Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom IV/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIII.
DWIE GŁOWY NA JEDNĘ KORONĘ.

— Poprosić do mnie pana d’Alençon — zawołał Karol IX, po wyjściu matki.
Nancey, odebrawszy rozkaz, ażeby tylko królowi był posłusznym, pobiegł do księcia, któremu wolę króla powtórzył literalnie.
D’Alençon zadrżał; on zawsze drżał przed Karolem IX-tym a tembardziej teraz, kiedy przyjął uczestnictwo w spisku.
Nie wahał się wszakże i natychmiast pośpieszył do brata.
Karol stał na środku pokoju i pogwizdywał jakąś piosnkę myśliwską.
Książę, wchodząc, spostrzegł, że szklane oczy króla pałają nienawiścią.
— Wasza królewska mość rozkazałeś mnie zawołać. Jestem na twe usługi, Najjaśniejszy panie!
— Chciałem ci powiedzieć, kochany bracie, iż w nagrodę twego ku mnie przywiązania, mam zamiar spełnić twoje jedyne życzenie.
— Moje jedyne życzenie?...
— Tak jest, twoje. Przypomnij sobie, o czem też myślisz coraz częściej od niejakiegoś czasu; nie śmiesz mnie tylko o to prosić, lecz ja zezwalam.
— Najjaśniejszy panie! przysięgam ci, iż jedynem mojem życzeniem jest, abyś ty królu był ciągle zdrów.
— W takim razie, mój bracie, możesz się cieszyć. Choroba, która mnie dręczyła podczas bytności Polaków, już przeszła. Dzięki Henrykowi, zostałem uratowany od kłów rozżartego dzika; a teraz jestem jak najzdrowszy. A zatem wcale nie przestając być moim dobrym bratem, możesz mieć jeszcze inne życzenie.
— Innego nie mara, Najjaśniejszy panie.
— Nie, nie, Franciszku — przerwał Karol, zniecierpliwiony — żądasz korony Nawarskiej, i już przedsięwziąłeś ku temu stosowne kroki, porozumiawszy się z Henrykiem i de Mouyem. Pierwszy zrzeka się korony, a drugi obiecuje ci ją włożyć na głowę. Doskonale! Henryk się zrzeka, de Mouy wyznał mi twoje żądanie, a ta korona, której żądasz...
— Cóż takiego?... — zapytał d’Alenćon drżącym głosem.
— Na szatana! ona, należy do ciebie! D’Alençon strasznie zbladł; wkrótce krew, która ścisnęła mu serce, nagle nazad odpłynęła i na twarz jego wystąpiły żywe rumieńce.
W tej chwili, łaska króla przyprowadzała go do rozpaczy.
— Lecz, Najjaśniejszy panie — odpowiedział książę zmieszany, napróżno usiłując się uspokoić — ja wcale nie chciałem, nie wymagałem czegoś podobnego.
— Być może — powiedział król — gdyż bardzo jesteś skromny, mój bracie. Tyś niczego nie wymagał, lecz inni prosili za ciebie.
— Najjaśniejszy panie, przysięgam ci, że nigdy...
— Nie przysięgaj.
— A więc Najjaśniejszy panie, wypędzasz mnie?
— Jak to, Franciszku, nazywasz to wypędzeniem? Na szatana! Tobie bardzo trudno jest dogodzić... Czegóż więc jeszcze wymagasz?...
D’Alençn zagryzł usta z rozpaczy.
— Na honor!... — mówił dalej Karol, udając naiwnego — wcale nie myślałem, żeś się do tego stopnia stał popularnym, nadewszystko między hugonotami; lecz oni chcą ciebie, a ja muszę przyznać, żem się mylił. Zresztą, nie mogłem mieć lepszego życzenia: postawić na czele stronnictwa, które już od lat trzydziestu ciągle jest z nami w wojnie — człowieka wiernego, kochającego mię i niezdolnego do zdrady brata. To uspokoi całe stronnictwo, jak gdyby jaką czarodziejską siłą, nie wspominając już o tem, że nasza cała rodzina będzie się składała z królów. Tylko biedny Henryk pozostanie, moim przyjacielem. Lecz on nie jest dumnym, i zadowoli się tym tytułem, o który się nikt nic stara.
