Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział X.
ŚMIERĆ, MSZA LUB BASTYLIA.

Małgorzata, jakeśmy powiedzieli, zamknęła drzwi i powróciła do pokoju.
Lecz wchodząc z bijącem sercem, spostrzegła Gillonnę, która, z trwogą nachyliwszy się ku drzwiom gabinetu, patrzała na ślady krwi na łóżku, meblach i dywanie.
— A!... pani — zawołała, ujrzawszy królowę — czyżby on umarł?...
— Milczenie, (rillonno — powiedziała Małgorzata tonem, wskazującym wielką doniosłość rozkazu.
Gillonna zamilkła.
Małgorzata wydobyła z woreczka maleńki kluczyk złoty, otworzyła nim drzwi gabinetu i wskazała służebnej młodzieńca.
La Mole zdążył wstać i zbliżyć się do okna.
Tutaj znalazł mały sztylecik, jaki wówczas nosiły kobiety.
Na hałas otwierających się drzwi, pochwycił go.
— Nie obawiaj się, panie, niczego — rzekła Małgorzata — zapewniam cię, jesteś bezpiecznym.
La Mole znowu padł na kolana.
— O!... pani — zawołał — jesteś dla mnie więcej, niż królową, jesteś bóstwem.
— Nie wzruszaj się panie tak bardzo — powiedziała Małgorzata — krew jeszcze ciecze. O!.. patrz, Gillonno, jak on blady... Gdzież pan jesteś raniony?...
— Pani — odpowiedział La Mole, starając się rozpoznać ważniejsze rany — zdaje się, że jestem raniony sztyletem w ramię i w pierś. Na inne rany niema potrzeby zwracać uwagi.
— Zobaczymy — rzekła Małgorzata — Gillonno, przynieś mi szkatułkę z balsamami.
Gillonna była posłuszną i wkrótce powróciła, niosąc w jednej ręce szkatułkę, a w drugiej srebrną miednicę wyzłacaną i bieliznę z cienkiego holenderskiego płótna.
— Pomóż mi unieść go, Gillonno — rzekła, królowa Małgorzata, gdyż nieszczęśliwy przez podnoszenie utracił wszystkie siły.
— Lecz ja, pani, nie mogę się na to zgodzić — przemówił La Mole.
— Musisz się zgodzić, panie, abym ci obandażowała rany — odrzekła Małgorzata — gdyż, skoro mogę cię uratować, byłoby występkiem pozwolić ci umrzeć.
— O!... raczej umrę — zawołał La Mole — aniżeli pozwolę, ażebyś ty, królowo, miała walać moją niegodną krwią swoje ręce... O!... nigdy!... nigdy!...
I odsunął się w tył z uszanowaniem.
— E!... pan już dosyć zawalałeś swoją krwią łóżko i pokój Jej królewskiej mości — uśmiechając się, uczyniła uwagę Gillonna.
Małgorzata okryła płaszczem swój batystowy negliż, zbryzgany krwią.
Ruch ten, pełen niewieściej wstydliwości, przypomniał La Molemu, że obejmował swemi rękoma i przyciskał do piersi, uwielbianą przez wszystkich królowę.
Na to wspomnienie, lekki rumieniec okrasił jego blade lica.
— Pani!... — wyjąkał po chwili — czy nie mogłabyś powierzyć mnie staraniom jakiego chirurga?...
— Katolika, nieprawdaż?... — zagadnęła Małgorzata takim głosem, że La Mole, zrozumiawszy go, wzdrygnął się.
— Czyż pan nie wiesz — mówiła dalej królowa z czarującym uśmiechem — że księżniczki francuskie uczą się poznawać własności ziół i robienia balsamów?... My, jako kobiety i królowe, zawsze uważałyśmy za swój obowiązek koić cierpienia. Jesteśmy wiec w stanie zastąpić najlepszych w świecie chirurgów; tak nam przynajmniej mówią nasi pochlebcy. Czyż moja sława w sztuce lekarskiej nie doszła do pańskiego ucha?... Woźmy się do roboty, Gillono.
