykle wielkie miasta w podobnych okolicznościach przedstawiają.
Tłumy pospólstwa z ciekawością snuły się po ulicach.
Lecz baczny spostrzegać z spostrzegłby pomiędzy poczciwymi mieszkańcami, stojącymi z rozwartemi usty, kilkunastu ludzi, owiniętych szerokiemi płaszczami, rozmawiających zcicha pomiędzy sobą i machających rękoma.
Ludzie ci, jakby byli bardzo zajęci orszakiem posłów, postępowali za nim w niejakiej odległości i jakby odbierali rozkazy od szanownego starca, którego czarne i żywe oczy, pomimo siwawej brody, błyszczały ogniem młodości.
W samej rzeczy, starzec ten, czy sam, czy też przy pomocy swoich towarzyszy, jeden z pierwszych wjechał do Luwru, a dzięki grzeczności dowódzcy Szwajcarów, poczciwego hugonota, lecz kiepskiego katolika, pomimo, że się wyrzekł protestantyzmu — stanął naprzeciwko Henryka Nawarskiego i Małgorzaty.
Henryk uprzedzony, że de Mouy, przebrany, będzie się znajdować w sali, oglądał się na wszystkie strony.
Nakoniec jego spojrzenie zawisło na twarzy starca i już dłużej nie szukało; gest, jaki zrobił de Mouy, przekonał go w zupełności, iż się nie myli.
De Mouy tak doskonale był przebrany, że samemu Henrykowu nie mogło się pomieścić w głowie, ażeby ten starzec był nieustraszonym dowódzcą hugonotów, broniącym się tak dzielnie przed kilku dniami.
Henryk szepnął słówko do ucha Małgorzaty, a królowa natychmiast utkwiła swój wzrok w panu de Mouy.
Następnie jej piękne oczy zaczęły błądzić po sali: królowa szukała swego kochanka; lecz napróżno, La Mola nie było.
Posłuchanie zaczęło się.
Pierwsza mowa skierowana była do króla.
W mowie tej, Łaski prosił króla w imieniu swego narodu, ażeby pozwolił przyjąć księciu Francuzkiemu koronę polską.
Karol dał swoje pozwolenie w mowie krótkiej i jasnej, w której przedstawił swego brata, wspominając nieco o jego męztwie.
Król mówił po francusku, tłómacz powtarzał jego mowę po skończeniu każdego zdania.
Podczas, gdy mówił tłomacz, Karol podnosił do ust chustkę, na której za każdym razem przybywała krwawa plama.
Skoro Karol skończył swą, mowę, Łaski zwrócił się do księcia i przemówił doń po łacinie, ofiarując mu w imieniu zgromadzenia narodowego Polaków, koronę Polską.
Książę odpowiedział również po łacinie, głosem nie zupełnie pewnym, iż przyjmuje cześć, jaką Polakom podobało mu się uczynić.
Podczas tej mowy, Karol stał nieruchomy, z zaciśniętemi usty i wlepionemi w brata oczyma, ciągle mu grożąc tym wzrokiem.
Skoro książę skończył swą mowę, Łaski wziął koronę Jagiełłów, leżącą na amarantowej aksamitnej poduszce i podczas, kiedy dwaj magnaci Polscy przywdziewali na księcia królewski płaszcz, wojewoda podał koronę Karolowi.
Karol dał znak bratu.
Książę zgiął przed nim kolano, a Karol własnemi rękoma włożył mu na głowę koronę.
Potem bracia królowie pocałowali się.
Historya nie zna obłudniejszego pocałunku...
Wtedy herold zawołał:
„Aleksander — Edward — Henryk Francuski, książę Andegaweński, ukoronowany królem Polskim. Niech żyje król Polski!”
Wszyscy zgromadzeni jednogłośnie zawołali;

„Niech żyje król Polski!”

Łaski zbliżył się wtedy do Małgorzaty.
Mowa pięknej królowej była zachowana na sam koniec.
Ponieważ tylko z grzeczności pozwolono jej mieć mowę dlatego, ażeby się mogła popisać ze swoją nauką, wszyscy więc z bacznością nadstawiali ucha na odpowiedź, która miała być wyrzeczoną po łacinie.
Wiemy, że Małgorzata sama ją napisała.
Mowa Łaskiego była mową zupełnie pochwalną.
Pomimo, iż był Sarmatą, jednakże został olśniony pięknością królowej Nawarry; językiem Owidyusza, lecz stylem Ronsarda powiedział jej, że wyjechawszy z Krakowa śród nocnych cieni on i jego towarzysze nie wiedzieliby, jakim sposobem mają znaleźć drogę, gdyby im również jak w starożytności mędrcom na wschodzie, nie świeciły dwie gwiazdy.
Gwiazdy te, w miarę ich przybliżania się do Paryża, stawały się coraz jaśniejszemi, i teraz dopiero widzi, że temi gwiazdami nie było nic innego, tylko prześliczne oczy królowej Nawarry.
Nakoniec, przechodząc od Ewangelii do Korami, od Syryi do Skalistej Arabii, od Nazaretu do Mekki, zakończył swą mowę słowami: że gotów jest uczynić toż samo co czynią wyznawcy proroka, którzy dostąpiwszy szczęścia oglądania jego grobu, wyłupiają sobie oczy, sądząc, że już te oczy nie mają się czemu dziwić na tym świecie.
Umiejący po łacinie, okryli mowę Łaskiego grzmotem oklasków; nic nie rozumiejący również klaskali, bo nie chcieli się z tem wydawać, iż nic nie umieją.
Małgorzata z wdziękiem skłoniła się grzecznemu Sarmacie; następnie, odpowiadając na jego mowę, wlepiwszy swój wzrok w de Mouya temi poczęła wyrazy:

„Quod nunc hoc in aula insperati adestis exultaremus ego et rex conjux, nisi ideo immineret calamias, scilicet non solum fratris sed etiam amici arbitas.[3]

Słowa te miały podwójne znaczenie: były powiedziane do pana de Mouy, lecz mogły się ściągać i do księcia Andegaweńskiego.
Książę ukłonił się na znak wdzięczności.
Karol nie pamiętał, ażeby to zdanie było w mowie, przed kilku dniami przedstawionej mu na radzie.
Lecz Karol nie przypisywał do tych słów Małgorzaty wielkiej wagi, gdyż mowa jej nie była polityczną.
Oprócz tego, król nie osobliwie umiał po łacinie.
Małgorzata tak dalej mówiła:

„Adeo dolemur a te dividi, ut tecum proficisci maluissemus, sed idem fatum quo nunc sine ulla mora Lutetia, cedere juberis hac in urbe detinet. Proficiscere ergo, frater; proficiscere, amice; proficiscere sine nobis; proficiscentem sequuntur spes et desideria nostra.[4]
Łatwo się domyśleć, że de Mouy, natężywszy swą uwagę, słuchał słów, które ściągały się tylko do niego.

Henryk już dwa razy przecząco pokręcił głową, dając znać młodemu hugonotowi, że książę d’Alençon nie zgadza się; lecz ten ruch mógłby być przypadkowym i de Mouy nie byłby z niego zadowolony, gdyby słowa Małgorzaty nie potwierdziły tego ruchu.
Tymczasem, kiedy hugonot uważnie słuchał mowy Małgorzaty, jego czarne błyszczące oczy zwróciły na się uwagę Katarzyny; królowa-matka zadrżała, jak gdyby uderzona elektrycznym strumieniem — niespuszczając już jednak oczu z tego punktu sali.
— To jakaś dziwna figura! — szepnęła sama do siebie, nie zmieniając wcale wyrazu twarzy, stosownego do uroczystości. — Kto to tak pilnie patrzył na Małgorzatę? Lecz i Henryk i Małgorzata nie spuszczają z niego oczu.
Królowa Nawarry kończyła swą mowę, której koniec wyłącznie ściągał się do posła.
Tymczasem Katarzyna łamała sobie głowę, starając się się domyśleć, ktoby był ten starzec, i szukając wzrokiem kogokolwiek, coby jej mógł powiedzieć jego nazwisko.
Nagle, mistrz obrzędów zbliżył się do niej, i wręczył królowej bilecik, zawinięty w woreczek z pachnącego atłasu.
Katarzyna wyjęła karteczkę i przeczytała co następuje:
„Maurevel, wskutek pokrzepiającego lekarstwa przyrządzonego przezemnie, nabrał tyle sił, iż był w stanie napisać nazwisko człowieka, którego znalazł w pokoju króla Nawarry. Był to pan de Mouy.”
— De Mouy! — pomyślała królowa — tak, domyślałam się tego. Lecz ten starzec.... A! eospetto!... ten starzec, to...
Katarzyna zatrzymała się.
Następnie, nachyliwszy się do ucha kapitana straży, obok niej stojącego, powiedziała:
— Patrz pan, lecz niby tylko od niechcenia, w stronę, gdzie stoi wojewoda Łaski. Tuż za nim, czy widzisz pan siwego starca, w czarnym aksamitnym kostiumie?
— Widzę, Najjaśniejsza pani — odpowiedział kapitan.
— Dobrze. Nie spuszczaj go z oka.
— Czy ten, któremu król Nawarry daje jakiś znak?
— Ten, ten sam. Postaw u bramy Luwru dziesięciu ludzi, a skoro będzie wychodzić, zaproś go w imieniu króla na obiad. Jeżeli pójdzie za tobą, zaprowadź go do jakiego pokoju, i zostaw pod strażą. Jeżeli się będzie opierał, schwytaj go żywym lub umarłym. Śpiesz, śpiesz.
Szczęściem, Henryk mało się zajmując mową Małgorzaty, miał zwrócone oczy na Katarzynę i nie stracił ani jednego jej poruszenia.
Widząc, że królowa-matka tak bacznie utkwiła spojrzenie w de Mouyu, zaczął być niespokojnym, a skoro dała jakiś rozkaz kapitanowi, zrozumiał wszystko.
Właśnie w tej to chwili Henryk dał de Mouyowi znak, który spostrzegł pan de Nancey.
Znak Henryka mówił: Jesteś odkryty, uciekaj natychmiast.
De Mouy zrozumiał zupełnie ten znak, który tak doskonale zagaił słowa Małgorzaty.
Zaraz też młody hugonot zniknął w tłumie.
Henryk nie uspokoił się dopóty, dopóki nie zobaczył pana de Nancey powracającego do Katarzyny, i dopóki nie spostrzegł konwulsyjnego drżenia w twarzy królowej-matki; drżenie to dało mu znać, że kapitan spóźnił się.
Posłuchanie było skończone.
Małgorzata jeszcze kilka chwil rozmawiała z wojewodą Łaskim.
Król powstał, ukłonił się i wyszedł, wsparty na ramieniu Ambrożego Paré, który go wcale nieodstępował od czasu jego słabości.
Katarzyna, blada z gniewu, i Henryk, milczący z obawy, wyszli za królem.
Co się tyczy księcia d’Alençon, ten jakby nie był przy uroczystości.
Karol, ciągle uważając na księcia Andegaweńskiego, ani razu nie spojrzał na młodszego brata.
Nowy król Polski miał się za zgubionego.
Zdaleka od matki, porwany przez cudzoziemców przybyłych z północy, Andegaweńczyk był podobnym do Anteusza syna Ziemi, który wzniesiony na barkach Herkulesa, utracił wszystkie swe siły.
Książę Andegaweński sądził, że przejechawszy granicę, na zawsze utraci prawo do tronu Francuzkiego.
Król Polski, zamiast udać się za Karolem, pośpieszył do matki.
Katarzyna była również smutna jak i książę.
Myślała ona o ironicznym wyrazie w twarzy Bearneńczyka, którego podczas posłuchania nie przestawała obserwować; myślała o tym nienawistnym Bearneńczyku, któremu los zdawał się torować drogę, jakby zmiatając mu z tej drogi królów, książąt, morderców, nieprzyjaciół i wszelkiego rodzaju przeszkody.
Królowa-matka, zobaczywszy swego bladego syna, któremu płaszcz królewski zdawał się ciężyć, pobiegła na jego spotkanie.
— Ah! moja matko!... — zawołał król Polski — jestem już więc skazany umrzeć na wygnaniu.
— Mój synu — odparła Katarzyna — czyż zapomniałeś o przepowiedni mistrza René?.. Uspokój się, nie długo będziesz siedział w Polsce.
— Matko, zaklinam cię na wszystko! — zawołał książę — przy pierwszej sposobności zawiadom mnie, skoro tron Francuzki będzie wolny.
— Bądź spokojny. Do dnia, którego wyglądamy oboje, ciągle w mej stajni będzie osiodłany koń, a w mym przedpokoju czekać będzie kuryer, gotów na pierwsze wezwanie popędzić do Polski.


Rozdział IX.
ORESTES I PILADES.