— Mylisz się, Najjaśniejszy panie! O tytuł ten ja się staram... i któż ma więcej do niego praw jak ja?... Henryk jest tylko twoim szwagrem; jam brat twój ze krwi i serca... Błagam cię więc, pozostaw mnie przy sobie.
— Nie, nie, kochany Franciszku; byłoby to twojem nieszczęściem.
— Jakto?
— Dla wielu przyczyn.
— Lecz pomyśl, Najjaśniejszy panie, czy znajdziesz w kim tak wiernego przyjaciela jak ja? Od samego dzieciństwa nie opuszczałem cię ani na chwilę.
— Wiem o tem, wiem; bywały nawet chwile, w których życzyłem sobie, ażebyś był odemnie zdaleka.
— Co chcesz powiedzieć, królu?
— Nic, nic... A! Franciszku, jak ci zazdroszczę. Co tam za polowania! Czy wiesz, że w tych dyabelskich górach będziesz mógł iść na niedźwiedzia, jak tu u nas na dzika. Będziesz mi dostarczał najpiękniejszych futer. Tam na niedźwiedzia poluje się tylko z nożem; myśliwy szuka tropu zwierza, znalazłszy go, zaczyna się niedźwiedziowi sprzeciwiać i drażnić; zwierz rzuca się na strzelca i w odległości czterech kroków powstaje na tylne łapy. W tej chwili, trzeba mu wepchnąć w serce nóż, jak to zrobił Henryk na ostatniem polowaniu. Jest to polowanie niebezpieczne, lecz ty, Franciszku, jesteś odważny i tego rodzaju niebezpieczeństwo będzie ci sprawiało rozkosz.
— Najjaśniejszy panie, podwajasz mój smutek! Już bowiem nigdybym z tobą nie polował.
— Na rogi szatana! tem lepiej. Jakoś we dwóch, wcale się nam nie szykuje na polowaniu.
— Co przez to chcesz rozumieć, Najjaśniejszy panie?
— Chcę rozumieć, że polując razem ze mną, bywasz w takim zapale, osobliwie jak ci się to przytrafiło podczas ostatniego polowania, że ty, uosobiona zręczność, ty, strzelec zabijający srokę w odległości stu kroków; ty, z twojej pięknej i doskonałej rusznicy o dwadzieścia kroków spudłowałeś do dzika i strzaskałeś nogę memu najlepszemu koniowi Na piekło! Czy wiesz Franciszku, że to rodzi podejrzenie...
— Przebacz mi, byłem w uniesieniu — przerwał nagle siny prawie książę.
— Tak jest w uniesieniu, wiem o tem; z powodu też tego uniesienia, o którem wiem co mam sądzić, Franciszku, mówię ci, lepiej by było, żebyśmy polowali zdaleka jeden od drugiego. Pomyśl o tem dobrze, lecz na osobności — bo moja obecność, jak mi się zdaje, miesza cię — a przyznasz, iż mam sprawiedliwe powody do obawy, ażebyś na jakiem polowaniu nie wpadł znowu w uniesienie, i zamiast do konia nie strzelił do jeźdźca, zamiast zabić dzika, nie zabił króla. Na szatana! kula, bijąca cokolwiek za wysoko lub za nizko, okrutnie zmienić może położenie rządu, a właśnie przykład tego mieliśmy już w naszej familii. Kiedy Montgommerry przypadkiem zabił naszego ojca Henryka II-go, być może, także będąc w uniesieniu, kula ta wprowadziła na tron naszego brata Franciszka II-go, a naszego ojca Henryka, wtrąciła do grobów w Saint-Denis. Bóg potrzebuje niewiele do spełnienia wielkich czynów!