La Mole chciał się jeszcze sprzeciwiać. Powtórzył znowu, że chętniej woli umrzeć, aniżeli dozwolić królowej na taki trud, który może zamienić jej współczucie na odrazę.
Lecz ten spór wyczerpał w nim resztę, sił.
Rzucił się kilka razy, zamknął oczy i powtórnie stracił zmysły.
Małgorzata schwyciła sztylet, który mu wypad! z rąk, i zręcznie przecięła sznurek, podtrzymujący zwierzchnią suknię
Gillonna tymczasem rozpruła, a raczej przerżnęła rękawy La Mola.
Krew lala się z ramienia i piersi.
Gillonna obmyła je płótnem, umaczanem w świeżej wodzie.
Małgorzata zaś sondowała rany złotą igłą, na końcu zaokrągloną.
Sam Ambroży Paré w podobnym razie nic mógłby postąpić zręczniej i delikatniej.
Rana w ramieniu była głęboka.
Na piersi sztylet zsunął się po żebrach i poprzecinał muskały.
Żelazo nie doszło do kryjówek tej naturalnej fortecy, która broni serce i płuca.
— Acerrimum humeri vulnus, non autem le thale[1] — szepnęła piękna i uczona królowa. Podaj mi balsam i przygotuj szarpi, Gillonno.
Tymczasem Gillonna, której królowa wydala ten nowy rozkaz, obmyła już i nabalsmaowała pierś młodzieńca, potem ręce utoczone jak u starożytnych statui, tors prześliczny, z wdziękiem w tył przegięty, i szyję, ocienioną gęstymi puklami.
La Mola w tym stanie prędzej można było wziąć za posąg z marmuru Paroskiego, aniżeli za ciało umierającego człowieka wskutek ran.
— Biedny chłopiec!... — przemówiła Gillonna, zwracając uwagę nie tyle na swą robotę, ile na przedmiot swej troskliwości.
— Wszak prawda, że piękny?... — powiedziała Małgorzata z królewską iście szczerością.
— Taks pani. Lecz zdaje mi się, że byłoby lepiej podnieść go z podłogi i położyć na to posłanie, o które jest teraz oparty.
— To prawda — odrzekła Małgorzata.
Obie kobiety nachyliły się i połączoną siłą podniosły La Mola, i położyły go na wielką z rzeźbionemi poręczami sofę, stojącą przed oknem, które następnie otworzyły, dla odświeżenia powietrza.
Poruszenie to przebudziło La Mola; westchnął, otworzył oczy i zaczął doświadczać tej niewymownej błogości, jaka zwykle towarzyszy wszystkim wrażeniom rannego, wtedy, gdy ten, powracając do życia, poczuje chłód świeżego powietrza, zamiast pożerającego ognia, i woń balsamów, zamiast nieprzyjemnego odoru krwi.
La Mole przemówił kilka niezrozumiałych wyrazów.
Małgorzata odpowiedziała na nie uśmiechem, kładąc palec na jego usta.
W tejże chwili; dało się słyszeć pukanie do drzwi.
— Pukają do tajemnych drzwiczek — rzekła Małgorzata.
— Ktoby to mógł być?.,. — zapytała zatrwożona Gillonna.
— Pójdę się dowiedzieć — rzekła Małgorzata. — Ty zostań tu i nie odchodź od niego ani na chwilę.
Małgorzata weszła do swego pokoju, zamknęła drzwi gabinetu i otworzyła tajemne wejście, prowadzące do króla i królewej matki.
— Pani de Sauve!... — zawołała, szybko odskakując w tył, z wyrazem jeżeli nie trwogi, to przynajmniej nienawiści, gdyż kobieta nigdy nie przebaczy drugiej kobiecie, jeżeli ta od niej odstręczy choćby nawet tego, którego ona wcale nie kocha. — Pani de Sauve!
— Tak jest, Wasza królewska mość — odrzekła Karolina.