Po wyjeździe Henryka Andegaweńskiego, zdawało się, że pokój i szczęście znowu zamieszkały u ogniska familii Atrydów.
Karol wyszedł ze swej melancholii, i z każdym dniem stawał się zdrowszym.
Polował z Henrykiem, lub rozmawiał z nim o polowaniu, kiedy nie można było polować.
Karolowi tylko to nie podobało się w Henryku, iż ten ostatni nie lubił polowania z drapieżnemi ptakami, mówiąc mu, iż byłby księciem zupełnie skończonym, gdyby umiał tresować sokoły i jastrzębie, tak jak umiał układać charty i ogary.
Katarzyna znowu zrobiła się dobrą matką, słodką dla Karola i księcia d’Alençon, ujmującą dla Henryka i Małgorzaty, grzeczną dla pani de Nevers i pani de Sauve.
Nawet dwa razy odwiedziła pana de Maurevel w jego mieszkaniu na ulicy de la Cerisaie, niby to pod pozorem, iż Maurevel z powodu niej był raniony.
Małgorzata miewała ciągle schadzki à l’espagnóle.
Co wieczór otwierała okno, i zamieniała z La Molem różne znaki i karteczki; młodzieniec przypominał jej ciągle, iż przyobiecała mu nagrodzić chwile długiego rozstania, chwilami szczęścia w domku na ulicy Cloche-Percée.
Tylko jeden człowiek był zapomniany i odosobniony w Luwrze zupełnie spokojnym: tym człowiekiem był nasz przyjaciel hrabia Annibal de Coconnas.
Bezwątpienia wiadomość, iż La Mole żyje, miała swoje znaczenie; znaczyło coś także być kochankiem pani de Nevers.
Lecz wszystkie schadzki sam na sam z prześliczną księżną de Nevers, nie były warte w oczach piemontczyka jednej godziny, przepędzonej z La Molem za stołem u kolegi La Hurièra, za butelką wytrawnego wina, lub włóczenia się z nim po różnych zakątach Paryża, gdzie szlachetny hrabia mógł otrzymać ranę w pierś, kieszeń lub suknię.
Pani de Nevers, musimy to wyznać ze wstydem całej ludzkości, zazdrośnym okiem patrzała na swego rywala pana de La Mole.
Nie dlatego, żeby nienawidziła prowensalczyka, przeciwnie; pociągana nieprzezwyciężonym instynktem, który zmusza każdą, kobietę do przymilań się kochankowi drugiej, osobliwie, jeżeli ta druga jest przyjaciółką.
Pani de Nevers wcale nie skąpiła dla La Mola swoich spojrzeń ognistych, i Coconnas, nieraz mógłby pozazdrościć przyjacielskim uściśnienioin rączki i tym podobnym ruchom, szczodrze udzielanym hrabiemu de La Mole w dni szczególniejszych kaprysów księżnej, zwłaszcza, kiedy gwiazda Coconnasa bladła na firmamencie pani de Nevers.
Lecz Coconnas, który był gotów zamordować każdego, który był tyle szczęśliwy, iż otrzymał jedno spojrzenie jego kochanki, wcale nie był zazdrośnym względem La Mola, a nawet czasami, podczas tych zaczepek księżnej, szeptał mu do ucha takie rzeczy, iż La Mole pomimowolnie musiał się rumienić.
Skutkiem tego było, iż Henrieta, po ucieczce La Mola pozbawiona szczęścia znajdowania się w towarzystwie piemontczyka, przyszła pewnego razu do Małgorzaty, prosząc jej, ażeby powróciła jej koniecznego pośrednika, bez którego Coconnas tracił rozum i serce.
Małgorzata wskutek współczucia, a raczej wskutek ciągłych próśb La Mola i życzeń swego serca, naznaczyła Henriecie schadzkę w domu o dwóch wyjściach, gdzieby bezpiecznie mogły z sobą pomówić o tem, co im czynić wypada.
Coconnas, prawie z gniewem odebrał bilet Henriety, zapraszający go na godzinę w pół do dziesiątej do domku na ulicy Tizon.
Jednakowoż poszedł na oznaczone miejsce i zastał Henrietę w gniewie, wyrzucającą mu, iż ją zmusza na siebie czekać.
— Panie — powiedziała Henrieta — bardzo jest niegrzecznie zmuszać do czekania na siebie, nie mówię już księżnę, lecz kobietę.
— Zmuszać do czekania? Jestem gotów iść o zakład, że przyszliśmy zawcześnie.
— Tak jest, ja przyszłam zawcześnie.
— I ja toż samo; sądzę, że niema więcej jak dziesiąta.
— A mój bilet oznaczał schadzkę na w pół do dziesiątej.
— Wyszedłem z Luwru o samej dziewiątej: nie będzie od rzeczy oświadczyć pani, że ponieważ dzisiaj jestem na służbie u księcia d’Alençon, zatem zmuszonym będę opuścić panią, za godzinę.
— Z czego pan bardzo jesteś kontent...
— Słowo honoru! wcale nie. Pan d’Alençon jest nie w humorze, ciągle więc nudzi, i przyznam się pani, iż jeżeli mam usłyszeć jakie wyrzuty, to wolę usłyszeć je z pięknych usteczek pani, aniżeli z jego krzywej gęby.
— Jak uważam — powiedziała księżna — pan się cokolwiek usprawiedliwiasz... Mówisz więc, żeś wyszedł z Luwru o dziewiątej?
— Tak, na Boga! i miałem zamiar prosto udać się tutaj; lecz na skręcie ulicy de Grenelle spotkałem człowieka, bardzo podobnego do La Mola.
— A! znowu ten La Mole.
— Znowu, za pozwoleniem, lub bez pozwolenia pani.
— Niegrzeczny.
— Dobrze — powiedział Coconnas — pani znowu rozpoczynasz swoje dąsy.
— Wcale nie. Kończ pan już opowiadanie.
— Ja wcale nie myślałem opowiadać, tylko, ponieważ pani pytasz mnie dlaczego się spóźniłem...
— Naturalnie. Czyż wypada, ażebym ja na pana czekała?
— Pani niemasz kogo szukać...
— Jesteś nieznośny; zresztą, mów dalej. A więc na skręcie ulicy de Grenelle, spotkałeś człowieka podobnego do La Mola... Lecz cóż to masz na kaftanie?... krew...
— Tak jest. Te łotry nie mogą upaść, ażeby nie pokrwawić.
— Pan się biłeś?
— Tak jest.
— Czy za swego La Mola.
— A za kogóż miałem się bić; czy za kobietę?
— Dziękuję.
— Pobiegłem za bezwstydnym, który śmiał naśladować ruchy mego przyjaciela. Doganiam go na ulicy Coquillière, zabiegam mu drogę, patrzę w twarz i znajduję jakiegoś łotra, lecz wcale nie La Mole.
— Doskonale się pan z nim obszedłeś.
— Tak jest, lecz jemu wyszło to na złe: „Panie —
powiedziałem doń — jesteś błazen, ośmielasz się naśladować pana de La Mole, a jesteś po prostu łotrem.” Naturalnie, że chwycił za szpadę i ja także. Za trzeciem złożeniem on upadł, i jak pani widzisz zbryzgał mnie krwią. — Zapewne pan podałeś mu pomoc?
— Chciałem, lecz w tem przejeżdżał ktoś konno. Tym razem byłem pewien, że to był La Mole.
Na nieszczęście, pędził galopem.
Rzuciłem się za nim w pogoń; próżniacy, którzy się patrzyli na nasz pojedynek, pobiegli za mną.
Mogli mnie wziąć za złodzieja, ponieważ pędziłem co tchu, a za mną cała gromada łotrów... cóż miałem robić! zatrzymałem się ażeby ich rozpędzić i tym sposobem straciłem na czasie.
Jeździec tymczasem zniknął. Znowu pobiegłem szukać go, pytałem się wszystkich, kto tylko mi wpadł pod ręce; lecz wszystko napróżno, nikt go nie widział. Nakoniec, zmordowany, przyszedłem tutaj.
— Zmordowany — powiedziała księżna — jak to jest grzecznie.
— Posłuchaj, me serce — rzekł Coconnas, rozwalając się na fotelu — zawsze mnie prześladujesz za tego biednego La Mola; lecz jesteś niesprawiedliwą, gdyż przyjaźń... jak by to powiedzieć... Szkoda, że nie jestem tak uczony jak mój biedny przyjaciel; znalazłbym porównanie, które by ci oddało moją myśl w zupełności... Przyjaźń, jest to, że tak rzekę, gwiazda: gdy tymczasem, miłość..... miłość...... a! doskonale!....... miłość jest to świeca..... Pani powiesz mi na to, że są rozmaite gatunki....
— Miłości?
— Nie, świec; i że jeden gatunek jest lepszy od drugiego; tak, naprzykład, zgadzam się, że świece różane są najlepsze. Lecz chociaż różana świeca jest piękna, jednakowoż wypala się, gdy tymczasem gwiazda pali się wiecznie. Pani powiesz, że kiedy jedna świeca się spali, zapalają drugą....
— Panie de Coconnas, żartujesz ze mnie.
— Czy tak?
— Panie de Coconnas, jesteś impertynentom.
— Czy tak?
— Panie de Coconnas, jesteś śmiesznym.
— Zmusisz mnie pani do żałowania La Mola trzykroć razy więcej.
— Pan mnie już nie kochasz.
— Przeciwnie, księżno, ubóstwiam cię. Lecz mogę cię kochać, mogę cię miłować, mogę cię ubóstwiać, a pomimo to w straconych chwilach, myśleć o moim przyjacielu.
— Nazywasz więc pan te chwile straconemi, które ze mną przepędzasz?
— Jakżeż pani chcesz? ten biedny La Mole nie może mi wyjść z głowy.
— Pan przekładasz go nademnie — to niegodnie. Annibalu, nienawidzę cię. Bądź szczerym i wyznaj mi, że jego przekładasz nademnie. Annibalu ostrzegam cię, że jeżeli...
— Henrieto, najpiękniejsza z księżnych! dla swej własnej spokojności wysłuchaj mnie, i nie zadawaj mi pytań tak trudnych do odpowiedzenia. Z kobiet, ciebie najbardziej kocham; z mężczyzn, La Mola.
— Dobra odpowiedź! — zawołał jakiś obcy głos.
Firanka adamaszkowa, dzieląca pokój na dwie połowy, uniosła się i La Mole stanął na progu pokoju, ujęty w ramę drzwi, jak prześliczny portret Tyciana.
— La Mole! — zawołał Coconnas, nie zważając wcale na Małgorzatę i zapominając jej podziękować za rozkosz widzenia swego przyjaciela — La Mole, kochany La Mole!
I piemontczyk rzucił się ku niemu, wywróciwszy krzesło na którem siedział i stół, który znalazł na swej drodze, ażeby uściskać swego przyjaciela.
La Mole również go uściskał; lecz nie zapomniał o księżnej, a zwracając się do niej, rzekł:
— Przebacz pani, jeżeli czasem moje nazwisko naruszało pani spokojność w rozmowie z moim przyjacielem. Bezwątpienia, nie ja temu winienem — dodał La Mole, z czułością patrząc na Małgorzatę — iż nie mogłem się z nim widzieć pierwej.
— Widzisz, Henrieto — powiedziała Małgorzata — dotrzymałam ci słowa: otóż i pan de La Mole.
— Więc zawdzięczam szczęście moje tylko prośbom księżnej? — zapytał La Mole.
— Tylko jej prośbom — odpowiedziała Małgorzata.
Następnie, zwracając się do La Mola, dodała:
— Możesz temu nie wierzyć, com powiedziała.
Tymczasem Coconnas, już z dziesięć razy przycisnął swego przyjaciela do piersi, ciągle się koło niego kręcił, zbliżył do jego twarzy świecznik ażeby mu się przypatrzeć, nareszcie ukląkłszy przed Małgorzatą, ucałował kraj jej szaty.
— Chwała Bogu! — powiedziała Henrieta — teraz przynajmniej nie będziesz mnie miał za nieznośną.
— Kroćset dyabłów! — zawołał Coconnas — ja znajduję panią tak piękną jak zawsze. I powiem ci pani szczerze, iż bardzo żałuję, że tu niema ze trzydziestu Sarmatów, bo zmusiłbym ich wszystkich, ażeby cię uznali królową piękności.
— Ciszej, ciszej, Coconnas — rzekł La Mole — a królowa Małgorzata....
— A! — zawołał Coconnas, na wpół poważnym na wpół komicznym tonem. — Henrieta jest najpiękniejszą z kobiet, a królowa Małgorzata najpiękniejszą z królowych.
Lecz cokolwiek Coconnas czynił i mówił, zawsze nikim nie był zajęty, tylko swoim przyjacielem.
— Odejdźmy ztąd — powiedziała księżna do Małgorzaty — zostawmy przyjaciół samych; zapewne mają sobie co do powiedzenia. Wprawdzie dla nas nie będzie to wcale przyjemnem; lecz cóż robić, kiedy niema innego środka, któryby mógł powrócić Coconnasowi zdrowie. Zrób to więc dla mnie, gdyż mam tę słabość, iż kocham tę pustą głowę, jak mówi La Mole.
Małgorzata powiedziała kilka słów do ucha prowansalczykowi, który chociaż miał wielką chęć pomówić ze swym przyjacielem, jednakże życzył bardzo uwolnić się od jego uścisków.
Coconnas zaś usiłował wywołać na usta Henriety uśmiech, co mu bardzo łatwo się udało.
Kobiety wyszły do drugiego pokoju, gdzie był zastawiony podwieczorek.
Przyjaciele zostali sami.
Coconnas najprzód zaczął się wypytywać przyjaciela o szczegóły nocnej awantury, w której tylko co nie stracił życia.
Piemontczyk, którego jak wiemy, nie bardzo łatwo było można poruszyć opowiadaniem podobnych wypadków, nieraz jednakże zadrżał w trakcie opowiadania La Mola.
— Dlaczegóż — zapytał Coconnas — zamiast uciekać, dyabli wiedzą gdzie, nie udałeś się pod opiekę księcia d’Alençon? On byłby cię obronił lub gdzie ukrył, a ja byłbym przy tobie.
— Księcia d’Alençon? — powtórzył La Mole z cicha.
— No tak. Ze słów, jakie mi powiedział, mogę wnosić, że to on sam uratował ci życie.
— I ty jesteś o tem przekonany?
— Zupełnie.
— Otóż ja winienem życie królowi Nawarry.
— Jakto? — zapytał Coconnas. — Jesteś tego pewnym.
— Zupełnie.
— Tęgi król. Lecz cóż za rolę miał w tem wszystkiem książę d’Alençon?
— Trzymał sznurek, którym miał mnie zadusić.
— Kroćset dyabłów! — ryknął Coconnas — jestżeś tego pewnym, La Molu? Jakto, ten książę blady, wycieńczony, bez krwi, chciał zadusić mego przyjaciela! A! kroćset dyabłów! jutro rano zaraz mu powiem, co myślę o takim postępku.
— Czyś oszalał?
— Tylko prawda, że on zrobi po dawnemu.... Lecz nie, nie, ja mu tego nie przebaczę.
— Przyjacielu, uspokój się — powiedział La Mole — lepiej nie zapominaj, że jesteś dzisiaj na służbie a już po dwunastej.
— Ważna okoliczność, że mam dzisiaj służbę! niech sobie czeka! Ja służbowym u niego? Ja mam służyć u człowieka, co trzymał stryczek? Żartujesz chyba?... Nie! nie! Widać w tem Opatrzność. Powinienem był, zobaczywszy się raz pierwszy z tobą, już się więcej nie rozłączać. Pozostaję więc.
— Ale pomyśl, co czynisz nieszczęśliwy. Przecież nie jesteś pijany.
— To wielkie szczęście, bo inaczej podpaliłbym Luwr.
— Annibalu, słuchaj, bądź roztropnym. Służba — rzecz święta.
— A więc chodź ze mną?
— Nie mogę.
— Czy myślisz, że ośmieliliby się targnąć raz drugi na twe życie?
— Nie sądzę. Nie jestem zbyt wielką figurą, przeciwko mnie więc nie może istnieć ciągły spisek. Tylko raz przyszło im cóś do głowy, żeby mnie zabić.
— Cóż więc myślisz robić?
— Nic: będę się bawić, podróżować...
— A wiec ja będę się bawić i podróżować z tobą. Jeżeli na ciebie napadną, będzie nas dwóch i wtedy pokażemy, jak to się bić należy. Niech mi tylko wlezie w oczy ten książę-młokos, a zaraz go przypnę szpadą do ściany jak motylka.
— Podaj przynajmniej prośbę o uwolnienie.
— Naturalnie, że podam.
— Uprzedź go, iż go opuszczasz.
— Naturalnie. Natychmiast do niego napiszę.
— Napiszesz? Do księcia krwi? A to rzecz zabawna!
— Tak jest, mój przyjacielu, napiszę do księcia krwi.
— Zresztą. — pomyślał La Mole — jeżeli tylko przystanie do nas, nie będzie potrzebował ani księcia, ani nikogo.
Coconnas wziął pióro i za jednym zamachem napisał następujący list:

Mości Książę!

„Wasza książęca mość będąc obeznanym ze starożytnymi pisarzami, znasz bezwątpienia czułą historyę Oresta i Piladesa, dwóch bohaterów, sławnych ze swej przyjaźni i wspólnych nieszczęść. Mój przyjaciel La Mole wcale nie jest szczęśliwszym od Oresta, ja zaś nie jestem mniej czułym od Piladesa. Mój przyjaciel w tej chwili jest zajęty bardzo ważnemi sprawami, w wykonaniu których potrzebuje mej pomocy. Dla tego to powodu, nie mogę go opuścić. Zamierzywszy więc los mój złączyć z losem mego przyjaciela, proszę Waszej książęcej mości o uwolnienie ze służby; a ponieważ bardzo ważne powody zmuszają mnie do jej opuszczenia, dlatego spodziewam się, że Wasza książęcą mość nie będziesz się na mnie gniewać. Śmiem się pisać.