Książę czuł, jak zimny pot występował mu na czoło podczas tych zjadliwych wyrzutów.
Król nie mógł już jaśniej powiedzieć, że wszystko zrozumiał.
Karol, owijając swój gniew w żarty, był straszniejszym, aniżeli gdyby lawie gniewu pozwolił się wylać z serca.
Jego zemsta była również skryta jak i nienawiść, którą pałał ku bratu.
Pierwszy to raz, d’Alenęon uczuł wyrzuty sumienia a raczej żal, iż nie spełnił zbrodni, że takowa mu się nie udała.
D’Alençon bił się z myślami, usiłując zachować zimną krew; lecz ostatnie słowa Karola, zmusiły go do spuszczenia oczu.
Karol utkwił w bracie swoie przejmujące spojrzenie i jakby wysysał tym wzrokiem wszystkie wrażenia, rodzące się w sercu młodego człowieka.
Tak milczał przez chwilę, spoglądając na Franciszka niemego i zgnębionego; następnie, głosem, wskazującym niezmienne postanowienie, rzekł:
— Objawiliśmy ci nasze postanowienie, mój bracie; postanowienie nasze jest niezłomne: odjedziesz!
D’Alençon uczynił ruch i chciał mówić.
Karol udał, iż tego nie spostrzega i mówił dalej:
— Chcemy, ażeby Nawarra chełpiła się z tego, iż jej królem jest brat króla Francuzkiego. Władzę, honory, wszystko będziesz miał, co tylko przystoi twojemu stanowi, i również jak Henryk — dodał Karol z uśmiechem — będziesz mnie błogosławił z daleka. Błogosławieństwa nie znają przestrzeni.
— Najjaśniejszy panie...
— Przyjm koronę, nie odmawiaj mi dłużej. Skoro zostaniesz królem, wyszukają ci małżonkę, godną księcia Francuzkiego. Kto wie, może być, że ta małżonka da ci drugi tron.
— Lecz, Najjaśniejszy panie, zapominasz o Henryku.
— O Henryku! przecież mówię ci, iż on nie chce tej Nawarskiej korony. Henryk zrzeka się jej na rzecz twoję. Henryk jest to sobie chłopiec ucieszny, wcale nie taki blady jak ty. Henryk chce się weselić na wolności, a nie schnąć pod koronami, jak to my czynimy.
D’Alençon westchnął.
— A więc Wasza królewska mość rozkazujesz mi zająć się...
— Nie, nie. Nie troszcz się o nic; ja sam zajmę się wszystkiem. Spuść się na mnie, jako na dobrego brata. Teraz już jest postanowione, możesz więc odejść. Możesz powiedzieć, lub nic nie wspominać swoim przyjaciołom o naszej rozmowie, wszystko to jedno; ja bowiem przedsięwezmę kroki, ażeby nasze postanowienie stało się głośnem. Idź, Franciszku.
Nie było co odpowiedzieć.
Książę ukłonił się i wyszedł z gniewem w sercu, D’Alençon pałał chęcią zobaczenia się z Henrykiem, ażeby mu wszystko opowiedzieć.
Lecz książę spotkał tylko Katarzynę.
Henryk unikał objaśnień, a królowa-matka szukała ich.
Książę spostrzegłszy matkę, starał się ukryć gniew wściekły i chciał się uśmiechać.
Nie był on tak szczęśliwy, jak brat Andegaweński; nie szukał więc w Katarzynie matki, lecz sprzymierzeńca.
Zaczął od obłudy; ponieważ, chcąc zawrzeć korzystny związek, trzeba, ażeby obydwie strony cokolwiek się oszukiwały.
D’Alençon zbliżył się do Katarzyny z twarzą nieco zakłopotaną, i zapytał:
— Czy słyszałaś pani o ważnych nowinach?
