Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom III/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIV.
NOC KRÓLÓW.

Karol IX-ty szedł z Henrykiem, oparłszy się na jego ramieniu.
Towarzyszyło im sześciu dworzan, z których dwóch idąc przodem, oświecało drogę pochodniami; czterech zaś innych, postępowało za nimi w tyle.
— Kiedy opuszczam progi Luwru — mówił biedny król — budzi się we mnie uczucie zupełnie podobne do tego, jakiego doświadczam wchodząc do pięknego lasu; zaraz swobodniej oddycham, żyję, jestem wolny...
Henryk uśmiechnął się.
— Wasza królewska mość powinienbyś mieszkać w naszych górach Bearneńskich — powiedział.
— Tak; uważam, ze masz wielką chęć tam powrócić; lecz jeśli będziesz bardzo uparty — dodał z uśmiechem Karol — strzeż się, radzę ci; moja matka tak cię bardzo kocha, iż za nic w święcie rozłączyć się z tobą nie zechce.
— Co Wasza królewska mość będziesz robić dziś wieczór? — zapytał Henryk, zmieniając tę niebezpieczną rozmowę.
— Chcę cię zaznajomić, Henrysiu, z pewną osobą. Powiesz mi też swe zdanie.
— Jestem na rozkazy Waszej królewskiej mości.
— Na prawo! na prawo! Idziemy ulicą des Barres.
Dwaj królowie, wraz ze swoją eskortą, przeszli ulicę de la Savonnerie, gdy nagle, w stronie pałacu Kondeuszów, spostrzegli obwiniętych w duże płaszcze dwóch ludzi, którzy bez najmniejszego szelestu, wyszli skrytemi drzwiczkami.
— O!.. o!.. — powiedział król do Henryka, który podług zwyczaju, patrzał, lecz milczał — to coś godnego uwagi.
— Z czego o tem wnosisz, Najjaśniejszy panie? — zapytał król Nawarry.
— Powiedziałem to nie do ciebie, Henrysiu; ty ufasz swej żonie — dodał Karol z uśmiechem; — lecz twój kuzyn Kondeusz nie ufa swojej; albo jeśli jej ufa, to się myli, niech mnie dyabli porwą!
— Lecz dlaczego myślisz, Najjaśniejszy panie, że ci panowie byli u pani Kondeuszowej?
— Mam przeczucie. Nieruchomość tych dwóch ludzi, którzy zatrzymali się u drzwi skoro nas zobaczyli, przytem szczególny krój płaszcza niższego z nich... Przez Boga! byłoby to dość zabawne.
— Co?
— Nic; przyszła mi pewna myśl do głowy; podejdźmy bliżej.
I poszedł prosto do dwóch nieznajomych, którzy, widząc, że się do nich zbliżają, postąpili kilka kroków, ażeby się oddalić.
— Hola! panowie — rzekł król — zatrzymajcie się!
— Czy to panowie do nas mówią? — zapytał głos, na który wzdrygnęli się Karol i jego towarzysz.
— No i cóż, Henrysiu? — powiedział król. — Czy poznajesz teraz ten głos?
— Najjaśniejszy panie! — rzekł Henryk. — Gdyby brat twój, książę Andegaweński, nie był pod Roszellą, gotów byłbym przysiądz, że to jest jego głos.
— Otóż to właśnie, że on nie jest pod Roszellą.
— Lecz któż to jest z nim?
— Nie poznajesz jego towarzysza?
— Nie, Najjaśniejszy panie.
— A jednak jest on takiego wzrostu, że trudno się omylić. Zaczekaj, zaraz go poznasz: Hola! panowie, czyż nie słyszycie?
— Czyż to warta, że nas chce zatrzymywać? — zapytał ten z nich, co był wyższego wzrostu.
— Bierzcie nas chociaż za wartę — rzekł krok — lecz zatrzymajcie się, kiedy wam rozkazują.
Potem, nachylając się do ucha Henryka, dodał:
— Zaraz zobaczysz wybuch wulkanu.
— Jest was ośmiu — powiedział wyższy, pokazując z pod płaszcza rękę i odkrywając twarz — lecz chociażby was było stu, precz!
— A! a! książę Gwizyusz! — rzekł Henryk.
— A! to ty? dałeś się nakoniec poznać!
— Król! — zawołał książę.
Co się tyczy towarzysza księcia Gwizyusza, ten, przy tych słowach okręcił się płaszczem i ani się ruszył, odkrywszy z początku przez uszanowanie głowę.