„Waszej królewskiej mości.
„Mości książę.
„Najuniżeńszym i najposłuszniejszym sługą
„ANNIBAL HRABIA DE COCONNAS,
„Nierozłączny przyjaciel La Mola.”

Skończywszy list, Coconnas przeczytał go La Molowi, który tylko wzruszył ramionami.
— A co, dobry? — zapytał Coconnas, nie spostrzegając ruchu przyjaciela.
— D’Alençon będzie się z nas śmiał.
— Jakto, z nas?
— Z nas obydwóch.
— Lepiej, aniżeli żeby miał każdego z nas osobno zadusić.
— Jedno drugiemu wcale nie przeszkadza — zrobił uwagę La Mole.
— Niech co chce będzie, lecz ja jutro rano odsyłam list. Gdzie teraz idziemy?
— Do La Hurièra. Do tego pokoju, w którym chciałeś mnie zabić, kiedy jeszcze nie byliśmy Orestem i Piladesem.
— Dobrze, odeszlę list przez gospodarza.
W tej chwili otworzyły się drzwi w murze.
— I cóż robią Orestes i Pilades — zapytały obie księżne.
— Kroćset dyabłów!... — odpowiedział Coconnas — umierają z głodu i miłości.
Na drugi dzień rano o dziewiątej, La Hurière odniósł list Annibala de Coconnas do Luwru.


Rozdział X.
ORTHON.

Henryk, nawet po odmowie księcia d’Alençon, który pomieszał jego plany, stał się, jeśli to było możliwem, jeszcze większym niż poprzednio przyjacielem księcia.
Katarzyna wnosiła z tej zażyłości, że obaj nie tylko się z sobą, porozumieli, lecz knują razem jakiś spisek.
Dopytywała się o to Małgorzaty; lecz Małgorzata była godną jej córką, i królowa Nawarry, której głównym talentem było unikać niebezpiecznych objaśnień, tak się strzegła zapytań matki, że odpowiedziawszy na wszystkie, pozostawiła Katarzynę jeszcze bardziej w swych przypuszczeniach niepewną.
Jedynym przewodnikiem Katarzyny, pośród tych intryg, był instynkt, uniesiony z Toskanii — i uczucie nienawiści, którego nabyła na francuskim dworze.
Przedewszystkiem, zrozumiała ona, że Bearneńczyk jest silnym, po części przez swój związek z księciem d’Alençon; postanowiła więc związek ten zerwać.
Z tem postanowieniem, zaczęła wikłać syna z cierpliwością i zręcznością rybaka, który, zarzuciwszy sieci zdala od ryby, nieznacznie okrąża zdobycz ze wszystkich stron.
Książę Franciszek zauważył, że matka pieści go daleko więcej niż przedtem, i sam mówił jej o spełnieniu planu.
Henryk udał, że nic nie widzi, i daleko pilniej zaczął na niego zwracać uwagę.
Każdy wyczekiwał wypadku...
Tymczasem, gdy wszyscy czekali tego wypadku, jak najpewniejszego w oczach jednych, podobnego do prawdy dla drugich, jednego poranku, kiedy zaledwie weszło różowe słońce, rozlewające letnie ciepło i tę miłą woń, które oznajmiają piękny dzień — jakiś blady człowiek oparty na kiju i powłócząc nogi, wyszedł z małego domku położonego za Arsenałem, i skierował się na ulicę Petit-Musc.
Ominąwszy bagnistą łąkę otaczającą fosy Bastylli, zostawił blizko bramy Saint-Antoine, wielki bulwark po lewej stronie i wszedł do ogrodu de l’Arbalette, odźwierny którego przyjął go nizkiemi ukłonami.
Nikogo nie było w ogrodzie, który, jak pokazuje jego nazwa, należał do towarzystwa łuczników.
Inaczej bowiem, blady ten człowiek wzbudziłby współczucie w przechadzających, gdyż po jego długich wąsach, po wojskowym chodzie niepewnym jeszcze wskutek cierpień, łatwo było poznać niedawno rannego oficera, który wyszedł na przechadzkę w celu wzmocnienia sił straconych.
Jednak rzecz dziwna! skoro rozwinęły się fałdy płaszcza, którym, pomimo silnego gorąca, człowiek ten na pozór bezbronny, był odziany — można było spostrzedz za jego pasem, dwa długie pistolety, wiszące na srebrnych klamrach, szeroki sztylet i szpadę, tak kolosalnej wielkości, że zdawało się, iż nie będzie w stanie nią władać.
Pochwa tej szpady obijała się bezustannie o jego schudzone i drżące nogi.
Oprócz tego przechodzień ten na domiar ostrożności, nie zważając na samotność miejsca, oglądał się za każdym krokiem, zaglądał w każdy krzak, w każdy zakręt alei, w każdy dół nawet.
Zbliżył się nareszcie do małej altanki, wychodzącej na bulwarki, od których była tylko oddzielona gęstym płotem i niewielkim rowem, tworzącym podwójne ogrodzenie.
Tu siadł na darniowej ławce przed małym stolikiem; wkrótce potem stróż, który z tytułem odźwiernego łączył umiejętność kucharza, przyniósł mu śniadanie.
Chory siedział już od dziesięciu minut i pókilkakroć podnosił do ust fajansową filiżankę, coś powoli z niej popijając, gdy nagle twarz jego, pomimo pokrywającej ją bladości, przybrała straszliwy wyraz.
Spostrzegł bowiem, że od Croix-Faubin, ścieżką, która teraz zamieniła się w ulicę Neapolitańską, zbliża się jakiś człowiek, owinięty płaszczem szerokim. Nieznajomy ten zatrzymał się obok bastyonu i zdał się na coś oczekiwać.
Upłynęło pięć minut.
Chory, w którym czytelnik poznał już zapewne Maurevela, zaledwie zdołał przyjść do siebie po wzruszeniu, doznanem obecnością tego człowieka — gdy młodzieniec w kostyumie, podobnym do tych, jakie nosili paziowie, ukazał się na drodze, gdzie teraz jest ulica Fossés-Saint-Nicolas i zbliżył się do oczekującego przy bastyonie.
Ukryty w cieniu liściastej altanki, Maurevel bez trudności mógł wszystko widzieć, a nawet słyszeć rozmowę; czytelnik pojmie dopiero, jak ważny był dla niego ten wypadek, gdy powiemy mu, że nieznajomi ci byli to: de Mouy i Orthon.
Obaj obejrzeli się naokoło z największą uwagą.
Maurevel wstrzymał oddech.
— Możesz pan mówić — rzekł pierwszy Orthon, który jako młodszy, był łatwowierniejszym — nikt nas nie widzi, ani słyszy.
— Dobrze! — odpowiedział de Mouy. — Idź do pani de Sauve, i jeśli ją zastaniesz w domu, oddaj jej ten bilecik do własnych rąk; jeśli jej nie będzie, włożysz go za zwierciadło, gdzie król zazwyczaj kładzie swoje bileciki. Potem zaczekasz w Luwrze. Jeżeli dostaniesz odpowiedź, przyniesiesz ją tam, gdzie wiesz; jeżeli zaś nie, powrócisz do mnie wieczorem ze sztyletem w to miejsce, które ci już wskazałem i zkąd właśnie wychodzę.
— Dobrze — rzekł Orthon — wiem.
— Ja cię teraz opuszczam, mam dzisiaj dużo czynności. Nie śpiesz się, bo niema potrzeby; do Luwru nie masz co przychodzić wcześniej od niego, a on, zdaje się, że bierze dzisiaj rano lekcyę polowania z sokołami. Śmielej! Wyzdrowiałeś i przyszedłeś podziękować pani de Sauve za dobroć i starania, podejmowane przez nią, około ciebie. Niech cię Bóg prowadzi!
Maurevel słuchał z wyłupionemi oczyma i najeżonym włosem.
Pot wystąpił mu na czoło. Pierwszem jego poruszeniem było: porwać pistolet i wycelować w de Mouya.
Lecz de Mouy w tej chwili zrobił poruszenie, płaszcz jego odwinął się i Maurevel zobaczył na nim doskonały kirys.
Rozważył więc, że kula albo się rozpłaszczy o kirys, albo rani nie śmiertelnie.
Zresztą pomyślał, że de Mouy będąc silnym i dobrze uzbrojonym, wielkąby miał przewagę nad nim, ranionym; z westchnieniem więc schował nazad pistolet, już skierowany na hugonota.
— Jakie nieszczęście! — pomruknął — że nie mogę zabić go tutaj, bez innych świadków, tylko tego smarkacza, któregobym uspokoił drugim wystrzałem.
Lecz w tej chwili Maurevelowi przyszło na myśl, że bilet do pani de Sauve, dany Orthonowi, jest może ważniejszy od samego życia dowódzcy hugonotów.
— A! — rzekł — znowu wymykasz mi się i tego poranku. Dobrze. Idź sobie zdrów i nienaruszony; lecz jutro na mnie przyjdzie kolej. Jeśli cię prędzej nie zgubię, odszukam cię choć w piekle, z któregoś wyszedł na moją zagładę.
W tej chwili de Mouy zakrył twarz płaszczom i żywo oddalił się w kierunku bagien Temple.
Orthon udał się brzegiem rzeki.
Wtedy Maurevel, podniósłszy się z lekkością i silą, jakiej nie należało się spodziewać po chorym, podążył na ulicę Cerisaie, wbiegł do domu, kazał osiodłać konia i, nie zważając na swą słabość, pogalopował przez bulwarki na ulicę Saint-Antoine i dopiero osadził konia przed Luwrem.
W pięć minut potem, Katarzyna wiedziała już o wszystkiem, co się stało, a Maurevel otrzymał tysiąc talarów złotem, które miał obiecane za uwięzienie króla Nawarry.
— Ol... — wyrzekła Katarzyna — albo się mylę, albo ten de Mouy będzie czarną plamą, którą René odkrył w horoskopie tego przeklętego Bearneńczyka!!!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kwadrans po Maurevel’u, wszedł do Luwru Orthon i udał się do mieszkania pani de Sauve, porozmawiawszy po drodze z kilkoma swymi znajomemi.
Zastał Dariolę samą.
Pani de Sauve już od pięciu minut znajdowała się u królowej, gdyż Katarzyna wezwała ją do przepisywania jakichciś ważnych listów.
— Zaczekam — powiedział Orthon.
Orthon był tu jak domowy; udał się więc prosto do sypialni baronowej i przekonawszy się dobrze, że był sam, włożył bilet za zwierciadło.
Nie zdołał jeszcze wydostać ręki z za niego kiedy Katarzyna weszła.
Orthon zbladł, gdyż mu się zdawało, ze szybkie i przenikliwe spojrzenie królowej-matki. skierowało się prosto na zwierciadło.
— Co tu robisz mały?... — zapytała Katarzyna — czy szukasz pani de Sauve?
— Tak, pani; już jej dawno nie widziałem i przyszedłem jej podziękować za pamięć o mnie.
— Bardzo wiec kochasz tę miłą Karolinę?
— Z całej duszy.
— Powiadają, żeś jest wiernym sługą.
— Wasza królewska mość przekonasz się, że to jest bardzo naturalnem, skoro się dowiesz, że pani de Sauve podejmowała koło mnie starania, na jakie ja, prosty sługa, wcale nie zasługiwałem.
— W jakim że to przypadku?... — zapytała Katarzyna, udając, że nie wie co się stało z Orthonem.
— Kiedy byłem raniony.
— A! biedne dziecko!... M rzekła Katarzyna — byłeś raniony?
— Tak, pani.
— Kiedyż to?
— Tego wieczora, kiedy chciano uwięzić króla Nawarry. Na widok żołnierzy, przestraszyłem się i krzyknąłem; jeden z nich uderzył mnie w głowę i wtedy padłem bez zmysłów.
— Biedny chłopiec! I już jesteś zupełnie zdrów?
— Zupełnie, pani.
— I szukasz króla Nawarry, ażeby wejść znowu do jego służby?
— Nie, pani. Król Nawarry dowiedział się, że śmiałem sprzeciwić się rozkazom Waszej królewskiej mości i wygnał mię bez litości.
— Doprawdy?... — powiedziała Katarzyna głosem, jak gdyby to opowiadanie wzbudziło jej zajęcie. — Dobrze, zajmę się tą sprawą. Lecz jeślibyś chciał czekać na panią de Sauve, musiałbyś długo czekać; jest teraz zajętą w moim gabinecie.
I Katarzyna, myśląc, że Orthon nie miał może czasu schować bileciku za lustro, weszła do gabinetu pani de Sauve, chcąc tym sposobem pozostawić młodzieńcowi wszelką, wolność.
Orthon, przestraszony tem niespodzianem wejściem królowej-matki, zaczął rozważać, czy tu nie ukrywa się jaki zły zamysł przeciwko jego panu, gdy nagle usłyszał trzy ciche uderzenia w sufit; był to znak, jaki on sam miał dać w razie niebezpieczeństwa swemu panu, gdy ten był u pani de Sauve.
Wzdrygnął się więc, usłyszawszy te trzy uderzenia; tajemne jakieś objawienie oświeciło go i wniósł, że to ostrzeżenie do niego się ściągało; pobiegł więc do zwierciadła i wyjął bilet, już tam poprzednio włożony.
Katarzyna przez otwór w zasłonie, śledziła wszystkie poruszenia dziecka, widziała go rzucającego się ku zwierciadłu, lecz nie wiedziała, czy bilet zabrał, czy go też schował.
— Na cóż on jeszcze czeka?... — mruknęła niecierpliwa.
I ze śmiejącem obliczem, weszła natychmiast do pokoju.
— Jeszcze tu jesteś?... — powiedziała — na cóż czekasz? Czyż ci nie powiedziałam, że sama pomyślę o tobie? Czyż mi nie wierzysz?
— O! pani, niech mnie Bóg broni!... — odpowiedział Orthon.
I zbliżywszy się do królowej, zgiął kolano, pocałował kraj jej sukni i spiesznie wyszedł.
Wychodząc, zobaczył w przedpokoju kapitana gwardyi, oczekującego na Katarzynę.
Widok ten wcale nie oddalił jego podejrzeń, lecz owszem jeszcze podwoił.
Ze swej strony, Katarzyna, zaledwie tylko portyera opadła za Orthonem, rzuciła się ku źwierciadłu.
Lecz drżąca z niecierpliwości ręka, daremnie szukała biletu; biletu nie było.
A jednak dobrze widziała, jak Orthon zbliżał się do lustra.
A więc on wyjął bilet.
Fatalność dawała jednaką siłę jej przeciwnikom.
Dziecko stawało się człowiekiem od chwili, W której zaczęło z nią walczyć.
Katarzyna przewracała, zaglądała, nic i nic...
— O! nieszczęśliwy!... — zawołała. — Nie chciałam mu jednak zrobić źle, a otóż on wziął bilet nazad i sam idzie na przeciw swemu przeznaczeniu... Panie de Nancey!
Drżący głos królowej-matki przebiegł salon i doleciał do przedpokoju, w którym się znajdował przyboczny kapitan.
Pan de Nancey wszedł.
— Otóż jestem — powiedział. — Co Wasza królewska mość rozkażesz?
— Byłeś pan w przedpokoju?
— Byłem, pani.
— Czyś pan widział, jak wychodził ztąd młody człowiek, dziecko prawie?
— W tej chwili go widziałem.
— Wszak nie może być jeszcze daleko?
— Zaledwie na połowie schodów.
— Zawołaj go pan.
— A jak się nazywa?
— Orthon. Jeśli nie będzie chciał powrócić, gwałtem go pan przyprowadź. Tylko go nie strasz, jeżeli nie będzie robił żadnego oporu. Muszę z nim natychmiast pomówić.
Kapitan pobiegł spełnić rozkaz królowej.
Jak przewidywał, Orthon był zaledwie na połowie schodów; schodził bowiem powoli, mając nadzieję spotkać na schodach, lub zobaczyć w jakim korytarzu, króla Nawarry lub panią de Sauve.
Zadrżał, usłyszawszy, że go wołają.
Z początku chciał uciekać; lecz zaraz się namyślił, że to by wszystko zgubiło.
Zatrzymał się więc.
— Kto mnie woła?
— Ja, Nancey — odpowiedział kapitan, biegnąc po schodach.
— Lecz mnie się bardzo śpieszy — rzekł Orthon.
— Jestem od Jej królewskiej mości królowej-matki — odpowiedział Nancey, zbliżając się do niego.
Dziecię otarło pot spływający mu po czole i wróciło nazad.
Kapitan poszedł za nim.
Pierwszym planem Katarzyny było uwięzić Orthona, kazać go zrewidować i zabrać mu schowany bilet.
Dlatego powzięła zamiar obwinić go o kradzież i już wzięła z tualety brylantową klamrę, której skradzenie chciała przypisać Orthonowi.
Lecz namyśliła się, że środek ten jest niebezpieczny, gdyż może obudzić podejrzenie w dziecku, któreby o wszystkiem zawiadomiło swego pana — a to zepsułoby całą sprawę.
Bezwątpienia, mogła go kazać zaprowadzić do więzienia; lecz pogłoska o tem, pomimo tajemniczego poprowadzenia rzeczy, rozszerzyłaby się w Luwrze i Henryk stałby się ostrożniejszym.
Jednak Katarzyna musiała koniecznie dostać bilet; gdyż bilet od de Mouya do króla Nawarry, musiał zawierać cały spisek.
Położyła więc brylantową klamrę na miejscu, z którego ją wzięła.
— Nie, nie — rzekła do siebie — to zła, podła myśl! Lecz za bilet... który może niema żadnej wartości — mówiła dalej, marszcząc brwi i mówiąc tak cicho, że zaledwie sama mogła dosłyszeć słowa swoje.
— Na honor! to wcale nie moja wina! Dlaczego mały wąż nie położył biletu tam, gdzie był powinien? Muszę mieć ten bilet.
W tej chwili wszedł Orthon.
Twarz Katarzyny, miała bezwątpienia okropny wyraz, gdyż młodzieniec zbladł i zatrzymał się na progu.
Był jeszcze za młody, aby umiał zupełnie panować nad sobą.
— Pani raczyłaś mnie przywołać — rzekł Orthon. — Co Wasza królewska mość rozkażesz?
Twarz Katarzyny rozjaśniła się, jak gdyby promień słońca nagle ją oświecił.
— Kazałam cię zawołać dlatego, moje dziecko, żeś mi się podobał. Obiecałam zająć się twym losem, i natychmiast musze dotrzymać obietnicy. Nas, królów, obwiniają o łatwość zapominania. Serce nasze nie zapomina, tylko umysł, zajęty tysiącznemi sprawami. Przypomniałam sobie, że królowie dzierżą w swoich rękach szczęście ludzi, i dlatego cię nazad zawołałam. Chodź za mną, moje dziecię.
Pan de Nancey z zadziwieniem patrzał na Katarzynę; sądził, że ją w istocie napadł atak czułości.
— Czy umiesz mały, jeździć konno?... — zapytała Katarzyna.
— Umiem, pani.
— A więc, pójdź do mego gabinetu. Dam ci polecenie do Saint-Germain.
— Jestem na rozkazy Waszej królewskiej mości.
— Nancey, kaź mu osiodłać konia.
Nancey wyszedł.
— Chodź, moje dziecię — powiedziała Katarzyna.
I poszła pierwsza.
Orthon udał się za nią.
Katarzyna zeszła o piętro niżej, potem udała się na korytarz, gdzie były mieszkania króla i księcia d’Alençon, zeszła jeszcze na jedno piętro, otworzyła drzwi prowadzące do okrągłej galeryi, do której klucz miał tylko król i ona, wpuściła najprzód Orthona, następnie weszła sama i drzwi za sobą zamknęła.
Galerya otaczała, jak gdyby jaki wał, pewną część komnat króla i królowej-matki.
Galerya ta na podobieństwo korytarza w zamku świętego Anioła w Rzymie albo w pałacu Pitti we Florencyi, była ukrytem schronieniem na przypadek niebezpieczeństwa.
Katarzyna i Orthon byli zamknięci w tym ciemnym korytarzu.
Oboje postąpili ze dwadzieścia kroków, Katarzyna idąc przodem, a Orthon za nią.
Nagle Katarzyna obróciła się; Orthon dostrzegł na jej twarzy tenże sam złowrogi wyraz, który widział przed dziesięciu minutami.
Jej oczy, okrągłe jak u tygrysa, zdawało się w ciemności, ogniem tryskały.
— Zatrzymaj się!... — powiedziała.
Dreszcz przebiegł po ciele Orthona; śmiertelne zimno wiało od sklepień.
Podłoga wydawała się ponurą, jak grobowe wieko.
Spojrzenie Katarzyny przenikało pierś młodzieńca.
Cofnął się na krok i, drżący, oparł się o ścianę.
— Gdzie jest list, który ci kazano wręczyć królowi Nawarry?
— List?... — wybąkał Orthon.
— Tak, list, który w jego nieobecności miałeś włożyć za lustro?
— Ja, pani? — powiedział Orthon. — Nie pojmuję, co pani chcesz mówić.
— List, który ci dał de Mouy przed godziną, za ogrodem de ł’Arbalette.
— Nie mam żadnego listu — odrzekl Orthon — Wasza królewska mość mylisz się zapewne.
— Kłamiesz! — zawołała Katarzyna — daj list, a dotrzymam uczynionej ci obietnicy.
— Jakiej?
— Zrobię cię bogatym.
— Nie mam żadnego listu, pani — odparło dziecię.
Katarzyna zaczęła zgrzytać zębami, co zakończyła uśmiechem.
— Oddaj mi go, a dam ci tysiąc talarów.
— Niemam listu — odpowiedział Orthon.
— Dwa tysiące talarów.
— Niepodobna. Ponieważ go nie mam, więc go nie mogę dać.
— Dziesięć tysięcy talarów, Orthonie!
Orthon widząc, że gniew, nakształt morskiego przypływu, z serca wystąpił na czoło królowej, pomyślał, że niema innego środka ocalenia swego pana, tylko zjeść list. Poniósł więc rękę do kieszeni.
Katarzyna odgadła jego zamiar i wstrzymała mu rękę.
— Dobrze, moje dziecię! — rzekła uśmiechając się — wierny z ciebie sługa. Kiedy królowie chcą sobie wybrać sługę, niema nic złego, że się przekonywają o ich poświęceniu. Teraz, wiem, jak z tobą mam postąpić. Oto mój worek, jako pierwsza nadgroda. Odnieś ten list swemu panu i oznajmij mu, że od dzisiejszego dnia jesteś w moich usługach. Idź, możesz wyjść bezemnie drzwiami któremi weszliśmy, one otwierają się z wewnątrz.
I Katarzyna, włożywszy worek w ręce zdumionego młodzieńca, postąpiła kilka kroków naprzód i położyła rękę na murze.
Jednak młodzieniec ani ruszył się z miejsca.
Nie mógł uwierzyć, żeby niebezpieczeństwo już minęło.
— Nie drżyjże tak — powiedziała Katarzyna — czyż ci nie mówiłam, że jesteś wolny i że możesz odejść? jeżeli powrócisz, twój los będzie zapewniony.
— Dziękuję Waszej królewskiej mości — odpowiedział Orthon. — Wiec mi pani przebaczasz?
— Nie tylko ci przebaczam, lecz cię wynagradzam; jesteś dobrym roznosicielem słodkich bilecików, grzecznym posłannikiem miłości; zapominasz tylko, że cię pan twój czeka.
— A! to prawda — rzekł młodzieniec, rzucając się do drzwi.
Lecz zaledwie zrobił trzy kroki, podłoga pod nim się zapadła.
Upadł, wyciągając obie ręce, wydał straszny krzyk, i znikł pogrążony w kryjówce Luwru, od której Katarzyna przycisnęła sprężynę.
— Teraz, z łaski uporu tego głupca, muszę zejść sto pięćdziesiąt stopni na dół.
Katarzyna weszła do swego pokoju, zapaliła skrytą latarnię, powróciła znowu na korytarz, przycisnęła sprężynę, i otworzyła drzwi na kręcone schody, które zdawały się zagłębiać w wnętrznościach ziemi.
Dręczona nienasyconą żądzą ciekawości, będącej tylko narzędziem jej zemsty, zbliżyła się do żelaznych drzwi prowadzących do więzienia.
Tu, zakrwawiony, pokaleczony upadkiem z wysokości stu stóp, leżał biedny Orthon.
Jeszcze oddychał.
Za murem słychać było toczące się bałwany Sekwanny, przeprowadzonej do podnóża schodów za pośrednictwem podziemnego kanału.
Katarzyna weszła do wilgotnej jaskini, która zapewne była świadkiem niejednego podobnego upadku, zrewidowała ciało, porwała list, przekonała się że, był ten sam, jakiego szukała, odepchnęła trupa nogą, i nacisnęła sprężynę; dno uchyliło się i ciało uniesione swoim własnym ciężarem, znikło w kierunku rzeki.
Potem Katarzyna zamknęła drzwi, poszła na górę, zamknęła się w swym gabinecie i przeczytała list, który brzmiał jak następuje:

„Dziś wieczór, o dziesiątej godzinie, na ulicy de l’Arbre-Sec, w oberży pod Piękną Gwiazdą. Jeżeli pan przyjdziesz, nic nie odpowiadaj; jeżeli nie przyjdziesz, odpowiedz oddawcy listu: NIE.

De Mouy Saint-Phale.”

W czasie czytania listu, na ustach Katarzyny igrał uśmiech.
Już marzyła o przyszłem zwycięztwie, nie pomnąc, za jaką cenę go kupiła.
Bo zresztą któż był ten Orthon?
Wierny sługa, oddany duszą i sercem, dziecię młode i piękne — i nic więcej!....
To, bezwątpienia, nie mogło ani na chwilę zachwiać szalami, na których się ważą losy całych narodów.
Katarzyna list przeczytawszy, natychmiast udała się do mieszkania pani de Sauve i włożyła go za zwierciadło.
Schodząc, spotkała kapitana przy wejściu na korytarz.
— Koń już osiodłany, jak Wasza królewska mość rozkazałaś, — rzekł pan de Nancey.
— Mój kochany baronie — odpowiedziała Katarzyna — koń już nie potrzebny, rozmawiałam z tym chłopcem, i wydał mi się za głupi do spełnienia polecenia, które mu chciałam powierzyć. Dałam mu nieco pieniędzy i wysłałam go bocznym wyjściem.
— A to polecenie?. — zapytał pan de Nancey.
— Polecenie?... — powtórzyła Katarzyna.
— Tak, polecenie, które Wasza królewska mość miałaś mu dać do Saint-Germain. Czy Wasza królewska mość mnie rozkażesz się niem zająć, lub też któremu z moich ludzi?
— Nie, nie — powiedziała Katarzyna — pan ze swymi ludźmi będziesz miał dzisiejszego wieczora inne zajęcie.
I Katarzyna weszła do swego gabinetu w zupełnej nadziei rozstrzygnięcia dzisiejszego wieczora, losu, tego potępionego króla Henryka Nawarry.


Rozdział XI.
OBERŻA POD PIĘKNĄ GWIAZDĄ.

We dwie godziny po opowiedzianym przez nas wypadku, z którego żaden ślad nie pozostał, nawet na twarzy Katarzyny, pani de Sauve, ukończywszy swe zatrudnienie u królowej, powróciła do siebie; za nią wszedł Henryk i dowiedziawszy się od Darioli, że przychodził Orthon, prosto udał się do zwierciadła i wyjął list.
List, jak już wyżej powiedzieliśmy, zawierał w sobie te wyrazy:

„Dziś wieczór, o dziesiątej godzinie, na ulicy de l’Arbre-Sec, w oberży pod Piękną Gwiazdą. Jeżeli pan przyjdziesz, nic nie odpowiadaj; jeżeli nieprzyjdziesz, odpowiedz oddawcy biletu: „nie”.
De Mouy Saint-Phale”.
Adresu nie było żadnego.

