Królowa Margot (Dumas, 1892)/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Królowa Margot
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1892
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Reine Margot
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział VI.
DŁUG UISZCZONY.

Jeżeli czytelnik ma chęć dowiedzieć się teraz, dlaczego król Nawarry nie przyjął pana de La Mole, dlaczego pan de Coconnas nie mógł się widzieć z księciem Gwizyuszem i dlaczego obadwaj, zamiast zajadania w Luwrze bażantów, kuropatw i pieczeni sarnich, musieli poprzestać na jajecznicy ze słoniną w oberży pod „Piękną gwiazdą”, poprosimy go, aby raczył wejść z nami do starego zamku królewskiego i pójść za Małgorzatą królową Nawarry, którą La Mole stracił z oczu przy wejściu do galeryi.
W czasie, kiedy Małgorzata zstępowała ze schodów, książę Henryk Gwizyusz, znajdował się w gabinecie króla.
Na schodach, po których schodziła Małgorzata, było wyjście.
Z gabinetu zaś, w którym był Gwizyusz, wychodziły drzwi; drzwi te i wyjście prowadziły na korytarz, a korytarz do pokoi królowej-matki, Katarzyny de Médicis.
Katarzyna de Médicis siedziała sama jedna przy stole, oparłszy się łokciem na rozwartej książce do nabożeństwa i spuściwszy głowę na rękę uderzającej jeszcze piękności, co zawdzięczała kosmetykom florentczyka René, pełniącego przy niej dwoiste obowiązki: perfumiarza i truciciela.
Wdowa po Henryku II-im miała na sobie żałobę, której nie zdejmowała od czasu śmierci męża.
Była to kobieta przeszło pięćdziesiąt dwa lat licząca, która, dzięki swej tuszy, zachowała jeszcze rysy dawnej piękności.
Pokój, również jak i ubiór królowej, nosił na sobie cechę wdowieństwa.
Wszystko w nim było ponure: ściany, meble, materye.
Tylko nad baldachimem, wznoszącym się po nad krzesłem królewskiem, widać było wyobrażenie tęczy z następującą dewizą grecką, przez króla Franciszka I-go nadana: Phos pherei e de kai aithzen, co znaczy:

„Łączy w sobie światło i czystość.”

Na krześle leżała ulubiona charciczka królowej-matki, podarowana jej przez zięcia Henryka, i nazwana mitologicznem mianem Febe.
Nagle, i właśnie w tej chwili, kiedy królowa pogrążona była w dumaniach najgłębszych, które wywołały na jej usta karminowe lekki uśmiech, ktoś otworzył drzwi, uchylił pokrywający je kobierzec i, ukazując bladą twarz, powiedział:
— Wszystko źle idzie.
Katarzyna podniosła głowę i poznała księcia Gwizyusza.
— Jakto! źle — odrzekła. — Co mówisz, Henryku?
— Król coraz bardziej przywiązuje się do tych przeklętych hugonotów i, jeżeli będziemy czekali na jego przyzwolenie, potrzebne dla dokonania naszego wielkiego przedsięwzięcia, być może, bardzo długo jeszcze poczekamy.
— Cóż więc takiego się stało?... — zapytała Katarzyna, nie okazując żadnego wzruszenia na twarzy, której tak dobrze, stosownie do potrzeb i okoliczności, nadawała zupełnie odmienny wyraz.
— Przed chwila, może już po raz dwudziesty zadałem Jego królewskiej mości pytanie, czy też długo jeszcze znosić będziemy wszystkie zuchwalstwa hugonotów, których osobliwie dopuszczają się po zranieniu admirała.
— I cóż ci na to mój syn odpowiedział?... — zapytała Katarzyna.
— Odpowiedział mi: „Książę! Naród musi cię mieć w podejrzeniu, żeś chciał zamordować mojego drugiego ojca admirała; broń się więc, jak ci się podoba. Co zaś do mnie, jeśli przypiszą mi ten czyn, sam się będę starał oczyścić z zarzutu”... Po tych słowach odwrócił się odemnie i poszedł karmić psy swoje.
— I nie próbowałeś go zatrzymać?