— Pani tu!... — mówiła dalej królowa z coraz wzrastającem zadziwieniem, lecz zarazem i z coraz większą powagą.
Karolina padła na kolana.
— Przebacz mi, pani — powiedziała. — Czuję, jak wielce zawiniłam; lecz moja wina pochodzi z przymusu. Bezwarunkowy rozkaz królowej-matki...
— Powstań pani — rzekła Małgorzata. — Nie sądzę, abyś przyszła do mnie w nadziei usprawiedliwienia się. Powiedzże mi, czego żądasz?... po coś tu przyszła?...
— Przyszłam, pani — odpowiedziała Karolina ciągle klęcząc, i z wyrazem prawie obłąkania w oczach — przyszłam zapytać, czy niema go tutaj?...
— Tutaj, kogo?... O kim pani mówisz?... gdyż doprawdy nic nie rozumiem.
— Mówię o królu.
— O królu? Szukasz pani go aż w moich pokojach!... Wiesz bardzo dobrze, że on tutaj nie przychodzi.
— A!.. pani — zawołała pani de Sauve, nie odpowiadając na te zarzuty i jakby ich wcale nie rozumiejąc — a! dalby Bóg, iżby tutaj był!
— Dlaczego?
— Mój Boże! dlatego, że mordują hugonotów, a król Nawarry jest ich głową.
— O! — zawołała Małgorzata, chwytając panią de Sauve za rękę i zmuszając ją powstać — o! zapomniałam o tem. Zresztą, nie sądziłam, ażeby niebezpieczeństwo groziło królowi, również jak innym.
— Grozi mu niebezpieczeństwo tysiąc razy większe, niż komu innemu — zawołała Karolina.
— A! prawda, księżna Lotaryńska ostrzegła mnie. Ja mu powiedziałam, ażeby nie wychodził. — Czyżby wyszedł?
— Tutaj go niema.
— O!.. więc zginął!.. — zawołała pani de Sauve w rozpaczy — królowa-matka poprzysięgła mu śmierć.
— Śmierć! A! — zawołała Małgorzata — przestraszasz mnie. To niepodobna.
— Mówię pani — odrzekła pani de Sauve z energią, jaką może tylko dać namiętność — że nikt nie wie, gdzie jest król Nawarry.
— Gdzież jest królowa-matka?
— Królowa-matka poleciła mi zawołać pana Gwizyusza i pana de Tavannet, znajdujących się w jej modlitewni, potem kazała mi odejść. Wtedy, daruj pani, poszłam do siebie i czekałam, myśląc, że przyjdzie, według zwyczaju.
— Mój mąż, czy tak? — zapytała Małgorzata.
— Nie przyszedł... Wtedy zaczęłam go wszędzie szukać, pytałam o niego wszystkich. Jakiś żołnierz powiedział mi, że zdaje się, jakoby widział króla Nawarry pomiędzy strażą, eskortującą go z dobytemi szpadami, na kilka godzin przed rozpoczęciem rzezi, a rzeź już trwa z godzinę.
— Dziękuję ci, pani — rzekła Małgorzata — i chociaż uczucie, zmuszające cię do podobnego postępowania, jest, dla mnie obrażające, pomimo to, dziękuję ci.
— O!.. przebacz mi, pani — powiedziała Karolina — a powrócę do siebie szczęśliwa z otrzymanego przebaczenia, gdyż nie śmiem iść za Waszą królewską mością, choćby nawet zdaleka.
Małgorzata podała jej rękę i rzekła:
— Pójdę do królowej Katarzyny; idź pani do siebie. Król Nawarry jest pod moją obroną; obiecałam być jego sprzymierzeńcem i dotrzymam wiernie danego słowa.
— Lecz jeżeli Wasza królewska mość nie będzie mogła dostać się do królowej-matki?...
— Wtedy udam się do brata Karola i, jakkolwiek bądź, muszę z nim pomówić.
— Idź pani, idź — rzekła Karolina, ustępując z drogi Małgorzacie — niech cię Bóg prowadzi.