— Henryk niezawodnie pójdzie — mówiła do siebie Katarzyna — gdyż jeśliby nie chciał iść, niema teraz przez kogo powiedzieć: „nie”.
Co do tego, Katarzyna się nie myliła.
Henryk dopytywał się o Orthona.
Dariola powiedziała, że wyszedł z królową-matką, lecz ponieważ list był na swem miejscu, a Orthona nie można było obwiniać o zdradę, Henryk więc był zupełnie spokojny.
Obiadował zatem, jak za zwyczaj, przy stole króla, który żartował z jego niezręczności w czasie polowania z sokołami, odbytego tego poranku.
Henryk wymawiał się, że był góralem a nie mieszkańcem dolin; lecz obiecał Karolowi wyuczyć się tego rodzaju polowania.
Katarzyna była nader uprzejmą i wstając od stołu, prosiła Małgorzatę, żeby ta pozostała u niej przez cały wieczór.
O ósmej godzinie, Henryk wziął z sobą dwóch dworzan i wyszedł z nimi przez bramę Ś-go Honoryusza.
Nadłożył dużo drogi, wyszedł przez bramę de Bois, przeprawił się przez Sekwanę na promie de Nesle, doszedł do ulicy Saint-Jacques, i tu odprawił swych towarzyszy, jak gdyby udawał się na schadzkę miłosną.
Na końcu ulicy des Mathurins, czekał nań człowiek na koniu, odziany płaszczem.
Król zbliżył się do niego.
— Mantes — rzekł człowiek.
— Pau — odpowiedział król.
Nieznajomy zsiadł natychmiast z konia.
Henryk zarzucił zbłocony płaszcz, wsiadł na dymiącego konia, posunął ulicą de la Harpe, przebiegł most Ś-go Michała, wjechał na ulicę Barthélemy, znowu przebył rzekę po moście Menier, wpadł na bulwarki, skierował się na ulicę de l’Arbre-Sec, stanął przed oberżą La Hurièra, i zaczął pukać do bramy.
La Mole siedział w znanej nam sali i pisał długi miłosny list; wiecie do kogo.
Coconnas znajdował się w kuchni z La Hurièrem.
Był on obecny pieczeniu sześciu kuropatw, i rozprawiał z gospodarzem o czasie, kiedy je będzie najlepiej zdjąć z rożna.
W tej właśnie chwili zapukał Henryk.
Grzegorz poszedł otworzyć i zaprowadził konia do stajni; tymczasem podróżny wszedł, szurgając nogami i dzwoniąc ostrogami, jak gdyby starał się rozgrzać zdrętwiałe nogi.
— Panie La Hurière!.. — zawołał La Mole, nie przestając pisać — jakiś szlachcic pyta o pana.
La Hurière przybiegł, zmierzył Henryka wzrokiem od stóp do głów, i, jak gdyby jego płaszcz z grubego sukna, nie wzbudzał w nim wielkiego poszanowania, zapytał króla:
— Kto pan jesteś?...
— Jestem szlachcic gaskoński — odpowiedział Henryk — przyjechałem do Paryża w celu przedstawienia się u dworu.
— Czego pan chcesz?
— Pokoju i kolacyi.
— Hum!... — rzekł La Hurière — a masz pan lokaja?..
Było to, jak wiadomo, zwykłe pytanie.
— Nie — odpowiedział Henryk; — lecz natychmiast najmę sobie jakiego, skoro tylko poprawią się moje interesy.
— Nie wynajmuję pokoju gościnnego bez pokoju dla lokaja — rzekł La Hurière.
— Nawet wtenczas, jeśli ci zapłacę dukata za pokój i kolacyę, a rachunek jutro załatwię?
— O! o! jesteś pan bardzo wspaniały — powiedział La Hurière, niedowierzająco spoglądając na Henryka.
— Spodziewając się przepędzić noc w tej oberży, którą mi zalecał jeden z moich rodaków, zaprosiłem na kolacyę przyjaciela. Czy masz dobre wino d’Arbois?.
— Mam takie, że Bearneńczyk nawet nie pije lepszego.
— Dobrze, za to zapłacę oddzielnie.
— A! otóż i mój gość.
Drzwi w istocie się otworzyły i wszedł człowiek, o kilka lat starszy od pierwszego, uzbrojony ogromnym rapirem, wlokącym mu się po ziemi.
— A! a! — rzekł — jesteś punktualny, mój młody przyjacielu.
— Czy to pański gość? — zapytał La Hurière.
— Tak — rzekł pierwszy przybysz, zbliżając się do młodzieńca uzbrojonego rapirem, i ściskając mu rękę — każ nam podać kolacyę.
— Tu, czy też w pańskim pokoju?
— Gdzie chcesz.
— La Hurière, — powiedział La Mole, wołając go do siebie. — Uwolnij nas od tych hugonockich stworzeń. Przy nich, ani ja ani Coconnas, nie będziemy mogli pomówić o naszych interesach.
— Przygotować kolacyę w pokoju Nr 2, na trzeciem piętrze!.. — zawołał La Hurière. — Idźcie panowie.
Dwaj podróżni poszli za Grzegorzem, który idąc naprzód, oświecał im drogę.
La Mole śledził ich oczyma, dopóki nie zniknęli, potem, obróciwszy się, zobaczył Coconnasa, wyścibiającego głowę z kuchni.
Wielkie jego oczy były wytrzeszczone, a gęba otwarta: mocne zdziwienie malowało się na jego twarzy.
La Mole zbliży! się do niego.
— Kroćset dyabłów!... — rzekł Coconnas — czyś widział?...
— Co?...
— Tych dwóch.
— No i cóż?..
— Przysiągłbym, że to...
— Kto?...
— Król Nawarry i ten, co chodził w czerwonym płaszczu.
— Przysięgaj jeżeli chcesz, lecz nieco ciszej.
— Poznałeś więc ich także?
— Rozumie się.
— Po co oni tu przyszli?
— Nie domyślasz się?..
— Jakieś miłosne sprawki...
— Bezwątpienia.
— Tak sądzisz?...
— Jestem tego pewny.
— La Mole!... wolę uderzenia szpady niż te miłostki. Gotów byłem przysiądz, terazbym się założył...
— O co?
— Że tu ukrywa się jakiś spisek.
— E! kłamstwo.
— Mówię ci...
— Mówię ci, że jeśli to jest jaki spisek, to się ich dotyczy.
— A! to prawda. Przytem — rzekł Coconnas — już nie jestem w służbie u księcia d’Alençon; niech się układają, jak im się zdaje.
Ponieważ zaś kuropatwy upiekły się do tego stopnia, jak je szczególnie lubił Coconnas, piemontczyk przywołał La Hurierè’a, ażeby je zdjął z rożna.
Tymczasem Henryk i de Mouy porządkowali w swoim pokoju.
— A więc widziałeś Orthon’a, Najjaśniejszy panie?... — zapytał de Mouy, gdy Grzegorz nakrył stół.
— Nie; lecz znalazłem bilet za zwierciadłem. Sądzę, że dziecię zlękło się, gdyż Katarzyna weszła podczas, gdy on się tam znajdował; dla tego też nie mógł się mnie doczekać. Przez chwilę byłem niespokojny: Dariola bowiem powiedziała mi, iż królowa-matka długo z nim rozmawiała.
— Niema niebezpieczeństwa; Orthon jest zręczny. I chociaż królowa jest równie zręczna, jestem pewny, że ją w pole wyprowadzi.
— A ty, de Mouy, czyś go widział później?... — zapytał Henryk.
— Nie; lecz się zobaczę z nim dziś wieczór. O północy powinien tu powrócić. Po drodze, wszystko mi opowie.
— A człowiek, który stał na końcu ulicy des Mathurins?
— Co za człowiek?
— Człowiek, który mi dał konia i płaszcz. Czy jesteś przekonany o jego wierności?
— Jest to jeden z najwierniejszych. Zresztą, on nie zna Waszej królewskiej mości i nie wie, z kim miał do czynienia.
— Możemy więc zupełnie spokojnie porozmawiać o naszych interesach?
— Bez żadnej wątpliwości. Zresztą, La Mole jest na czatach.
— Doskonale!
— A więc, Najjaśniejszy panie, cóż mówi książę d’Alençon?
— D’Alençon już nie chce uciekać. Oświadczył to wprost. Wybór księcia na króla Polskiego i słabość króla, zmieniły jego wszystkie zamiary.
— A więc to on jest przyczyną tego, że nasz plan się nie udał?
— Tak.
— Więc nas zdradza?
— Jeszcze nie; lecz zdradzi nas przy pierwszej wydarzonej sposobności.
— Podły! wiarołomny! Dlaczegóż nie odpowiedział na pisane przezemnie do niego listy?
— Ażeby mieć w swych rękach dowody, i zużytkować w potrzebie. Tymczasem, wszystko stracone; nieprawdaż, de Mouy?
— Przeciwnie, Najjaśniejszy panie, wygraliśmy. Wasza królewska mość wiesz dobrze, że wszyscy, wyjąwszy partyi księcia Kondeuszu, byli za tobą, i dlatego tylko weszli z księciem w stosunki, ażeby być bezpiecznymi pod jego obroną. Od czasu przyjęcia Polskich posłów, wszystko znowu w jedność połączyłem i wszyscy tobie tylko są oddani. Aby uciec z księciem d’Alençon, dosyć jest stu ludzi; a ja zebrałem ich półtora tysiąca. Za ośm dni, będą na drodze do Pau. Nie będzie to ucieczka, lecz odwrót. Czyż wystarczy ci, Najjaśniejszy panie, półtora tysiąca ludzi, i czy będziesz się sądził bezpiecznym pośród armii?
Henryk uśmiechnął się, i, uderzywszy go po ramieniu, powiedział:
— Wiesz. de Mouy’u, i wiesz to tylko sam jeden, że król Nawarry nie taki tchórz, jak może myślą...
— O! mój Boże, wiem to, Najjaśniejszy panie, i mam nadzieję, że wkrótce dowie się o tem cała Francya. Lecz kiedy się knuje spisek, należy postarać się, ażeby się ten spisek udał. Pierwszym warunkiem pomyślnego skutku, jest zwycięztwo; ażeby zaś było spieszne i zupełne, trzeba być przekonanym, że się uda. A więc Najjaśniejszy panie — mówił dalej de Mouy — kiedyż będzie polowanie?...
— Polowanie, z psami, lub z sokołami, bywa co każde ośm lub dziesięć dni.
— Kiedyż było ostatni raz?
— Dzisiaj właśnie.
— A więc od dziś za ośm lub dziesięć dni, znowu będą polować?
— Bez żadnej wątpliwości.
— Posłuchaj Najjaśniejszy panie: wszystko zdaje się być zupełnie spokojnem. Książę Andegaweński wyjechał i już więcej o nim nie myślą. Król codziennie ma się lepiej. Już prawie zaprzestano nas prześladować Przymilaj się królowej-matce; przymilaj się księciu d’Alençon: ustawicznie mu powtarzaj, że nie możesz jechać bez niego; staraj się, żeby ci wierzył, co jest najtrudniejszem.
— Bądź spokojny, on uwierzy.
— Czy sądzisz, że pokłada w tobie tak wielkie zaufanie?
— Nie, niech mnie Bóg strzeże! lecz wierzy wszystkiemu, co mu powie królowa.
— A królowa służy nam uczciwie?
— O! mam tego dowody. Zresztą, jest ona chciwą wyniesienia, i myśl o Nawarskiej koronie, rozpala jej głowę.
— A więc, na trzy dni przed polowaniem, daj mi znać gdzie się ono odbędzie. Jeżeli w Bondy, w Saint-Germain, albo w Rambouillet, dodaj, że jesteś gotów; a jak zobaczysz przed sobą pana de La Mole, pojedź za nim. Jak już będziesz w lesie, to królowa-matka, jeśli będzie cię chciała dostać, będzie musiała pogonić za tobą; spodziewam się zaś, że jej Normandzkie konie, nie zobaczą nawet podków naszych arabskich koni i hiszpańskich kucyków.
— Dobrze — rzekł de Mouy.
— Czy masz pieniądze, Najjaśniejszy panie? Henryk zrobił grymas, jaki zawsze robił na podobne pytanie.
— Nie wiele — odpowiedział — lecz sądzę, że Margot mieć musi.
— Wszystko jedno. Przynieś tylko z sobą jak najwięcej, Najjaśniejszy panie.
— A cóż ty będziesz tymczasem robił?
— Zajmowałem się sprawami Waszej królewskiej mości dosyć czynnie. Czy Wasza królewska mość pozwolisz mi teraz zająć się trochę mojemi własnemi?
— Pozwalam ci, de Mouyu: lecz co to są za sprawy?
— Posłuchaj, Najjaśniejszy panie: Orthon powiedział mi (jest to bardzo roztropny chłopiec, polecam go Waszej królewskiej mości), że spotkał wczoraj obok arsenału tego rozbójnika Maurevela, który wyzdrowiał, dzięki staraniom Renégo, i wygrzewa się na słońcu jak wąż.
— A! rozumiem — rzekł Henryk.
— A! rozumiesz... to dobrze... Kiedyś będziesz królem, Najjaśniejszy panie, i jeżeli będziesz miał zemścić się na kim, zemścisz się po królewsku. Ja jestem żołnierzem, winienem więc zemścić się po żołniersku. Kiedy więc, — wszystkie nasze interesa będą uporządkowane, na co potrzeba pięciu lub sześciu dni, w czasie czego rozbójnik ten wydobrzeje — pójdę także przejść się koło arsenału i przygwożdżę go do trawy czterema dobremi pchnięciami. Po czem, mając lżejsze serce, opuszczę Paryż.
— Załatwiaj swe interesa, mój przyjacielu — powiedział Bearneńczyk. — Ale, czy jesteś zadowolony z La Mola?
— A! zachwycający młodzieniec, przywiązany do ciebie, Najjaśniejszy panie, duszą i ciałem, i na którego możesz liczyć jak na mnie... odważny...
— A nadewszystko, przezorny; wezmę go z sobą do Nawarry; tam pomyślimy, jak go wynagrodzić..
Gdy Henryk kończył te wyrazy z cierpkim uśmiechem, drzwi się nagle otworzyły, i ten, o którym właśnie była mowa, wpadł blady i zadyszany.
— Prędzej, Najjaśniejszy panie, prędzej!.. — krzyknął La Mole. — Dom jest otoczony.
— Otoczony!... — zawołał Henryk, wstając — a przez kogo?
— Przez królewską gwardyę.
— O! o!... — rzekł de Mouy, wyciągając pistolety z za pasa. — Zdaje się, że będzie bitwa.
— Bardzo wiele pomoże panu pistolet przeciw pięćdziesięciu ludziom!
— Ma słuszność — rzekł król — gdyby był jaki środek ucieczki..
— Znam jeden, którego już sam raz używałem, i jeżeli Wasza królewska mość zechcesz iść za mną...
— A de Mouy?
— I on, jeśli chce, może także iść z nami; tylko trzeba pośpieszyć.
Na schodach dały się słyszeć kroki.
— Już zapóźno — powiedział Henryk.
— A! gdyby ich można czem zająć przez pięć minut — zawołał La Mole — a ręczyłbym za bezpieczeństwo króla.
— Ocal pan króla — rzekł de Mouy — a ja ich zatrzymam. Uciekaj, Najjaśniejszy panie!
— A ty?
— Nie troszcz się o mnie, Najjaśniejszy panie, tylko uciekaj!
I de Mouy ukrył talerz, serwetę i szklankę króla, chcąc przez to pokazać, że sam tylko jadł kolacyę.
— Chodź, Najjaśniejszy panie, chodź — zawołał La Mole, biorąc króla za rękę i ciągnąc go na schody.
— De Mouy! mój waleczny de Mouy! — zawołał Henryk, wyciągając do niego rękę.
De Mouy pocałował podaną rękę, wyprowadził króla z pokoju i zamknął za nim drzwi na rygiel.
— Rozumiem — rzekł Henryk — on odda się w ręce nieprzyjaciół, gdy tymczasem my ocalimy się ucieczką; lecz któż, u dyabła, mógł nas zdradzić?
— Chodź, Najjaśniejszy panie, już się zbliżają.
W rzeczy samej, blask pochodni zaczął się już ślizgać po murze, a na dole dał się słyszeć szczęk broni.
— Prędzej, prędzej, Najjaśniejszy panie — rzekł La Mole.
I prowadząc króla w ciemności, przeszedł dwa piętra, pchnął drzwi pokoju, zamknął je za sobą na rygiel i otworzywszy okno, zapytał:
— Czy Wasza królewska mość nie boisz się podróżować po dachach?
— Ja? — odpowiedział Henryk — strzelec Izardzki miałby się obawiać dachów!
— Niech więc Wasza królewska mość uda się za mną: znam już tę drogę i będę służył za przewodnika.
— Idź, idź — rzekł Henryk.
La Mole wyskoczył z okna i przeszedł po rynnie do miejsca równego, utworzonego przez dwa dachy.
Tutaj znaleźli okienko bez szyb, wychodzące z niezamieszkanego strychu.
— Najjaśniejszy panie — powiedział La Mole — otóż jesteśmy u portu.
— A! tem lepiej — odrzekł Henryk.
I otarł blade czoło, na które wystąpiły kroplo potu.
— Teraz — rzekł La Mole — rzeczy pójdą same z siebie. Ze strychu schody prowadzą na korytarz, a korytarz na ulicę. Odbywałem już tę drogę, lecz jeszcze straszniejszej nocy.
— Naprzód — powiedział Henryk.
La Mole przełazi pierwszy przez okno, otworzył źle zamknięte drzwi, i podając królowi sznurek, służący za poręcz u schodów, rzekł:
— Chodź, Najjaśniejszy panie.
Uszedłszy połowę schodów, Henryk zatrzymał się; znalazł się bowiem przy oknie, wychodzącem na podwórze oberży pod Piękną Gwiazdą.
Widać ztąd było, jak na przeciwległych schodach przebiegali żołnierze, jedni, niosąc szpady w ręku, a drudzy pochodnie.
Nagle, pośród jednej grupy, król Nawarry spostrzegł de Mouya, który oddał swą szpadę i chodził spokojnie.
— Biedny chłopiec! — rzekł Henryk. — Wierne serce!
— Na honor, Najjaśniejszy panie! — powiedział La Mole. — Niech wasza królewska mość uważa, jak on jest spokojny, nawet się uśmiecha. Niezawodnie dobra myśl zabłysła mu w głowie, bo Wasza królewska mość wiesz, że on się rzadko śmieje.
— A ten młody człowiek, co był z panem?
— P. de Coconnas? — spytał La Mole.
— Tak, p. de Coconnas. Co się z nim stało?
— O! Najjaśniejszy panie, jestem o niego zupełnie spokojny. Spostrzegłszy żołnierzy, zapytał mnie:
— Czy ryzykujemy co?
— Głowę — odpowiedziałem.
— A ocalisz się?
— Mam nadzieję.
— I ja także.
— I przysięgam ci, Najjaśniejszy panie, że się uratuje. Gdyby jego wzięto, toby znaczyło, że sobie życzył być wziętym.
— A! więc — rzekł Henryk — wszystko idzie dobrze; teraz starajmy się dostać do Luwru.
— A! mój Boże! — powiedział La Mole — nic łatwiejszego, Najjaśniejszy panie. Owińmy się w płaszcze i wyjdźmy. Ulica, pełna ludu, zbiegającego się na hałas; wezmą nas za jakich ciekawych.
W istocie Henryk i La Mole nie znaleźli innych przeszkód przy wyjściu, oprócz tłumów pospólstwa, zalegającego ulicę.
Obaj dostali się na ulicę d’Averon; lecz, przybywszy na ulicę des Poulies, ujrzeli zdała de Mouya i eskortującą go straż, dowodzoną przez kapitana de Nancey, jak przechodzili, przez plac Saint-Germain-l’Auxerrois.
— Ah! ah! — powiedział Henryk — zdaje się, że go prowadzą do Luwru. Do dyabła!... zamkną bramy... Pytać się będą o nazwiska wszystkich wchodzących i jeśli mnie zobaczą wchodzącego tuż za nim, mogą łatwo przypuszczać, że byłem z nim razem.
— A więc wejdź, Najjaśniejszy panie, do Luwru, nie przez bramę.
— Jakżeż u dyabła chcesz, żebym wszedł?..
— A przez okno królowej Nawarry?..
— Masz słuszność, panie de La Mole. Ze też ja o tem nie pomyślałem!... Lecz jak dać znak królowej.
— O!... — rzekł La Mole, z uszanowaniem się kłaniając — Wasza królewska mość tak celnie rzucasz kamieniami!...