— Słyszałam. Chcą pana zrobić królem.
— Jest to wielka łaska dla mnie, ze strony mego brata.
— Zdaje się.
— Ja zaś jestem gotów myśleć, iż w części i pani muszę za to podziękować; bo jeżeliś pani poradziła memu bratu, ażeby mi ofiarował tron, więc go winienem zawdzięczyć pani. Zresztą, przyznam się, że mi żal obedrzeć Henryka Nawarskiego.
— Zdaje mi się, że bardzo kochasz Henryka?
— Tak jest; od niejakiegoś czasu, mamy pomiędzy sobą bardzo blizkie stosunki.
— Myślisz więc, że on kocha cię tak jak ty jego?
— Spodziewam się, pani.
— Czy wiesz, że przyjaźń tego rodzaju między książętami, jest bardzo budującą; gdyż w ogóle, przyjaźń dworska nie jest wcale stałą.
— Weź pani pod uwagę, że nietylko jesteśmy przyjaciółmi, lecz prawie braćmi.
Katarzyna złowieszczo się uśmiechnęła.
— Dobrze — powiedziała — a czy królowie bywają braćmi?
— O! wszak my jeszcze nie byliśmy królami, kiedy już byliśmy przyjaciółmi; otóż dlaczego się kochamy.
— Tak, lecz teraz okoliczności bardzo się zmieniły.
— Jakto?
— Naturalnie; skądżeż bowiem wiesz, że obydwaj będziecie królami?
Ze drżenia, które przebiegło po ciele Franciszka, z rumieńców, które mu wystąpiły na policzki, Katarzyna poznała, że trafiła do celu.
— Henryk, królem? A jakiegoż królestwa? — zapytał książę.
— Jednego z najpiękniejszych w chrześcijańskim świecie.
— Co mówisz, matko! — zawołał d’Alençon bledniejąc.
— Mówię to, o czem dobra matka powinna powiedzieć synowi; mówię to, o czem już, Franciszku, nieraz myślałeś.
— Przysięgam ci, matko, że o niczem nie myślałem.
— Gotowam temu wierzyć; gdyż twój przyjaciel, twój brat Henryk, jak go nazywasz, jest zręczny i chytry; pod pozorem dobroduszności, umie lepiej niż ty ukryć tajemnice swego serca. Naprzykład, czy też ci kiedy mówił, że de Mouy jest jego powiernikiem?
Przy tych słowach, Katarzyna utkwiła swój badawczy wzrok w twarzy księcia.
Lecz Franciszek miał wielką jedną zaletę, a raczej jeden wielki występek: umiał się maskować.
Wytrzymał więc doskonale spojrzenie Katarzyny.
— De Mouy! — zawołał książę zadziwiony, udając, że to nazwisko w podobnych okolicznościach pierwszy raz słyszy.
— Tak jest, de Mouy de Saint-Phale, ten sam hugonot, który tylko co nie zabił pana Maurevel i który tajemnie w Paryżu i w całej Francji zbiera armię przeciwko twojej familii.
Katarzyna nie wiedziała, że książę był o tem zawiadomiony tak dobrze jak i ona, a może jeszcze lepiej od niej.
Wstała więc, i chciała wyjść jak można najwspanialej.
Franciszek zatrzymał ją.
— Matko, jeszcze jedno słówko. Powiedz mi, jakim sposobem Henryk, mało znany i nie mający żadnych środków, może wypowiedzieć naszemu domowi otwartą wojnę?
— Jesteś dziecko! — powiedziała Katarzyna, uśmiechając się. — Wiedz, że Henryk ma więcej aniżeli trzydzieści tysięcy ludzi, że Henryk potrzebuje tylko powiedzieć jedno słówko, ażeby te trzydzieści tysięcy ludzi wyrosły jakby z ziemi; pamiętaj, że trzydzieści tysięcy ludzi są hugonotami, a hugonoci są najlepszymi żołnierzami w święcie. Oprócz tego, Henryk ma opiekuna, którego nie znasz; a raczej postarał się o przyjaźń, o osiągnięciu której ani pomyślałeś....