— Najjaśniejszy panie! — przemówił książę Gwizyusz — byłem w odwiedzinach u mojej szwagrowej, księżnej Kondeuszowej.
— Tak... i wziąłeś z sobą jednego ze swoich dworzan.
— Najjaśniejszy panie! — odrzekł książę — Wasza królewska mość nie znasz go.
— A więc się poznamy — powiedział król.
I król prosto poszedł do nieznajomego i kazał jednemu z dworzan poświecić.
— Przebacz, mój bracie! — przemówił książę Andegaweński, odrzucając płaszcz i kłaniając się ze źle ukrytą złośliwością.
— A! a! Henryku, to ty?... Lecz nie, to niepodobna, mylę się... Brat Andegaweński przedewszystkiem mnie by pierwszego odwiedził. On wie dobrze, że dla książąt krwi królewskiej jedna tylko prowadzi droga: przez bramę Luwru.
— Wybacz, Najjaśniejszy panie! — powiedział książę Andegaweński.
— Tak — odrzekł król pogardliwym tonem. — Cóżeś robił, mój bracie, w pałacu Kondeuszów?
— Przecież wasza królewska mość sam dopiero co powiedziałeś — rzekł król Nawarry.
I schyliwszy się do ucha króla, dokończył zdania gwałtownym wybuchem śmiechu.
— Co to? — zapytał dumnie książę Gwizyusz; gdyż, jak wszyscy przy dworze, tak i on, przywykł był postępować z królem Nawarry dosyć po brutalsku. — Dlaczegóżbym nie miał odwiedzić swojej szwagrowej? Czyż książę d’Alençon nie odwiedza swojej!
Henryk oblał się rumieńcem.
— Którą szwagrowę? — zapytał Karol — on ma tylko jednę: królowę Elżbietę.
— Wybacz, Najjaśniejszy panie; powinienem był powiedzieć: królowę Małgorzatę, swoją siostrę, którą, niema pół godziny, spotkaliśmy w lektyce, w towarzystwie jakichś dwóch elegantów.
— Doskonale! — zawołał Karol — cóż na to odpowiesz, Henryku?
— Że królowa Nawarry ma zupełne prawo wychodzić dokąd jej się podoba. Wątpię tylko, czy wyszła z Luwru.
— A ja jestem tego pewny — odpowiedział książę Gwizyusz.
— I ja także — — dodał książę Andegaweński — lektyka zatrzymała się na ulicy Cloche-Percée!
— Tak, zapewne twoja szwagrowa, lecz nie ta — rzekł Henryk, wskazując na pałac Kondeuszów — a ta — i pokazał palcem w kierunku pałacu Gwizyuszów — jest z nią; zostawiliśmy je razem, a one, jak wiesz, są nierozłączne.
— Nie rozumiem, co wasza królewska mość chcesz powiedzieć — odpowiedział książę Gwizyusz.
— A jednak to bardzo jasne — rzekł król — i było obok lektyki dwóch elegantów.
— Więc cóż! — powiedział książę — jeśli królowa i moje szwagrowe grzeszą, to dla zapobieżenia temu nadal, udamy się pod sprawiedliwość króla.
— E! Boże! — powiedział Henryk — dajmy pokój paniom Kondeuszowej i de Nevers. Król nie troszczy się o swoję siostrę.... a ja pokładam zupełne zaufanie w mojej żonie.
— Nie, nie — zarzucił Karol — muszę koniecznie dowiedzieć się prawdy; lecz uczyńmy wszystko sami. Mówisz więc, mój bracie, że lektyka zatrzymała się na ulicy Cloche-Percée?
— Tak, Najjaśniejszy panie.
— Czy poznasz miejsce?
— Poznam, Najjaśniejszy panie.
— Pójdźmy więc tam, i jeśli będzie potrzeba zapalić dom, aby się dowiedzieć kto jest wewnątrz, zapalimy go.
Z tym nie bardzo uspakajającym zamiarem dla tych, których się tyczył, cztery najważniejsze osoby we Francyi, udały się ulicą Saint-Antoine.
Czterej książęta przybyli na ulicę Cloche-Percée.
Karol chcąc zakończyć tę sprawę pomiędzy rodziną, odesłał świtę, rozkazawszy jej o szóstej z rana, czekać na niego z dwoma końmi w blizkości Bastylli.
Na ulicy Cloche-Percée stały tylko trzy domy; poszukiwanie zaś było jeszcze tem łatwiejsze, że do dwóch domów zaraz ich wpuszczono; z tych dwóch domów jeden dotykał ulicy Saint-Antoine, a drugi ulicy Roi-de-Sicile.