— Owszem. Lecz wtedy odpowiedział mi znanym Waszej królewskiej mości głosem, rzuciwszy na mnie pierwej jedno z tych spojrzeń, jemu tylko właściwych: „Książe! moje psy są głodne i nie można ich zmusić, ażeby czekały: psy nie są ludźmi”... Przychodzę więc zawiadomić o tem Waszą królewską mość.
— Bardzo dobrze uczyniłeś — odpowiedziała królowa-matka.
— Cóż teraz robić?
— Użyć należy ostatniego środka.
— Któż się tego podejmie?
— Ja! Czy król jest sam?
— Nie. Jest u niego pan de Tavannes.
— Zaczekaj tu. Albo lepiej idź za mną w oddaleniu.
Katarzyna powstała i udała się do pokoju, w którym na dywanach tureckich i aksamitnych poduszkach wylęgały się ulubione charty króla.
Na prętach, umocowanych w ścianie, siedziały trzy sokoły i mała sroczka, którą Karol IX-ty bawił się, łapiąc małe ptaszki w ogrodach starego Luwru i Tuilleries, zaczynających się wówczas budować.
Podczas tego przejścia, królowa ułożyła sobie bladą i przepełnioną wyrazem smutku twarz, na której zabłysła ostatnia, a raczej pierwsza łza.
Bez szmeru przystąpiła do Karola IX-go, rozdającego psom kawałki ciasta, na równe pokrajanego cząstki.
— Mój synu — przemówiła Katarzyna z tak sztucznem drżeniem głosu, że król zadrżał.
— Czego pani żądasz?... — zapytał kroi, szybko odwracając się.
— Oto przyszłam prosić cię, mój synu, o pozwolenie dla odjechania do któregokolwiek z twoich zamków, byleby tylko w jak najodleglejszej stronie Francyi położonego.
— Dlaczegóż to?... — zapytał Karol IX-ty, utkwiwszy w matkę szklanne oczy, które w niektórych razach stawały się bardzo przenikliwemi.
— Dlatego, że codziennie obrażają mnie hugonoci; dlatego, że dzisiaj słyszałam cię grożącego protestantami wśród Luwru. Nie chcę więc dłużej być świadkiem podobnych scen.
— Lecz cóż mam robić, moja matko — odpowiedział Karol IX-ty z wyrazem głębokiego przekonania — chciano zabić admirała; podły morderca zabił już im odważnego de Mouya. Na Boga! Przecież trzeba, moja matko, ażeby była w królestwie jakaś sprawiedliwość.
— O! bądź przekonanym, mój synu — zawołała Katarzyna — że twa sprawiedliwość nie zakończy ich zemsty; gdyż, jeżeli tej im odmówisz, sami sobie dadzą zadosyćuczynienie. Dzisiaj mnie, jutro księciu Gwizyuszowi, a pojutrze tobie będą się starali odpłacić.
— Tak sądzisz, pani?... — odpowiedział Karol IX-ty głosem, w którym pierwszy raz przebiło się lekkie wahanie.
— Czyż nie widzisz — mówiła Katarzyna, oddając się zupełnie gwałtowności swoich myśli — że tu już nie idzie o zamordowanie Franciszka Gwizyusza lub też admirała, nie o protestancką lub katolicką religię, lecz poprostu o strącenie z tronu syna Henryka II-go i o posadzenie syna Antoniego de Bourbon.
— O! już zaczynasz, moja matko, przesadzać — rzekł król.
— Jakież więc twoje zdanie, mój synu?
— Czekać, matko, czekać. W tem słowie zamyka się cała mądrość ludzka, i, podług mnie, ten jest największym, najsilniejszym, a osobliwie najzręczniejszym, kto umie czekać.
— Więc czekaj; lecz ja czekać nie myślę.
Przy tych słowach, Katarzyna skłoniła się i chciała wyjść.
Karol IX-ty zatrzymał ją.
— Cóż więc mam czynić, moja matko?... — zapytał.
— Jestem przedewszystkiem sprawiedliwym, i chciałbym, żeby ze mnie wszyscy byli zadowoleni.
Katarzyna zbliżyła się.
— Panie hrabio — rzekła do pana de Tavannes, bawiącego się ze sroką — powiedz królowi, cobyś uczynił, będąc na jego miejscu.
— Czy Wasza królewska mość pozwalasz?... — zapytał hrabia.
— Mów, Tavannes, mów.