Małgorzata weszła na korytarz.
Doszedłszy do końca, obejrzała się, czy pani de Sauve nie pozostała w tyle.
Karolina szła za nią.
Królowa Nawarry, widząc, jak zakręciła na schody, prowadzące do jej mieszkania, udała się do pokojów Katarzyny de Médicis.
Tutaj wszystko się zmieniło.
Zamiast tłumu usłużnych dworzan, śpieszących zwykle, aby z głębokim ukłonem torować jej drogę, Małgorzata spotykała, tylko gwardzistów z zakrwawionemi halabardami, w ubraniach zbluzganych krwią, szlachtę, w podartych płaszczach, z twarzami osmolonemi prochem i roznosicieli depeszy i rozkazów.
Nieustanny ruch ten na galeryach miał podobieństwo do wzburzonego morza.
Małgorzata, wciąż idąc, doszła nareszcie do przedpokoju królowej-matki.
Lecz przedpokój ten otoczony był podwójnym rzędem żołnierzy, wpuszczających tylko tych, którzy znali właściwe hasło.
Małgorzata napróżno usiłowała przedrzeć się przez ten żywy szpaler.
Kilka razy widziała otwierające i zamykające się drzwi, i dojrzeć mogła Katarzynę, prawie odmłodniałą, w skutek krzątania się ciągłego, nie wyglądającą więcej nad dwadzieścia lat, zajętą odbieraniem, pisaniem, rozpieczętowywaniem listów, wydawaniem rozkazów i zwracającą się do jednych z łaskawem słówkiem, do innych znowu z uśmiechem.
Ci, do których się ona najmilej uśmiechała, byli najwięcej zakurzeni i zbroczeni krwią.
Pośród tego hałasu, panującego wewnątrz Luwru, z ulicy słyszeć dawały się strzały, ciągle się wzmagające.
— Nie dostanę się do niej — pomyślała Małgorzata po trzech próżnych usiłowaniach, ażeby przejść pośród wart.
— Ha! aby nie tracić czasu, pójdę lepiej do brata.
W tej chwili przebiegł obok niej Gwizyusz, który, zawiadomiwszy królowę-matkę o śmierci admirała, powracał na miejsce morderstw.
— O! Henryku — zawołała Małgorzata — gdzie jest król Nawarry?
Książę spojrzał na nią z uśmiechem zadziwienia, skłonił się i, nie odpowiedziawszy ani słowa, wyszedł ze swoimi żołnierzami.
Małgorzata przystąpiła do kapitana, z Luwru wychodzącego, który przed wyjściem rozkazał swoim żołnierzom ponabijać broń.
— Gdzie król Nawarry?... — zapytała Małgorzata.
— Nie wiem pani — odrzekł kapitan. — Nie jestem w usługach Jego królewskiej mości.
— A! kochany René — zawołała Małgorzata, spostrzegłszy perfumiarza Katarzyny. — To ty... czy idziesz od matki... czy nie wiesz, gdzie mój mąż?
— Jego królewska mość, król Nawarry, nie jest wcale moim przyjacielem... co pani zapewne jest wiadome. Mówią nawet — dodał z szyderczym uśmiechem — że ośmiela się obwiniać mnie o wspólnictwo z królową Katarzyną w otruciu jego matki.
— Nie! nie!... — zawołała Małgorzata — nie wierz temu, mój dobry René.
— O! mnie wszystko to jedno — odpowiedział perfumiarz — ani król Nawarry, ani jego stronnicy nie są straszni w tej chwili.
I odwrócił się od Małgorzaty.
— O! panie de Tavannes, panie de Tavannes — zawołała Małgorzata — tylko słówko, bądź łaskaw.
Tavannes, przechodzący właśnie, zatrzymał się.
— Gdzie jest Henryk Nawarski?... — zapytała Małgorzata.
— Na honor!.. — odpowiedział głośno — sądzę, że musi być na mieście z księciem d’Alençon i z księciem Kondeuszem.