Co się tycze trzeciego, była tu zupełnie rzecz inna; dom ten strzeżony był przez odźwiernego niemca, bardzo nieprzystępnego.
Zdawało się, że było przeznaczeniem Paryża, przedstawić tej nocy najpamiętniejsze przykłady domowej wierności.
Pomimo gróźb księcia Gwizyusza, rzucanych w najczystszem narzeczu Saksońskiem; pomimo kieski złota, ofiarowanej przez Henryka Andegaweńskiego; pomimo zapewniań Karola, który utrzymywał, że jest dowódzcą warty; waleczny niemiec nie zwracał na nich najmniejszej uwagi.
Widząc opór, przez żelazne kratki wystawił koniec jakiejś rusznicy; ten rodzaj groźby wzbudził w obecnych śmiech; Henryk Nawarrski stanął opodal, jakby to wcale go nie interesowało.
Rusznica, nie mogąc się między kratkami poruszać, mogła grozić niebezpieczeństwem tylko ślepemu, któryby wprost niej stanął.
Widząc, że odźwiernego nie można ani zastraszyć, ani przekupić, ani ująć, książę Gwizyusz udał, że niby ucieka ze swymi towarzyszami; lecz ucieczka nie długo trwała.
Na rogu ulicy Św. Antoniego książę znalazł to, czego szukał; był to jeden z tych kamieni, jakie przed trzema tysiącami lat dźwigali, Ajax, Telamon i Diomedes; wziął go na swe barki i powrócił, dając znak towarzyszom, żeby za nim postępowali.
Właśnie w tej chwili odźwierny, widząc, że złoczyńcy już się oddalili, zamknął drzwi, lecz nie zdążył zasunąć rygli.
Książę Gwizyusz skorzystał z tego momentu i rzucił kamieniem we drzwi. Zawiasy odleciały wraz z częścią muru, w którym były utwierdzone.
Drzwi otworzyły się, przewróciwszy niemca; krzyk jego zbudził garnizon, który i bez tego wielce by się zadziwił.
W tym samym czasie La Mole tłómaczył z Małgorzatą idyllę Teokryta, a Coconnas udając, że jest grekiem, pił z Henrietą syrakuzańskie wino.
Uczona i bachiczna rozmowa nagle zostały przerwane.
La Mole i Coconnas pogasili natychmiast świece, otworzyli okna, wyskoczyli na balkon, a ujrzawszy w ciemności czterech ludzi, zaczęli na nich rzucać wszystko, co im podpadło pod rękę.
Karol, najzaciętszy z oblegających, otrzymał w plecy uderzenie srebrnym dzbanuszkiem; na księcia Andegaweńskiego zleciał półmisek z pomarańczowym kompotem, a na księcia Gwizyusza pieczona zwierzyna.
Henryk nie otrzymał żadnego uderzenia.
Pocichu wypytywał odźwiernego, którego Gwizyusz przywiązał do drzwi i który na wszystko odpowiadał swojem wiecznem:
— Ich verstehe nicht.
Kobiety dodawały ducha oblężonym i podawały im różne rzeczy, sypiące się jak grad na nieprzyjaciół.
— Na szatana! — zawołał Karol IX rozgniewany, że zrucony w tej chwili taboret nacisnął mu kapelusz na sam nos. — Otworzyć mi natychmiast, albo każę wszystkich wywieszać!
— Brat! — powiedziała pocichu Małgorzata do La Mola.
— Król! — rzekł La Mole pocichu do Henriety.
— Król! król! — szepnęła Henrieta do ucha piemontczykowi, który już ciągnął do okna jakąś skrzynię, ażeby rzucić ją na księcia Gwizyusza. — Król, mówię wam.
Coconnas wypuścił z rąk skrzynię, i z zadziwieniem spojrzał dokoła.
— Król — powtórzył.
— Tak, król.
— A więc uciekajmy.
— E! La Mole i Małgorzata już zniknęli; chodź...
— Dokąd?
— Chodź, mówię ci...
I Henrieta, wziąwszy Coconnasa za rękę, uprowadziła go z sobą przez tajemne drzwiczki, wiodące do sąsiedniego domu.
Wszyscy czworo, zamknąwszy za sobą drzwi, uciekli przejściem, prowadzącem na ulicę Tizon.
— O! o!... — rzekł Karol — załoga już się poddaje.