— Cóż to za opiekun?
— Król, który go kocha, który mu pomaga; król, nienawidzący księcia Andegaweńskiego i ciebie, który szuka, kogoby zrobić swoim następcą. Chyba oślepłeś, jeżeli nie widzisz, iż nie szuka tego następcy w swojej familii.
— Myślisz więc matko... że król...?
— Jakto! więc nie dostrzegłeś, jak kocha Henryka, swego Henrysia?
— Tak, wiedziałem o tem.
— Jakto! więc nie dostrzegłeś, że na przywiązanie króla, Henryk odpowiada przywiązaniem. I ten sam Henryk, zapominając, że Karol chciał go zastrzelić podczas nocy Ś-go Bartłomieja, łasi mu się jak pies, liże mu rękę, która go chciała zamordować?
— Tak, tak, prawda — pomrukiwał Franciszek — już dawno zauważyłem, że Henryk strasznie się poniża przed Karolem.
— Umie mu dogodzić we wszystkiem.
— Do tego stopnia, że chce się nauczyć polowania z sokołami, ponieważ król śmieje się z niego, iż nie zna tego rodzaju polowania. Wczoraj... tak, tak... wczoraj, pytał się mnie, czy nie mam jakiego dobrego dzieła, traktującego o tym przedmiocie.
— Zaczekaj! — zawołała Katarzyna z błyszczącemi oczyma, i jak gdyby jakaś myśl opromieniła jej głowę. — I cóżeś mu odpowiedział?
— Że poszukam w mojej bibliotece.
— Doskonale. Trzeba mu się postarać o tę książkę.
— Szukałem już, lecz nic nie znalazłem w tym przedmiocie:
— Ale ja znajdę, ja.... a ty mu wręczysz książkę od siebie...
— I cóż ztąd?
— Czy mi ufasz, Franciszku?
— Zupełnie, matko!
— Czy chcesz ślepo postępować według moich rozkazów względem Henryka, którego nienawidzisz?
D’Alençon uśmiechnął się.
— I którego ja nienawidzę — dodała Katarzyna.
— Chcę.
— Pojutrze będzie polowanie; przyjdziesz więc do mnie po książkę, którą sam oddasz Henrykowi... i...
— I cóż dalej...
— Resztę pozostaw Bogu, opatrzności, lub przypadkowi.
Franciszek wiedział dobrze, że matka wcale niema zwyczaju w stosunkach przyjacielskich lub nienawistnych, zdawać się na Boga, opatrzność lub przypadek; lecz przeciwko temu, ani słowa nie powiedział.
Tylko ukłoniwszy się na znak, że jest gotów być jej posłusznym, wyszedł.
— Co ona chciała powiedzieć? — myślą książę, wchodząc na schody. — Istotnie, nic tego nie rozumiem. Zdaje się tylko, że działa przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi. Nie przeszkadzajmy jej więc.
Tymczasem Małgorzata odebrała, przez pośrednictwo La Mola, list od de Mouya, pod adresem króla Nawarry.
Ponieważ między małżonkami nie było tajemnicy pod względem politycznym, przeto Małgorzata oderwała pieczęć i list przeczytała.
Zapewne treść listu musiała być bardzo zajmującą, gdyż skoro go tylko skończyła czytać, natychmiast, korzystając przytem z ciemności, zaczynających zalegać Luwr, tajemnemi schodkami pobiegła na korytarz, gdzie bacznie obejrzawszy się na wszystkie strony, zniknęła w przedpokoju króla Nawarry.
Od czasu zniknięcia Orthona, przedpokój był pusty.
Strata Orthona bardzo niepokoiła Henryka; zwierzył się z tem pani de Sauve i jej garderobianej, lecz żadna z nich nic nie wiedziała.