Potem dodał tak cicho, tak. że tylko Małgorzata mogła dosłyszeć:
— Piękna królowo! jeżeli chcesz zobaczyć tego, na którego miejscu żeby być, oddałbym swe życie, idź do zbrojowni króla.
— O! dziękuję ci Tavannes — rzekła Małgorzata, słysząc tylko z całej odpowiedzi to, co ją obchodziło — dziękuję ci! idę tam.
I poszła, mówiąc sama do siebie:
— Po tem wszystkiem co mu obiecałam, po tem, jak się zachował wówczas, kiedy niewdzięczny Henryk był ukryty w gabinecie, nie mogę dopuścić, ażeby zginął.
I zapukała do apartamentów króla.
Lecz całe mieszkanie opasane było wewnątrz dwoma oddziałami gwardyi:
— Król nikogo nie przyjmuje!... — rzekł oficer, szybko przystępując do królowej.
— Lecz mnie!... — zawołała Małgorzata.
— Rozkaz dotyczy wszystkich.
— Mnie, królowej Nawarry! mnie, jego siostry!
— Przebacz pani, rozkaz nie obejmuje żadnych wyjątków.
I oficer zamknął drzwi.
— A! on zginął — zawołała Małgorzata, zatrwożona złowrogiemi twarzami, wyrażającemi jeżeli nie zemstę, to przynajmniej niezmienną wolę. Tak, tak, teraz wszystko pojmuję... użyto mnie jako przynętę... jestem sidłem, do którego zwabiono hugonotów... O! wejdę, niech mnie zabiją.
I Małgorzata biegała jak szalona po korytarzach i krużgankach.
Nagle, przechodząc obok maleńkich drzwiczek, usłyszała cichy, prawie ponury śpiew, tak był jednostajny.
W poblizkiej komnacie jakiś drżący głos mówił kalwiński psalm.
— A! to mamka mego brata, dobra Magdalena... tak, to ona!... — zawołała Małgorzata, w której głowie zabłysła nagle szczęśliwa myśl — ona to... Boże Chrześcijan, dopomóż mi.
W rzeczy samej, po ostrzeżeniu Małgorzaty, po rozmowie z Renem, po wyjściu od królowej-matki. któremu tak się sprzeciwiała biedna suczka Febe, Henryk Nawarski spotkał kilku panów katolickich, którzy, chcąc mu okazać swoje uszanowanie, odprowadzili go do domu.
Tutaj czekało na niego przeszło dwudziestu hugonotów, którzy, skoro zebrali się u młodego swego wodza, nie chcieli go odstąpić: tak to przeczucie strasznej nocy krążyło od kilku godzin po całym Luwrze.
Zostali więc, i nikt nie śmiał ich zaczepić.
Wreszcie, za pierwszem uderzeniem dzwonu na wieży Saint-Germain-l’Auxerrois, którego głos rozległ się we wszystkich sercach, jak dźwięk dzwonu, śmierć zapowiadającego, wszedł Tavannes, i pośród ogólnego milczenia dał znać Henrykowi, że król Karol IX-ty chce z nim pomówić.
O sprzeciwianiu się nie można było myśleć.
Na galeryach i korytarzach Luwru, dały się słyszeć kroki żołnierzy, zebranych w podwórzu i pokojach, w liczbie blizko dwóch tysięcy.
Henryk, pożegnawszy się z przyjaciółmi, których już miał więcej nie zobaczyć, udał się za Tavannes’em, który wprowadził go do maleńkiej galeryi, przytykającej do gabinetu królewskiego, i zostawił go tutaj samego, bezbronnego, z sercem, przepełnionem podejrzeniami.
Król Nawarry przepędził dwie nieskończenie długie godziny sam jeden, przysłuchując się z coraz bardziej wzrastającą trwogą, dźwiękom na gwałt uderzającego dzwonu i odgłosom strzałów.