Jednak po kilku chwilach oczekiwania, żaden szelest nie doszedł do uszu oblegających.
— To jakaś zasadzka — powiedział książę Gwizyusz.
— A raczej poznano głos mego brata, i ratowano się ucieczką — dorzucił książę Andegaweński.
— Lecz oni muszą przejść obok nas — rzekł Karol.
— Tak — odparł książę Andegaweński — jeśli dom niema dwóch wychodów.
— Bracie!... — powiedział król — weź kamień i wybij drugie drzwi.
Książę sądził, że niema konieczności używania takich środków, i, zauważywszy, że drugie drzwi są daleko słabsze od pierwszych, wywalił je jednem uderzeniem nogi.
— Pochodni, pochodni!... — zawołał król.
Służalcy zbliżyli się.
Pochodnie były zgaszone, lecz mieli przy sobie wszystko potrzebne do zapalania.
Rozniecono ogień.
Karol IX-ty wziął jednę pochodnię a drugą podał księciu Andengaweńskiemu.
Książę Gwizyusz postępował naprzód ze szpadą w ręku.
Henryk zamykał pochód.
Weszli na pierwsze piętro.
W jadalni leżały jeszcze szczątki kolacyi, będącej główną obroną oblężonych.
Kandelabry były wywrócone, meble w nieładzie, a wszystkie naczynia na kawałki porozbijane.
Przeszli do salonu.
Tutaj, jak i w pierwszym pokoju, nie znaleziono nic, coby mogło ich wprowadzić na domysł kto tę ucztę wyprawiał.
Kilka greckich i łacińskich książek, kilka instrumentów muzycznych, oto wszystko co znaleziono.
W sypialni nie znaleźli żadnego widocznego dowodu.
Paliła się lampa w kuli alabastrowej zawieszonej u sufitu; lecz widać było, że do tego pokoju nikt nie wchodził.
— Musi tu być drugie wejście — rzekł król.
— Niezawodnie — powiedział książę Andegaweński.
— Lecz gdzie? — zapytał książę Gwizyusz.
Zaczęto wszędzie szukać, lecz nigdzie go nie znaleziono.
— Gdzie jest odźwierny? — spytał król.
— Przywiązałem go do kratki — odpowiedział książę Gwizyusz.
— Wypytaj się go, bracie.
— Nie będzie chciał odpowiadać.
— Ba! Przygrzeją mu trochę nogi — rzekł król, śmiejąc się — to i odpowie.
Henryk śpiesznie wyjrzał oknem i powiedział:
— Już go tam niema.
\ — Któż go odwiązał? — zapytał żywo książę Gwizyusz.
— Na śmierć szatana!.. — zawołał król. — A więc nic się nie dowiemy.
— Widzisz, Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk — że niema żadnego dowodu, iżby moja żona i szwagrowa księcia Gwizyusza były w tym domu.
— To prawda — odpowiedział Karol.
— Pismo Święte mówi: są trzy rzeczy, które za sobą nie pozostawiają śladu: ptak w powietrzu, ryba w wodzie, i kobieta... nie, mylę się... i mężczyzna u...
— A więc — przerwał Henryk — najlepiej będzie...
— Tak — mówił dalej Karol — najlepiej będzie, jak ja opatrzę swe stłuczenie; ty, Andegaweńczyku zetrzyj pomarańczowy syrop, a ty, Gwizyuszu wybaw tłustość z pieczeni. Poczem wyszli, nie zamykając nawet drzwi za sobą.
Doszedłszy do ulicy Ś-go Antoniego, król zapytał księcia Andegaweńskiego i Gwizyusza.
— Dokąd idziecie, panowie?
— Najjaśniejszy panie, idziemy do Nantouilleta, który nas czeka z kolacyą. Czy Wasza królewska mość pójdziesz z nami?
— Nie; my idziemy w inną stronę. Czy chcecie jednego z moich dworzan?
— Dziękuję, Najjaśniejszy panie — odrzekł pośpiesznie książę Andegaweński.
— Dobrze; boi się, ażebym go nie kazał szpiegować — szepnął Karol Henrykowi do ucha.
Potem wziąwszy go pod rękę, mówił dalej:
— Chodź, Henryku, wyprawię ci dziś kolacyę.
— Więc nie powrócimy do Luwru? — zapytał Henryk.
— Nie; już ci powiedziałem, uparciuchu, że dziś pójdziesz ze mną.
I uprowadził go na ulicę Geoffroy-Lasnier.

Koniec tomu trzeciego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.