Rozdział XII.
DE MOUY DE SAINT PHALE.

Tym razem Katarzyna przedsięwzięła wszystkie możliwe środki ostrożności i nie wątpiła nawet o pomyślnym skutku.
Dlatego też, około godziny dziesiątej pozwoliła odejść Małgorzacie, będąc przekonaną, w czem się zresztą nie myliła, że królowa Nawarry nic nie wie o uknutym przeciw jej mężowi spisku.
Następnie udała się do króla, prosząc go, żeby się jeszcze nie kładł spać.
Tryumf, który, pomimo jej zwykłego udawania, wybił się na twarzy Katarzyny, wzbudził ciekawość Karola.
Zaczął więc dopytywać matki, na co odpowiedziała mu temi tylko słowy:
— Jednę tylko rzecz mogę powiedzieć Waszej królewskiej mości: dzisiejszego wieczora, będziesz uwolniony od dwóch najzaciętszych nieprzyjaciół.
Karol poruszył brwiami, jakby chciał powiedzieć: Dobrze, zobaczymy; i gwizdnąwszy na wielkiego charta, który jak wąż przyczołgał się do niego na brzuchu i położył pojętną głowę na kolanach swego pana — czekał.
Po upływie kilku minut, podczas których Katarzyna przysłuchiwała się, nadstawiwszy ucha, rozległ się na podwórzu Luwru wystrzał pistoletowy.
— Co to za hałas? — zapytał Karol, marszcząc brwi, gdy tymczasem chart zerwał się i postawił uszy.
— To nic — odpowiedziała Katarzyna. — Tylko sygnał...
— A co znaczy ten sygnał?
— Znaczy, że od tej chwili, twój jedyny, twój prawdziwy nieprzyjaciel, już ci nie może szkodzić.
— Czyżby miano zabić człowieka?... — zapytał Karol, rozkazującym okiem spoglądając na Katarzynę, jak gdyby jej chciał powiedzieć, że śmierć i przebaczenie, są nieodłączną własnością władzy królewskiej.
— Nie, Najjaśniejszy panie, tylko dwóch uwięziono.
— O! — mruknął Karol — wiecznie tajemnicze apteki i knowania, o których król nic nie wie. Na szatana! już nie jestem dzieckiem, moja matko; mogę sam czuwać nad sobą i nie potrzebuję niczyjej pomocy.
— Mój synu — powiedziała Katarzyna — to już raz ostatni mieszam się do twoich czynności. Lecz było to przedsięwzięcie, już oddawna zaczęte, w którem mi nigdy słuszności przyznać nie chciałeś; ja zaś koniecznie chciałam na swojem postawić i dowieść Waszej królewskiej mości, że mam słuszność.
W tej chwili, mnóstwo ludzi zatrzymało się w przedsionku i rozległ się szczęk opuszczonych na podłogę kolb od muszkietów.
Prawie natychmiast pan de Nancey prosił o pozwolenie wejścia do króla.
— Niech wejdzie — spiesznie powiedziała Katarzyna.
Pan de Nancey wszedł, skłonił się królowi, i zwracając się do Katarzyny, rzekł:
— Pani! rozkazy Waszej królewskiej mości są spełnione: on jest wzięty.
— Jakto „on”? — zawołała pomieszana Katarzyna — więc pan wziąłeś tylko jednego?
— Był sam, pani.
— I bronił się?
— Nie; jadł spokojnie kolacyę w pokoju i oddał swą szpadę na pierwsze wezwanie.
— Kto taki? — zapytał król.
— Zaraz zobaczysz — powiedziała Katarzyna — panie de Nancey, kaź wejść więźniowi.
W pięć minut, wprowadzono de Mouya.
— De Mouy! — zawołał król. — A co pan powiesz?
— E! Najjaśniejszy panie — odrzekł de Mouy z doskonały spokojnością — jeżeli Wasza królewska mość pozwolisz mi, gotów jestem zadać ci to samo pytanie.
— Zamiast zadawania podobnych pytań królowi — rzekła Katarzyna — zechciej, panie de Mouy, powiedzieć memu synowi, co to za człowiek znajdował się w pokoju króla Nawarry pewnej nocy i sprzeciwiając się rozkazowi Jego królewskiej mości, jak jaki buntownik, zabił dwóch żołnierzy i ranił pana de Maurevel?
— W rzeczy samej — rzekł Karol, zmarszczywszy brwi — czy nie znasz nazwiska tego człowieka, panie de Mouy?
— Wiem, Najjaśniejszy panie. Czy Wasza królewska mość pragniesz go poznać?
— Przyznaję, że toby mi sprawiło wielką przyjemność.
— Nazywa się de Mouy de Saint-Phale.
— Więc to pan. byłeś?
— Ja sam.
Katarzyna, zdziwiona tą śmiałością, cofnęła się o krok.
— Jakżeś pan śmiał sprzeciwić się rozkazowi króla?
— Najprzód, nie wiedziałem, Najjaśniejszy panie, że Wasza królewska mość wydałeś jaki rozkaz; prócz tego, widziałem tylko jednego człowieka, Maurevela: mordercę mego ojca i admirała. Przypomniałeś sobie wtedy, że temu pół roku, tu, w tym samym pokoju, w wieczór 24-go Sierpnia, Wasza królewska mość obiecałeś ukarać zabójcę; od tego czasu, upłynęło dużo ważnych wypadków, i pomyślałem, że król nie z własnej woli nie dotrzymał słowa. Zobaczywszy Maurevela, sądziłem, że mi go samo niebo zsyła. Resztę wiesz, Najjaśniejszy panie, rzuciłem się nań jak na mordercę, a na jego ludzi jak na bandytów.
Karol nic nie odpowiedział; jego przyjaźń z Henrykiem zniewalała go teraz patrzeć na wiele rzeczy z zupełnie innego stanowiska, niż się poprzednio na nie zapatrywał.
Królowa-matka zachowała w pamięci kilka wyrażeń Karola, co do nocy Ś-go Bartłomieja; w wyrażeniach tych przebijały się jakby wyrzuty sumienia.
— Lecz co za interes przywiódł pana o tej godzinie do króla Nawarry? — zapytała królowa-matka.
— To długa historya — odpowiedział de Mouy — jednak, jeśli Jego królewska mość będzie cierpliwym i zechce słuchać...
— Chcę słuchać — rzekł Karol — zacznij więc.
— Będę posłuszny, Najjaśniejszy panie — z powiedział de Mouy, kłaniając się.
Katarzyna usiadła, utkwiwszy w młodzieńca niespokojne spojrzenie.
— Słuchamy — rzekł Karol — Akteon, tu!
Pies położył się na poprzednio zajmowanem miejscu.
— Najjaśniejszy panie! — powiedział de Mouy — przychodziłem do Jego królewskiej mości króla Nawarry, jako deputat od naszych braci hugonotów, wiernych poddanych Waszej królewskiej mości.
Katarzyna zrobiła znak Karolowi IX.
— Bądź spokojna, moja matko — rzekł tenże. — Nie stracę ani jednego słowa. Mów dalej, panie de Mouy.
— Aby uprzedzić króla Nawarry, że jego wyrzeczenie się wiary pozbawiło ufności hugonotów; że jednak przez pamięć jego ojca. Antoniego de Bourbon, a nadewszystko jego matki, odważnej Joanny d’Albret, której imię jest u nas bardzo poważane, hugonoci proszą go, aby zrzekł się swoich praw do nawarskiei korony.
— Co on mówi? — zawołała Katarzyna, nie mogąc, pomimo władzy, jaką miała nad sobą, obojętnie wysłuchać tej niespodziewanej wiadomości.
— A! a! — rzekł Karol — zdaje mi się jednak, że ta korona nawarska, którą, bez mego pozwolenia, z głowy na głowę przenoszą, i mnie się po części przynależy.
— Hugonoci, więcej niż kto inny, uznają tę prawdę — odpowiedział de Mouy. — Nawet spodziewali się uprosić Waszą królewską mość, że pozwolisz włożyć ją na tak drogą dla ciebie głowę.
— Na drogą dla mnie głowę! — rzekł Karol. Na szatana! o jakiej to głowie chcesz pan mówić? Nie rozumiem cię.
— O głowie księcia d’Alençon.
Katarzyna zbladła jak śmierć i przeszyła, de Mouya płomienistem spojrzeniem.
— I mój brat d’Alençon wiedział o tem?
— Wiedział, Najjaśniejszy panie.
— I zgadzał się przyjąć tę koronę?
— Jedynie tylko za potwierdzeniem Waszej królewskiej mości, do której nas odesłał.
— O! o! — rzekł Karol — w rzeczy samej, korona ta bardzo dogodną, będzie naszemu bratu d’Alençon. A ja nawet o tem nie pomyślałem! Dziękuję ci, de Mouy, dziękuję! Z podobnemi myślami dobrze cię przyjmą w Luwrze.
— Wasza królewska mość jużbyś się dawno o wszystkiem dowiedział, gdyby nie ten nieszczęsny wypadek w Luwrze. Obawiałem się nawet, czy nie popadnę czasem w niełaskę Waszej królewskiej mości.
— Tak; lecz cóż mówił król Nawarry na ten plan? — zapytała Katarzyna.
— Król zgadzał się na nasze życzenie i jego zrzeczenie było już gotowe.
— W takim razie — zawołała Katarzyna — musisz pan mieć to zrzeczenie?
— Mam je w istocie — odpowiedział de Mouy — jest ono podpisane i data położona. Zdaje mi się, że je nawet mam przy sobie.
— Czy data napisana jest przed wypadkiem w Luwrze? — spytała Katarzyna.
— Zdaje się, że w przeddzień tego wypadku.
De Mouy dostał z kieszeni zrzeczenie się tronu na rzecz księcia d’Alençon, napisane i podpisane ręką Henryka i noszące wyż wspomnioną datę.
— Na honor! wszystko jest jak być powinno — powiedział Karol.
— Cóż żądał Henryk w zamian korony?
— Nic, pani. „Przyjaźń króla Karola — mówił nam — hojnie powetuje mi stratę korony”.
Katarzyna ze złości przygryzła usta.
— Wszystko to jest bardzo dokładne — dodał król.
— A więc, jeżeli wszystko zostało już ukończone między panem i królem Nawarry, jakiż ma cel schadzka, którą pan miałeś z nim dzisiejszego wieczora?
— Ja, pani, z królem Nawarry? — rzekł de Mouy. — Ten, co mnie aresztował, może przysiądz, że byłem sam. Niech go Wasza królewska mość zawoła.
— Panie de Nancey! — zawołał Karol.
Kapitan wszedł.
— Panie de Nancey — powiedziała żywo Katarzyna — czy p. de Mouy był sam jeden w oberży pod Piękną Gwiazdą?
— W pokoju sam, lecz w oberży nie.
— A! — rzekła Katarzyna — któż był jego towarzyszem?
— Nie wiem, czy to był towarzysz pana de Mouya; wiem tylko, że umknął tylnemi drzwiami, powaliwszy na ziemię dwóch moich żołnierzy.
— Bezwątpienia pan go poznałeś?
— Nie ja, lecz moi żołnierze.
— Któż to był? — spytał Karol IX.
— Hrabia Annibal de Coconnas.
— Annibal de Coconnas! — powtórzył król w zamyśleniu — ten, co tak strasznie rznął hugonotów podczas nocy św. Bartłomieja?
— P. de Coconnas, ze świty księcia d’Alençon — powiedział Nancey.
— Dobrze, dobrze — rzekł Karol IX — oddal się, panie de Nancey; lecz na drugi raz nie zapominaj o jednej rzeczy...
— O jakiej? Najjaśniejszy panie.
— Że mnie służysz i mnie tylko słuchać powinieneś.
Nancey wyszedł, z uszanowaniem się skłoniwszy.
De Mouy ironiczny uśmiech posłał Katarzynie.
Przez chwilę trwało milczenie.
Królowa skręcała jedwabne sznurki swego pasa.
Karol głaskał psa.
— Lecz jakiż pan miałeś cel? — mówił dalej Karol. — Czy pan postępowałeś gwałtownie?
— Przeciwko komu, Najjaśniejszy panie?
— Przeciwko Henrykowi, przeciwko Franciszkowi, albo przeciwko mnie?
— Najjaśniejszy panie, mieliśmy zrzeczenie twego szwagra, przyzwolenie twego brata; i jak już miałem honor powiedzieć, byliśmy gotowi prosić potwierdzenia Waszej królewskiej mości — gdy oto nagle stało się to nieszczęsne zdarzenie z Maurevelem.
— A więc, moja matko — rzekł Karol — nie widzę tu nic złego. Ty, panie de Mouy, miałeś zupełne prawo żądać króla. Tak; Nawarra może być i powinna być oddzielnem królestwem. Ona, jakby umyślnie utworzona dla mego brata d’Alençon, który tak zawsze tęskni za koroną, że nie może spuścić oczów z mojej, jeśli ją włożę na głowę. Jedyną przeszkodą było prawo Henryka! Lecz ponieważ Henryk zrzeka się dobrowolnie...
— Dobrowolnie, Najjaśniejszy panie.
— Zdaje się, że to jest wolą Boga! Panie de Mouy, możesz powrócić do swych braci, których wprawdzie ukarałem... cokolwiek za surowo; lecz ja z tego zdam sprawę Bogu — i powiedz im, że skoro żądają na króla Nawarry mego brata księcia d’Alençon, król Francyi zgadza się. Od tej chwili, Nawarra jest królestwem, a królem Franciszek. Żądam tylko ośmiu dni, aby mój brat opuścił Paryż z blaskiem i przepychem, przynależnym królewskiej godności. Idź, panie de Mouy, idź!.. Panie de Nancey, przepuść pana de Mouy; on jest wolny.
— Najjaśniejszy panie — powiedział de Mouy. zbliżając się na krok — czy pozwolisz?..
— Dobrze — rzekł król.
I wyciągnął rękę do młodego hugonota.
De Mouy zgiął kolano i z uszanowaniem pocałował rękę króla.
— Ale, ale — rzekł król, wstrzymując go właśnie w chwili, kiedy chciał wstać — zdaje mi się, żeś prosił o wymierzenie ci sprawiedliwości na tego rozbójnika Maurevela?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Nie wiem, gdzie on się teraz znajduje, gdyż się ukrywa. Lecz jeżeli go spotkasz, sam mu wymierz sprawiedliwość; daję ci do tego zupełne prawo, nawet z całego serca.
— A!., dziękuję ci, Najjaśniejszy panie!... — zawołał de Mouy. — Nie wiem także, gdzie on jest, lecz mam nadzieję, że go znajdę.
I de Mouy, nizko się ukłoniwszy Karolowi i królowej Katarzynie, wyszedł bez żadnej przeszkody pośród żołnierzy, którzy go przyprowadzili.
Przeszedł korytarze, wkrótce znalazł się przy bramie, i wydostawszy się na plac Saint Germain-l’Auxerrois, zaczął biedź ze wszystkich sił ku oberży pod Piękną Gwiazdą.
Tam znalazł swego konia, dzięki któremu, w trzy godziny po opuszczeniu Paryża, odetchnął wolniej za murami Mantes.
Katarzyna, hamując straszny gniew, udała się do swego mieszkania, z którego przeszła do pokojów Małgorzaty.
Tutaj znalazła Henryka, kładącego się do łóżka.
— A! — mruczała królowa — szatanie, pomóż biednej królowej, kiedy już ją Bóg opuszcza!