Przez okratowane okno widział, przy łunie pożaru i blasku pochodni, nieszczęśliwych zbiegów i ścigających ich morderców, lecz nie wiedział przyczyny tych krzyków rozpaczy i śmierci, i chociaż dobrze znał Karola IX-go, jego matkę i księcia Gwizyusza, nie domyślał się, co za straszny dramat odgrywa się w tej chwili.
Henryk nie miał odwagi fizycznej, lecz za to obdarzony był siłą moralną.
Bojąc się niebezpieczeństwa, spotykał je z uśmiechem, lecz spotykał je na polu bitwy, wśród dnia, wobec wszystkich, przy towarzyszeniu przeraźliwej harmonii trąb, przy głuchym i drżącym huku bębnów...
A tu był bezbronny, sam jeden, zamknięty w ciemnościach, w których zaledwieby można było rozpoznać skradającego się mordercę i grożące żelazo.
Te dwie godziny były dla niego, być może, naj straszniejszemi w całem życiu.
Kiedy rozruchy doszły do najwyższego stopnia i gdy Henryk zaczął się już domyślać, iż rzecz idzie o zupełne wymordowanie protestantów, wszedł jakiś kapitan do Bearneńczyka i przez korytarz zaprowadził go do mieszkania króla.
Gdy się zbliżali, drzwi otworzyły się i zamknęły za nimi jakby siłą czarodziejską.
Następnie kapitan wprowadził Henryka do Karola IX-go, znajdującego się natenczas w zbrojowni.
Kiedy weszli, król siedział na ogromnem krześle, położywszy ręce na poręczach i spuściwszy głowę na piersi.
Na hałas, sprawiony przez wchodzących, Karol IX-ty podniósł głowę.
Henryk ujrzał wtedy, że pot wielkiemi kroplami spływał mu po twarzy.
— Dobry wieczór, Henryku!... — rzekł miody król niegrzecznie — La Chastre, zostaw nas.
Kapitan wyszedł.
Nastała grobowa cisza.
Podczas tej chwili milczenia Henryk niespokojnie spojrzał na około i przekonał się, że był sam z królem.
Nagle Karol IX-ty zerwał się z krzesła.
— Na Boga!... — zawołał, odrzucając w tył blond włosy i ocierając z potu twarz — zapewne jesteś zadowolony, że znajdujesz się teraz przy mnie, nieprawdaż, Henryku?
— Bezwątpienia, Najjaśniejszy panie — odpowiedział król Nawarry — ja zawsze poczytuję sobie za szczęście być przy Waszej królewskiej mości.
— Tutaj lepiej, niż tam, hę?... — zagadnął Karol IX-ty, idąc więcej za popędem swych myśli, aniżeli odpowiadając na grzeczność Henryka.
— Ja cię nie rozumiem, Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk.
— Spójrz, a zrozumiesz.
Karol IX-ty prędko poszedł, a raczej skoczył do okna.
Przyciągnąwszy do siebie szwagra, jeszcze bardziej zalęknionego, pokazał mu strasznych morderców, topiących lub zabijających na pokładzie statku ofiary, co moment im dostarczane.
— Na Boga!... — zawołał Henryk, blednąc — cóż się to dzieje dzisiejszej nocy?
— Dzisiejszej nocy — odrzekł Karol IX-ty — uwalniają mnie od wszystkich hugonotów. Czy widzisz ot tam, nad pałacem Bourbonów, ten dym i ten płomień? Ten dym i płomień to palący się dom admirała. Czy widzisz tego trupa, którego poczciwi katolicy ciągną na starym sienniku? To trup zięcia admirała, trup twego przyjaciela Téligny’ego.
— O!.. cóż to znaczy!... — zawołał Henryk, napróżno szukając przy boku rękojeści sztyletu i drżąc ze wstydu i gniewu, czuł bowiem, że się z mego wszyscy naśmiewają i zarazem mu grożą.
— To znaczy — krzyknął prawie wściekły i zbladły Karol IX-ty — to znaczy, że nie chcę dłużej cierpieć hugouotów, czy słyszysz, Henryku? Czy jestem królem?.. czy jestem panem, który rozkazuje?...