Pani de Sauve powiedziała mu tylko kilka szczegółów, z których Henryk śmiało mógł wnioskować, że biedne dziecko stało się ofiarą jakiejś intrygi Katarzyny i że właśnie wskutek tej intrygi, tylko co go nie aresztowano z de Mouyem w oberży La Hurièra.
Kto inny, będąc na miejscu Henryka, milczałby, nie śmiejąc powiedzieć ani słowa, lecz Henryk rozmyślał nad wszystkiem; zrozumiał więc, że milczenie może go wydać.
Nie traci się sługi a tembardziej powiernika, nie wypytując się o niego i nie poszukując!
Henryk pytał się i szukał nawet w obecności króla i samej królowej-matki, dowiadywał się o Orthona u wszystkich, zacząwszy od warty, przechadzającej się przy bramie Luwru, aż do kapitana gwardyi, pełniącego służbę w przedpokoju króla.
Lecz wszystkie jego badania i poszukiwania były daremne.
Henryk, zdawało się, iż tak był przywiązany do swego powiernika, iż wyrzekł, że nikogo nie przyjmie na jego miejsce, dopóki się nie dowie, że już Orthona stracił bezpowrotnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakkolwiek Małgorzata po cichu weszła do przedpokoju, jednakże Henryk usłyszał kroki i obejrzał się.
— A! to pani — zawołał.
— Tak jest — odpowiedziała Małgorzata. — Czytaj pan prędko.
I podała mu list otwarty.
Oto słowa listu:

„Najjaśniejszy panie! już nadeszła chwila, w której nasz projekt ucieczki wypadałoby wykonać. Za pięć lub sześć dni będzie wielkie polowanie z sokołami wzdłuż brzegów Sekwany, od Saint-Germain aż do Maisons, to jest na przestrzeni całego lasu.
„Jedź, królu, na to polowanie. Chociaż to tylko polowanie na ptaszki, pod kostyum weź dobrą kolczugę, do boku przypasz długą szpadę, siądź na najlepszego konia ze swojej stajni.
„Około południa, gdy król będzie się uganiał za swoim sokołem, uciekaj sam, jeżeli będziesz sam, lub z żoną, jeżeli ta będzie ci towarzyszyła.
„Pięćdziesięciu naszych będzie ukrytych w pawilonie Franciszka I-go, od którego mamy klucz: nikt nie będzie wiedział o nich, ponieważ tam dostaną się w nocy, a żaluzye u okien będą spuszczone.
„Przejeżdżaj aleją des Violettes, w której ja sam będę na warcie. Na prawo w tej alei, w malej wyciętej przestrzeni lasu, będą stali panowie La Mole i Coconnas z dwoma odwodowymi końmi, na przypadek gdyby się twoje, Najjaśniejszy panie, zmęczyły.
„Do widzenia, Najjaśniejszy panie, bądź gotów, czekamy cię.“

Małgorzata wyrzekła słow4, które Cezar przed sześcioma wiekami wymówił na brzegach Rubikonu.
— Zgadzam się, pani — powiedział, Henryk. — Bądź pewną, że cię nie zawiodę.
— Najjaśniejszy panie, bądź bohaterem; to wcale nie jest trudnem. Potrzebujesz tylko iść swoją drogą, a przygotujesz mi piękny tron — powiedziała córa Henryka II-go.
Lekki uśmiech poruszył usta Bearneńczyka. Pocałował Małgorzatę w rękę i wyszedł pierwszy, dla obejrzenia korytarza, pośpiewując starą piosneczkę.
Ostrożność ta wcale nie była zbyteczną; albowiem w tej samej chwili, kiedy Henryk otwierał drzwi do swojej sypialni, d’Alençon otwierał drzwi od swego przedpokoju.
Henryk skinął ręką na Małgorzatę i powiedział głośno:
— A! to ty bracie; proszę cię, proszę.