Rozdział XIII.
DWIE GŁOWY NA JEDNĘ KORONĘ.

— Poprosić do mnie pana d’Alençon — zawołał Karol IX, po wyjściu matki.
Nancey, odebrawszy rozkaz, ażeby tylko królowi był posłusznym, pobiegł do księcia, któremu wolę króla powtórzył literalnie.
D’Alençon zadrżał; on zawsze drżał przed Karolem IX-tym a tembardziej teraz, kiedy przyjął uczestnictwo w spisku.
Nie wahał się wszakże i natychmiast pośpieszył do brata.
Karol stał na środku pokoju i pogwizdywał jakąś piosnkę myśliwską.
Książę, wchodząc, spostrzegł, że szklane oczy króla pałają nienawiścią.
— Wasza królewska mość rozkazałeś mnie zawołać. Jestem na twe usługi, Najjaśniejszy panie!
— Chciałem ci powiedzieć, kochany bracie, iż w nagrodę twego ku mnie przywiązania, mam zamiar spełnić twoje jedyne życzenie.
— Moje jedyne życzenie?...
— Tak jest, twoje. Przypomnij sobie, o czem też myślisz coraz częściej od niejakiegoś czasu; nie śmiesz mnie tylko o to prosić, lecz ja zezwalam.
— Najjaśniejszy panie! przysięgam ci, iż jedynem mojem życzeniem jest, abyś ty królu był ciągle zdrów.
— W takim razie, mój bracie, możesz się cieszyć. Choroba, która mnie dręczyła podczas bytności Polaków, już przeszła. Dzięki Henrykowi, zostałem uratowany od kłów rozżartego dzika; a teraz jestem jak najzdrowszy. A zatem wcale nie przestając być moim dobrym bratem, możesz mieć jeszcze inne życzenie.
— Innego nie mara, Najjaśniejszy panie.
— Nie, nie, Franciszku — przerwał Karol, zniecierpliwiony — żądasz korony Nawarskiej, i już przedsięwziąłeś ku temu stosowne kroki, porozumiawszy się z Henrykiem i de Mouyem. Pierwszy zrzeka się korony, a drugi obiecuje ci ją włożyć na głowę. Doskonale! Henryk się zrzeka, de Mouy wyznał mi twoje żądanie, a ta korona, której żądasz...
— Cóż takiego?... — zapytał d’Alenćon drżącym głosem.
— Na szatana! ona, należy do ciebie! D’Alençon strasznie zbladł; wkrótce krew, która ścisnęła mu serce, nagle nazad odpłynęła i na twarz jego wystąpiły żywe rumieńce.
W tej chwili, łaska króla przyprowadzała go do rozpaczy.
— Lecz, Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę zmieszany, napróżno usiłując się uspokoić — ja wcale nie chciałem, nie wymagałem czegoś podobnego.
— Być może — powiedział król — gdyż bardzo jesteś skromny, mój bracie. Tyś niczego nie wymagał, lecz inni prosili za ciebie.
— Najjaśniejszy panie, przysięgam ci, że nigdy...
— Nie przysięgaj.
— A więc Najjaśniejszy panie, wypędzasz mnie?
— Jak to, Franciszku, nazywasz to wypędzeniem? Na szatana! Tobie bardzo trudno jest dogodzić... Czegóż więc jeszcze wymagasz?...
D’Alençn zagryzł usta z rozpaczy.
— Na honor!... — mówił dalej Karol, udając naiwnego — wcale nie myślałem, żeś się do tego stopnia stał popularnym, nadewszystko między hugonotami; lecz oni chcą ciebie, a ja muszę przyznać, żem się mylił. Zresztą, nie mogłem mieć lepszego życzenia: postawić na czele stronnictwa, które już od lat trzydziestu ciągle jest z nami w wojnie — człowieka wiernego, kochającego mię i niezdolnego do zdrady brata. To uspokoi całe stronnictwo, jak gdyby jaką czarodziejską siłą, nie wspominając już o tem, że nasza cała rodzina będzie się składała z królów. Tylko biedny Henryk pozostanie, moim przyjacielem. Lecz on nie jest dumnym, i zadowoli się tym tytułem, o który się nikt nic stara.
— Mylisz się, Najjaśniejszy panie! O tytuł ten ja się staram... i któż ma więcej do niego praw jak ja?... Henryk jest tylko twoim szwagrem; jam brat twój ze krwi i serca... Błagam cię więc, pozostaw mnie przy sobie.
— Nie, nie, kochany Franciszku; byłoby to twojem nieszczęściem.
— Jakto?
— Dla wielu przyczyn.
— Lecz pomyśl, Najjaśniejszy panie, czy znajdziesz w kim tak wiernego przyjaciela jak ja? Od samego dzieciństwa nie opuszczałem cię ani na chwilę.
— Wiem o tem, wiem; bywały nawet chwile, w których życzyłem sobie, ażebyś był odemnie zdaleka.
— Co chcesz powiedzieć, królu?
— Nic, nic... A! Franciszku, jak ci zazdroszczę. Co tam za polowania! Czy wiesz, że w tych dyabelskich górach będziesz mógł iść na niedźwiedzia, jak tu u nas na dzika. Będziesz mi dostarczał najpiękniejszych futer. Tam na niedźwiedzia poluje się tylko z nożem; myśliwy szuka tropu zwierza, znalazłszy go, zaczyna się niedźwiedziowi sprzeciwiać i drażnić; zwierz rzuca się na strzelca i w odległości czterech kroków powstaje na tylne łapy. W tej chwili, trzeba mu wepchnąć w serce nóż, jak to zrobił Henryk na ostatniem polowaniu. Jest to polowanie niebezpieczne, lecz ty, Franciszku, jesteś odważny i tego rodzaju niebezpieczeństwo będzie ci sprawiało rozkosz.
— Najjaśniejszy panie, podwajasz mój smutek! Już bowiem nigdybym z tobą nie polował.
— Na rogi szatana! tem lepiej. Jakoś we dwóch, wcale się nam nie szykuje na polowaniu.
— Co przez to chcesz rozumieć, Najjaśniejszy panie?
— Chcę rozumieć, że polując razem ze mną, bywasz w takim zapale, osobliwie jak ci się to przytrafiło podczas ostatniego polowania, że ty, uosobiona zręczność, ty, strzelec zabijający srokę w odległości stu kroków; ty, z twojej pięknej i doskonałej rusznicy o dwadzieścia kroków spudłowałeś do dzika i strzaskałeś nogę memu najlepszemu koniowi Na piekło! Czy wiesz Franciszku, że to rodzi podejrzenie...
— Przebacz mi, byłem w uniesieniu — przerwał nagle siny prawie książę.
— Tak jest w uniesieniu, wiem o tem; z powodu też tego uniesienia, o którem wiem co mam sądzić, Franciszku, mówię ci, lepiej by było, żebyśmy polowali zdaleka jeden od drugiego. Pomyśl o tem dobrze, lecz na osobności — bo moja obecność, jak mi się zdaje, miesza cię — a przyznasz, iż mam sprawiedliwe powody do obawy, ażebyś na jakiem polowaniu nie wpadł znowu w uniesienie, i zamiast do konia nie strzelił do jeźdźca, zamiast zabić dzika, nie zabił króla. Na szatana! kula, bijąca cokolwiek za wysoko lub za nizko, okrutnie zmienić może położenie rządu, a właśnie przykład tego mieliśmy już w naszej familii. Kiedy Montgommerry przypadkiem zabił naszego ojca Henryka II-go, być może, także będąc w uniesieniu, kula ta wprowadziła na tron naszego brata Franciszka II-go, a naszego ojca Henryka, wtrąciła do grobów w Saint-Denis. Bóg potrzebuje niewiele do spełnienia wielkich czynów!
Książę czuł, jak zimny pot występował mu na czoło podczas tych zjadliwych wyrzutów.
Król nie mógł już jaśniej powiedzieć, że wszystko zrozumiał.
Karol, owijając swój gniew w żarty, był straszniejszym, aniżeli gdyby lawie gniewu pozwolił się wylać z serca.
Jego zemsta była również skryta jak i nienawiść, którą pałał ku bratu.
Pierwszy to raz, d’Alenęon uczuł wyrzuty sumienia a raczej żal, iż nie spełnił zbrodni, że takowa mu się nie udała.
D’Alençon bił się z myślami, usiłując zachować zimną krew; lecz ostatnie słowa Karola, zmusiły go do spuszczenia oczu.
Karol utkwił w bracie swoie przejmujące spojrzenie i jakby wysysał tym wzrokiem wszystkie wrażenia, rodzące się w sercu młodego człowieka.
Tak milczał przez chwilę, spoglądając na Franciszka niemego i zgnębionego; następnie, głosem, wskazującym niezmienne postanowienie, rzekł:
— Objawiliśmy ci nasze postanowienie, mój bracie; postanowienie nasze jest niezłomne: odjedziesz!
D’Alençon uczynił ruch i chciał mówić.
Karol udał, iż tego nie spostrzega i mówił dalej:
— Chcemy, ażeby Nawarra chełpiła się z tego, iż jej królem jest brat króla Francuzkiego. Władzę, honory, wszystko będziesz miał, co tylko przystoi twojemu stanowi, i również jak Henryk — dodał Karol z uśmiechem — będziesz mnie błogosławił z daleka. Błogosławieństwa nie znają przestrzeni.
— Najjaśniejszy panie...
— Przyjm koronę, nie odmawiaj mi dłużej. Skoro zostaniesz królem, wyszukają ci małżonkę, godną księcia Francuzkiego. Kto wie, może być, że ta małżonka da ci drugi tron.
— Lecz, Najjaśniejszy panie, zapominasz o Henryku.
— O Henryku! przecież mówię ci, iż on nie chce tej Nawarskiej korony. Henryk zrzeka się jej na rzecz twoję. Henryk jest to sobie chłopiec ucieszny, wcale nie taki blady jak ty. Henryk chce się weselić na wolności, a nie schnąć pod koronami, jak to my czynimy.
D’Alençon westchnął.
— A więc Wasza królewska mość rozkazujesz mi zająć się...
— Nie, nie. Nie troszcz się o nic; ja sam zajmę się wszystkiem. Spuść się na mnie, jako na dobrego brata. Teraz już jest postanowione, możesz więc odejść. Możesz powiedzieć, lub nic nie wspominać swoim przyjaciołom o naszej rozmowie, wszystko to jedno; ja bowiem przedsięwezmę kroki, ażeby nasze postanowienie stało się głośnem. Idź, Franciszku.
Nie było co odpowiedzieć.
Książę ukłonił się i wyszedł z gniewem w sercu, D’Alençon pałał chęcią zobaczenia się z Henrykiem, ażeby mu wszystko opowiedzieć.
Lecz książę spotkał tylko Katarzynę.
Henryk unikał objaśnień, a królowa-matka szukała ich.
Książę spostrzegłszy matkę, starał się ukryć gniew wściekły i chciał się uśmiechać.
Nie był on tak szczęśliwy, jak brat Andegaweński; nie szukał więc w Katarzynie matki, lecz sprzymierzeńca.
Zaczął od obłudy; ponieważ, chcąc zawrzeć korzystny związek, trzeba, ażeby obydwie strony cokolwiek się oszukiwały.
D’Alençon zbliżył się do Katarzyny z twarzą nieco zakłopotaną, i zapytał:
— Czy słyszałaś pani o ważnych nowinach?
— Słyszałam. Chcą pana zrobić królem.
— Jest to wielka łaska dla mnie, ze strony mego brata.
— Zdaje się.
— Ja zaś jestem gotów myśleć, iż w części i pani muszę za to podziękować; bo jeżeliś pani poradziła memu bratu, ażeby mi ofiarował tron, więc go winienem zawdzięczyć pani. Zresztą, przyznam się, że mi żal obedrzeć Henryka Nawarskiego.
— Zdaje mi się, że bardzo kochasz Henryka?
— Tak jest; od niejakiegoś czasu, mamy pomiędzy sobą bardzo blizkie stosunki.
— Myślisz więc, że on kocha cię tak jak ty jego?
— Spodziewam się, pani.
— Czy wiesz, że przyjaźń tego rodzaju między książętami, jest bardzo budującą; gdyż w ogóle, przyjaźń dworska nie jest wcale stałą.
— Weź pani pod uwagę, że nietylko jesteśmy przyjaciółmi, lecz prawie braćmi.
Katarzyna złowieszczo się uśmiechnęła.
— Dobrze — powiedziała — a czy królowie bywają braćmi?
— O! wszak my jeszcze nie byliśmy królami, kiedy już byliśmy przyjaciółmi; otóż dlaczego się kochamy.
— Tak, lecz teraz okoliczności bardzo się zmieniły.
— Jakto?
— Naturalnie; skądżeż bowiem wiesz, że obydwaj będziecie królami?
Ze drżenia, które przebiegło po ciele Franciszka, z rumieńców, które mu wystąpiły na policzki, Katarzyna poznała, że trafiła do celu.
— Henryk, królem? A jakiegoż królestwa? — zapytał książę.
— Jednego z najpiękniejszych w chrześcijańskim świecie.
— Co mówisz, matko! — zawołał d’Alençon bledniejąc.
— Mówię to, o czem dobra matka powinna powiedzieć synowi; mówię to, o czem już, Franciszku, nieraz myślałeś.
— Przysięgam ci, matko, że o niczem nie myślałem.
— Gotowam temu wierzyć; gdyż twój przyjaciel, twój brat Henryk, jak go nazywasz, jest zręczny i chytry; pod pozorem dobroduszności, umie lepiej niż ty ukryć tajemnice swego serca. Naprzykład, czy też ci kiedy mówił, że de Mouy jest jego powiernikiem?
Przy tych słowach, Katarzyna utkwiła swój badawczy wzrok w twarzy księcia.
Lecz Franciszek miał wielką jedną zaletę, a raczej jeden wielki występek: umiał się maskować.
Wytrzymał więc doskonale spojrzenie Katarzyny.
— De Mouy! — zawołał książę zadziwiony, udając, że to nazwisko w podobnych okolicznościach pierwszy raz słyszy.
— Tak jest, de Mouy de Saint-Phale, ten sam hugonot, który tylko co nie zabił pana Maurevel i który tajemnie w Paryżu i w całej Francji zbiera armię przeciwko twojej familii.
Katarzyna nie wiedziała, że książę był o tem zawiadomiony tak dobrze jak i ona, a może jeszcze lepiej od niej.
Wstała więc, i chciała wyjść jak można najwspanialej.
Franciszek zatrzymał ją.
— Matko, jeszcze jedno słówko. Powiedz mi, jakim sposobem Henryk, mało znany i nie mający żadnych środków, może wypowiedzieć naszemu domowi otwartą wojnę?
— Jesteś dziecko! — powiedziała Katarzyna, uśmiechając się. — Wiedz, że Henryk ma więcej aniżeli trzydzieści tysięcy ludzi, że Henryk potrzebuje tylko powiedzieć jedno słówko, ażeby te trzydzieści tysięcy ludzi wyrosły jakby z ziemi; pamiętaj, że trzydzieści tysięcy ludzi są hugonotami, a hugonoci są najlepszymi żołnierzami w święcie. Oprócz tego, Henryk ma opiekuna, którego nie znasz; a raczej postarał się o przyjaźń, o osiągnięciu której ani pomyślałeś....
— Cóż to za opiekun?
— Król, który go kocha, który mu pomaga; król, nienawidzący księcia Andegaweńskiego i ciebie, który szuka, kogoby zrobić swoim następcą. Chyba oślepłeś, jeżeli nie widzisz, iż nie szuka tego następcy w swojej familii.
— Myślisz więc matko... że król...?
— Jakto! więc nie dostrzegłeś, jak kocha Henryka, swego Henrysia?
— Tak, wiedziałem o tem.
— Jakto! więc nie dostrzegłeś, że na przywiązanie króla, Henryk odpowiada przywiązaniem. I ten sam Henryk, zapominając, że Karol chciał go zastrzelić podczas nocy Ś-go Bartłomieja, łasi mu się jak pies, liże mu rękę, która go chciała zamordować?
— Tak, tak, prawda — pomrukiwał Franciszek — już dawno zauważyłem, że Henryk strasznie się poniża przed Karolem.
— Umie mu dogodzić we wszystkiem.
— Do tego stopnia, że chce się nauczyć polowania z sokołami, ponieważ król śmieje się z niego, iż nie zna tego rodzaju polowania. Wczoraj... tak, tak... wczoraj, pytał się mnie, czy nie mam jakiego dobrego dzieła, traktującego o tym przedmiocie.
— Zaczekaj! — zawołała Katarzyna z błyszczącemi oczyma, i jak gdyby jakaś myśl opromieniła jej głowę. — I cóżeś mu odpowiedział?
— Że poszukam w mojej bibliotece.
— Doskonale. Trzeba mu się postarać o tę książkę.
— Szukałem już, lecz nic nie znalazłem w tym przedmiocie:
— Ale ja znajdę, ja.... a ty mu wręczysz książkę od siebie...
— I cóż ztąd?
— Czy mi ufasz, Franciszku?
— Zupełnie, matko!
— Czy chcesz ślepo postępować według moich rozkazów względem Henryka, którego nienawidzisz?
D’Alençon uśmiechnął się.
— I którego ja nienawidzę — dodała Katarzyna.
— Chcę.
— Pojutrze będzie polowanie; przyjdziesz więc do mnie po książkę, którą sam oddasz Henrykowi... i...
— I cóż dalej...
— Resztę pozostaw Bogu, opatrzności, lub przypadkowi.
Franciszek wiedział dobrze, że matka wcale niema zwyczaju w stosunkach przyjacielskich lub nienawistnych, zdawać się na Boga, opatrzność lub przypadek; lecz przeciwko temu, ani słowa nie powiedział.
Tylko ukłoniwszy się na znak, że jest gotów być jej posłusznym, wyszedł.
— Co ona chciała powiedzieć? — myślą książę, wchodząc na schody. — Istotnie, nic tego nie rozumiem. Zdaje się tylko, że działa przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi. Nie przeszkadzajmy jej więc.
Tymczasem Małgorzata odebrała, przez pośrednictwo La Mola, list od de Mouya, pod adresem króla Nawarry.
Ponieważ między małżonkami nie było tajemnicy pod względem politycznym, przeto Małgorzata oderwała pieczęć i list przeczytała.
Zapewne treść listu musiała być bardzo zajmującą, gdyż skoro go tylko skończyła czytać, natychmiast, korzystając przytem z ciemności, zaczynających zalegać Luwr, tajemnemi schodkami pobiegła na korytarz, gdzie bacznie obejrzawszy się na wszystkie strony, zniknęła w przedpokoju króla Nawarry.
Od czasu zniknięcia Orthona, przedpokój był pusty.
Strata Orthona bardzo niepokoiła Henryka; zwierzył się z tem pani de Sauve i jej garderobianej, lecz żadna z nich nic nie wiedziała.
Pani de Sauve powiedziała mu tylko kilka szczegółów, z których Henryk śmiało mógł wnioskować, że biedne dziecko stało się ofiarą jakiejś intrygi Katarzyny i że właśnie wskutek tej intrygi, tylko co go nie aresztowano z de Mouyem w oberży La Hurièra.
Kto inny, będąc na miejscu Henryka, milczałby, nie śmiejąc powiedzieć ani słowa, lecz Henryk rozmyślał nad wszystkiem; zrozumiał więc, że milczenie może go wydać.
Nie traci się sługi a tembardziej powiernika, nie wypytując się o niego i nie poszukując!
Henryk pytał się i szukał nawet w obecności króla i samej królowej-matki, dowiadywał się o Orthona u wszystkich, zacząwszy od warty, przechadzającej się przy bramie Luwru, aż do kapitana gwardyi, pełniącego służbę w przedpokoju króla.
Lecz wszystkie jego badania i poszukiwania były daremne.
Henryk, zdawało się, iż tak był przywiązany do swego powiernika, iż wyrzekł, że nikogo nie przyjmie na jego miejsce, dopóki się nie dowie, że już Orthona stracił bezpowrotnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakkolwiek Małgorzata po cichu weszła do przedpokoju, jednakże Henryk usłyszał kroki i obejrzał się.
— A! to pani — zawołał.
— Tak jest — odpowiedziała Małgorzata. — Czytaj pan prędko.
I podała mu list otwarty.
Oto słowa listu:

„Najjaśniejszy panie! już nadeszła chwila, w której nasz projekt ucieczki wypadałoby wykonać. Za pięć lub sześć dni będzie wielkie polowanie z sokołami wzdłuż brzegów Sekwany, od Saint-Germain aż do Maisons, to jest na przestrzeni całego lasu.
„Jedź, królu, na to polowanie. Chociaż to tylko polowanie na ptaszki, pod kostyum weź dobrą kolczugę, do boku przypasz długą szpadę, siądź na najlepszego konia ze swojej stajni.
„Około południa, gdy król będzie się uganiał za swoim sokołem, uciekaj sam, jeżeli będziesz sam, lub z żoną, jeżeli ta będzie ci towarzyszyła.
„Pięćdziesięciu naszych będzie ukrytych w pawilonie Franciszka I-go, od którego mamy klucz: nikt nie będzie wiedział o nich, ponieważ tam dostaną się w nocy, a żaluzye u okien będą spuszczone.
„Przejeżdżaj aleją des Violettes, w której ja sam będę na warcie. Na prawo w tej alei, w malej wyciętej przestrzeni lasu, będą stali panowie La Mole i Coconnas z dwoma odwodowymi końmi, na przypadek gdyby się twoje, Najjaśniejszy panie, zmęczyły.
„Do widzenia, Najjaśniejszy panie, bądź gotów, czekamy cię.“

Małgorzata wyrzekła słow4, które Cezar przed sześcioma wiekami wymówił na brzegach Rubikonu.
— Zgadzam się, pani — powiedział, Henryk. — Bądź pewną, że cię nie zawiodę.
— Najjaśniejszy panie, bądź bohaterem; to wcale nie jest trudnem. Potrzebujesz tylko iść swoją drogą, a przygotujesz mi piękny tron — powiedziała córa Henryka II-go.
Lekki uśmiech poruszył usta Bearneńczyka. Pocałował Małgorzatę w rękę i wyszedł pierwszy, dla obejrzenia korytarza, pośpiewując starą piosneczkę.
Ostrożność ta wcale nie była zbyteczną; albowiem w tej samej chwili, kiedy Henryk otwierał drzwi do swojej sypialni, d’Alençon otwierał drzwi od swego przedpokoju.
Henryk skinął ręką na Małgorzatę i powiedział głośno:
— A! to ty bracie; proszę cię, proszę.
Małgorzata zrozumiała skinienie męża, udała się więc do garderoby Henryka, której drzwi były zasłonięte dywanem.
D’Alençon wszedł bojaźliwie, oglądając się na wszystkie strony.
— Czy jesteśmy sami?... — zapytał z cicha książę.
— Zupełnie sami. No, ale cóż się stało? zdaje mi się, że jesteś zmartwiony!
— Henryku, jesteśmy odkryci.
— Jakto! odkryci?
— Tak jest; de Mouy był aresztowany.
— Wiem o tem.
— De Mouy wszystko powiedział królowi.
— I cóż on powiedział?
— Że staram się o Nawarską koronę i w tym celu uknułem spisek.
— A! a!... — zawołał Henryk — a więc jesteś skompromitowanym, mój bracie! Lecz dlaczegóż jeszcze nie jesteś aresztowany?
— Sam nie wiem; król w żartach ofiarował mi koronę Nawarską. Bezwątpienia spodziewał się, że mu wyznam wszystko; lecz ja z niczem mu się nie wygadałem.
— I dobrześ zrobił, mój bracie — powiędział Bearneńczyk — bądź ostrożnym, od tego zależy nasze życie.
— Okoliczności są wcale nieosobliwe — odpowiedział Franciszek — i właśnie w tym celu przyszedłem do ciebie po radę. Powiedz mi więc, co mam czynić: czy uciekać czy pozostać.
— Wszak widziałeś króla i z nim rozmawiałeś?
— Tak jest.
— A więc powinieneś był odgadnąć jego myśli! Postępuj tak, jak sądzisz, że będzie najlepiej.
— Mnie się zdaje, że byłoby lepiej zostać.
Jakkolwiek Henryk umiał panować nad swemi uczuciami, nie mógł jednakże powstrzymać swej radości.
A chociaż ta radość była natychmiast stłumioną, dostrzegł ją jednak Franciszek.
— A więc pozostań, bracie — rzekł Henryk.
— Lecz ty?...
— Jeżeli ty pozostaniesz — odpowiedział Henryk — to ja nie mam po co uciekać. Chciałem z tobą uciekać dla przyjaźni, dlatego, ażeby się nie rozstać z bratem, którego kocham...
— A więc — przerwał d’Alençon — wszystkie nasze plany upadły, a ty, bez bitwy poddajesz się złemu losowi.
— Ja — rzekł Henryk — wcale się nie gniewam na los, zmuszający mię tu pozostać; dzięki memu niezgryźliwemu charakterowi, mnie wszędzie dobrze.
— Dajmy na to, że to prawda — odparł d’Alençon i nie mówmy już o tem lepiej. Tylko gdybyś przypadkiem postanowił coś nowego, nie zaniedbaj mnie o tem zawiadomić.
— Na szatana! Nie zaniedbam tego uczynić. Przecież wyraź nie umówiliśmy się, że nie mamy dla siebie żadnych tajemnic.
D’Alençon przerwał rozmowę, i zamyślony powracał do swoich pokojów.
Podczas rozmowy zdawało mu się, że dywan we drzwiach nie raz się poruszył.
Zaledwie d’Alençon przestąpił za próg, Małgorzata uchyliła dywanu i weszła z garderoby do pokoju.
— I cóż pani myślisz o tych odwiedzinach? — zapytał Henryk.
— Sądzę, że musiało zajść coś nowego i ważnego.
— A podług pani zdania, coby to mogło być takiego?...
— Nie wiem, lecz wiedzieć będę.
— A zanim się pani dowiesz?..
— Zanim się dowiem, nie zaniedbaj pan być u mnie dzisiaj wieczorem.
— Będę niezawodnie, pani — odpowiedział Henryk, całując żonę w rękę.
Małgorzata powróciła do siebie z tą samą ostrożnością, z jaką i wyszła.

Koniec tomu czwartego.




  1. Mowa królowej Małgorzaty do posłów Sarmackich.
  2. Tak zginął wskutek nieostrożności ten, którego się wszyscy bali.
  3. Wasza niespodziewana obecność w tej sali, sprawiłaby wielką radość mnie i memu mężowi, gdyby nie pociągała za sobą nieszczęścia, wskutek którego nietylko traciemy brata lecz i przyjaciela.
  4. Jest nam bardzo boleśnie rozstawać się z tobą, gdyż zawsze obcięlibyśmy ci towarzyszyć. Lecz ten sam los, który cię zmusza do opuszczenia naszej Lutecyi (Paryża), nas tutaj zatrzymuje. Jedź więc bracie nasz; jedź nasz przyjacielu; jedź bez nas. Będą ci towarzyszyć nasze nadzieje i życzenia przyszłego szczęścia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.