— Lecz, Wasza królewska mość..
— Moja królewska mość rąbie i morduje teraz wszystkich, co nie są katolikami; to moja rozkosz. A ty, czy jesteś katolikiem?... — krzyknął Karol IX-ty. a gniew jego wzrastał coraz bardziej.
— Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk — przypomnij sobie własne słowa: „Co mnie do ich religii, kiedy mi służą wiernie.”
— A, ha! ha! ha! — zawołał Karol, wybuchnąwszy złowieszczym, śmiechem — chcesz, ażebym sobie przypomniał swoje własne słowa? „Verba volant”, jak mówi moja siostra Margot. Patrz: alboż ci — dodał, wskazując palcem na miasto — źle mi służyli?... Czyż nie byli mężnymi na polu bitwy, mądrymi na radzie? Wszyscy oni byli pożytecznymi poddanymi; lecz byli hugonotami, a ja chcę tylko katolików.
Henryk milczał.
— Zrozum mnie, Henryku — zawołał Karol IX-ty.
— Już zrozumiałem, Najjaśniejszy panie.
— A więc?...
— A więc! ja nie widzę powodu, dla któregoby król Nawarry miał uczynić to, czego nie uczynił nikt z jego szlachty i stronników. Gdyż nieszczęśliwi ci umierają dlatego, że im proponowano to, co Wasza królewska mość i mnie teraz proponujesz, i na co oni się nie zgodzili, tak, jak i ja również zgodzić się nie mogę.
Karol schwycił go za rękę i wlepił w niego wzrok, którego bezbarwność zamieniła się powoli w blask wzroku dzikich zwierząt.
— A! czy myślisz, że wziąłem na siebie obowiązki namawiania do przyjęcia katolicyzmu tych, których tam teraz mordują?
— Najjaśniejszy panie — rzekł Henryk, wyrywając swą rękę — czyż nie umrzesz w wierze swoich ojców?...
— Tak, a ty?...
— I ja także — odrzekł Henryk.
Karol zgrzytnął zębami i drżącą ręką porwał rusznicę, leżącą na stole.
Henryk, przycisnąwszy się do ściany, czuł, że zimny pot występuje mu na czoło; lecz, dzięki władzy, jaką miał nad sobą, śledził bez żadnego wzruszenia na twarzy wszystkie ruchy strasznego monarchy.
Karol nabił rusznicę, z wściekłością tupnął nogą, a błysnąwszy bronią przed oczyma Henryka, zawołał:
— Czy chcesz być katolikiem?
Henryk milczał.
Karol, który z bladego stał się prawie sinym, wstrząsnął sklepienia Luwru naj straszniejszem przekleństwem, jakie kiedykolwiek wymówiły usta ludzkie.
— Śmierć, msza lub Kastylia!.. — wrzasnął król, zmierzywszy do Henryka.
— O!... Najjaśniejszy panie — zawołał Henryk — czyż chcesz mnie zabić, mnie, swego szwagra?...
Henryk z wielką zręcznością umysłu, jedną z najlepszych władz swojego organizmu, wykręcił się od odpowiedzi na zapytanie Karola IX-go.
Niema wątpliwości, że gdyby odpowiedź była przeczącą, Henryk zginąłby.
Karol IX-ty nie powtórzył już swojego zapytania i po chwili z głuchem mruczeniem, zwróciwszy się do otwartego okna, zmierzył do jakiegoś człowieka, biegnącego na przeciwległym bulwarze.
— Potrzebuję zabić kogo — zawołał Karol IX-ty z oczyma, zaszłemi krwią, i twarzą, zsiniałą jak u trupa.
I strzelił; biegnący upadł.
Henryk jęknął.
Karol IX-ty, uniesiony wściekłością, nabijał i strzelał bezustannie, wydając krzyki radosne za każdym razem, skoro kula trafiła celu.