Małgorzata zrozumiała skinienie męża, udała się więc do garderoby Henryka, której drzwi były zasłonięte dywanem.
D’Alençon wszedł bojaźliwie, oglądając się na wszystkie strony.
— Czy jesteśmy sami?... — zapytał z cicha książę.
— Zupełnie sami. No, ale cóż się stało? zdaje mi się, że jesteś zmartwiony!
— Henryku, jesteśmy odkryci.
— Jakto! odkryci?
— Tak jest; de Mouy był aresztowany.
— Wiem o tem.
— De Mouy wszystko powiedział królowi.
— I cóż on powiedział?
— Że staram się o Nawarską koronę i w tym celu uknułem spisek.
— A! a!... — zawołał Henryk — a więc jesteś skompromitowanym, mój bracie! Lecz dlaczegóż jeszcze nie jesteś aresztowany?
— Sam nie wiem; król w żartach ofiarował mi koronę Nawarską. Bezwątpienia spodziewał się, że mu wyznam wszystko; lecz ja z niczem mu się nie wygadałem.
— I dobrześ zrobił, mój bracie — powiędział Bearneńczyk — bądź ostrożnym, od tego zależy nasze życie.
— Okoliczności są wcale nieosobliwe — odpowiedział Franciszek — i właśnie w tym celu przyszedłem do ciebie po radę. Powiedz mi więc, co mam czynić: czy uciekać czy pozostać.
— Wszak widziałeś króla i z nim rozmawiałeś?
— Tak jest.
— A więc powinieneś był odgadnąć jego myśli! Postępuj tak, jak sądzisz, że będzie najlepiej.
— Mnie się zdaje, że byłoby lepiej zostać.
Jakkolwiek Henryk umiał panować nad swemi uczuciami, nie mógł jednakże powstrzymać swej radości.
A chociaż ta radość była natychmiast stłumioną, dostrzegł ją jednak Franciszek.
— A więc pozostań, bracie — rzekł Henryk.
— Lecz ty?...
— Jeżeli ty pozostaniesz — odpowiedział Henryk — to ja nie mam po co uciekać. Chciałem z tobą uciekać dla przyjaźni, dlatego, ażeby się nie rozstać z bratem, którego kocham...
— A więc — przerwał d’Alençon — wszystkie nasze plany upadły, a ty, bez bitwy poddajesz się złemu losowi.
— Ja — rzekł Henryk — wcale się nie gniewam na los, zmuszający mię tu pozostać; dzięki memu niezgryźliwemu charakterowi, mnie wszędzie dobrze.
— Dajmy na to, że to prawda — odparł d’Alençon i nie mówmy już o tem lepiej. Tylko gdybyś przypadkiem postanowił coś nowego, nie zaniedbaj mnie o tem zawiadomić.
— Na szatana! Nie zaniedbam tego uczynić. Przecież wyraź nie umówiliśmy się, że nie mamy dla siebie żadnych tajemnic.
D’Alençon przerwał rozmowę, i zamyślony powracał do swoich pokojów.
Podczas rozmowy zdawało mu się, że dywan we drzwiach nie raz się poruszył.
Zaledwie d’Alençon przestąpił za próg, Małgorzata uchyliła dywanu i weszła z garderoby do pokoju.
— I cóż pani myślisz o tych odwiedzinach? — zapytał Henryk.
— Sądzę, że musiało zajść coś nowego i ważnego.
— A podług pani zdania, coby to mogło być takiego?...
— Nie wiem, lecz wiedzieć będę.
— A zanim się pani dowiesz?..
— Zanim się dowiem, nie zaniedbaj pan być u mnie dzisiaj wieczorem.
— Będę niezawodnie, pani — odpowiedział Henryk, całując żonę w rękę.
Małgorzata powróciła do siebie z tą samą ostrożnością, z jaką i wyszła.

Koniec tomu czwartego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.