— Zginąłem — pomyślał Henryk — jak nie będzie miał do kogo strzelać, mnie zabije.
— No i cóż, czy już koniec?... — przemówił jakiś głos za nimi.
Była to Katarzyna de Médicis, która weszła do pokoju bez najmniejszego szelestu, podczas ostatniego strzału.
— Nie, do tysiąca piorunów!... — zawył Karol IX-ty, rzucając rusznicę na podłogę... — Nie, on uparty... nie chce!...
Katarzyna nic nie odpowiedziała.
Powoli obejrzała się w tę stronę pokoju, gdzie stał Henryk nieporuszony, jak figura na obiciu, o którą się oparł.
Następnie spojrzała na Karola IX-go wzrokiem, który wyraźnie mówił:
— Dlaczegóż więc jeszcze żyje?...
— Żyje... żyje... — przemówił Karol IX ty, który zrozumiał to spojrzenie, jak nie można lepiej, i odpowiedział na nie bez wahania — on żyje, dlatego, że on... on... jest moim krewnym...
Katarzyna uśmiechnęła się.
Henryk spostrzegł ten uśmiech, i zrozumiał, że najważniejszą rzeczą było zwyciężyć Katarzynę.
— Wszystko, jak widzę, od ciebie pani pochodzi — rzekł Henryk do Katarzyny — a nie od mego szwagra Karola; to pani zamierzyłaś uwikłać mnie w sidła; to pani ze swojej córki chciałaś zrobić przynętę, aby nas wszystkich zgubić; to pani nakoniec rozłączyłaś mnie z żoną, ażeby ją uwolnić od przykrego mego zamordowania.
— Tak, tylko to się nie uda!... — zawołał inny głos, zadyszany i namiętny.
Henryk poznał go natychmiast; Karol IX-ty zadrżał, gdyż się go nie spodziewał; Katarzyna drgnęła z wściekłości.
— Małgorzata! — zawołał Henryk.
— Marya! — rzekł Karol IX-ty.
— Moja córka! — mruknęła Katarzyna.
— Panie — odezwała się Małgorzata do Henryka — ostatnie słowa twoje obwiniły mnie; lecz masz słuszność i nie masz. Masz słuszność, gdyż rzeczywiście użyto mnie, jako środka, do zgubienia was wszystkich. Lecz nie masz słuszności, bo nic o tem nie wiedziałam. Ja sama zawdzięczam to może zapomnieniu mej matki. Lecz skoro tylko się dowiedziałam, że jesteś w niebezpieczeństwie, przypomniałam sobie swoje obowiązki. Obowiązkiem żony jest dzielić los męża. Wypędzą cię?... idę z tobą na wygnanie; wtrącą cię do więzienia? ja pójdę za tobą; zabiją cię?.. ja umrę.
I podała mężowi rękę, którą on uściskał, jeżeli nie z miłości, to przynajmniej z wdzięczności.
— A!.. biedna Margot — rzekł Karol IX-ty — lepiejbyś zrobiła, gdybyś mu poradziła zostać katolikiem.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedziała Małgorzata z wrodzoną sobie dumą — dla samego siebie nie żądaj niegodnego postępku od członka swej rodziny.
Katarzyna znacząco spojrzała na Karola.
— Mój bracie — zawołała Małgorzata, pojąwszy również, jak Karol IX-ty, straszną pantominę Katarzyny — mój bracie, pomyśl o tem, wszak sam dałeś mi go za męża.
Karol IX-ty, pod rozkazującym wzrokiem Katarzyny i błagającym Małgorzaty, chwilę zawahał się, nakoniec Oromaz zwyciężył.
— Prawdziwie — szepnął Karol, nachyliwszy się do ucha Katarzyny — Margot ma słuszność, Henryk jest moim szwagrem.
— Tak — odrzekła Katarzyna, zbliżywszy się do ucha swego syna — tak... lecz gdyby nim nie był!...

Koniec tomu pierwszego.




  1. Rana ciężka, lecz nie jest śmiertelna.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.