— Co Wasza królewska mość robi w takim razie na polowaniu, kiedy dzik ranny rzuca się na niego?
— Z odwagą go oczekuję i przebijam oszczepem — odparł Karol TX-ty.
— Jedynie dla uniknienia rany — dodała Katarzyna.
— I dla rozrywki — podjął król z uśmiechem, znamionującym jego odwagę, do wściekłości posuniętą — lecz ja nie będę się bawił, zabijając swoich poddanych a hugonoci w moich cezach mają równą z katolikami wartość.
— W takim razie — powiedziała Katarzyna — poddani twoi protestanci zrobią ci to samo, co dzik, którego nie przebito oszczepem; oni cię strącą z tronu.
— O! czy tak pani myślisz?... — rzekł Karol IX-ty tonem, okazującym wyraźnie, że niewielką pokłada wiarę w przepowiednie matki.
— Czyż nie widziałeś dzisiaj de Mouya z jego towarzyszami?
— Widziałem; właśnie niedawno wyszli odemnie. Lecz czyż wymagał on czego niesprawiedliwego! Żądał śmierci mordercy swego ojca i admirała. Czyż nie ukarałem hrabiego de Montgommery za śmierć mojego ojca, a twojego męża, pomimo że śmierć ta zadana była przypadkiem?...
— Dosyć już, Najjaśniejszy panie — powiedziała urażona Katarzyna — nie mówmy już lepiej o tem. Wasza królewska mość znajdujesz się pod opieką Boga. Bóg dał ci siłę, mądrość i wiarę. Lecz ja, nędzna kobieta, opuszczona zapewne przez Niego za grzechy moje, drżę z obawy i ustępuję.
Po tych słowach, Katarzyna skłoniła się po raz drugi i wyszła, dając znak księciu Gwizyuszowi, który wszedł podczas ostatniej rozmowy, ażeby pozostał i po raz ostatni spróbował nakłonić króla.
Karol IX-ty odprowadził matkę wzrokiem, już jej jednak nie zatrzymując teraz; potem zaczął pieścić się z psami, pogwizdując piosnkę łowiecką.
Nagłe przerwał.
— Matka moja ma szczególny dowcip; nigdy nad niczem nie pomyśli. U niej nic nie znaczy zabić kilkudziesięciu hugonotów za to, że przyszli prosić o sprawiedliwość. Czyż oni nie mają do tego prawa?...
— Kilkudziesięciu?.., — powtórzył książę Gwizyusz.
— A!.. książę tutaj — powiedział król, udając, że go dopiero teraz spostrzega. — Tak, kilkudziesięciu; niezły ubytek! O! gdyby kto do mnie przyszedł i odezwał się temi słowy: „Najjaśniejszy panie! uwolnię cię odrazu od wszystkich nieprzyjaciół, tak, że nazajutrz nikt ci ich śmierci wyrzucać nie będzie”, a! w takim razie, to co innego.
— A więc, Najjaśniejszy panie...
— Tavannes — przerwał król — zmordujesz Margo. — Posadź ją na miejsce. Dlatego że nosi imię mojej siostry, królowej Nawarry, nie idzie jeszcze zatem, ażeby wszyscy mieli się z nią pieścić.
Tavannes posadził srokę na pręcie i zaczął skręcać i rozkręcać uszy charta.
— Więc gdyby kto powiedział Waszej królewskiej mości: „Najjaśniejszy panie! jutro będziesz uwolniony od wszystkich swoich nieprzyjaciół”, to...
— A za którego świętego orędownictwem stałby się ten wielki cud?
— Dzisiaj mamy 24-go Sierpnia, a zatem za orędownictwem Ś-go Bartłomieja.
— Ha! znakomity święty — mruknął król — dal się żywcem obedrzeć ze skóry.
Książę złowieszczo się uśmiechnął.
— I to ty, kochany braciszku — mówił dalej król — ty, swoją małą szpadą ze złotą rękojeścią, chcesz zamordować do jutrzejszego dnia dziesięć tysięcy hugonotów. Ha! ha! ha! No proszę! co to z ciebie za żartowniś!

<poem> król parsknął od śmiechu, lecz tak udanego, że echo powtórzyło go jakimś ponurym dźwiękiem.
— Najjaśniejszy panie! tylko jedno słowo — odezwał się książę, mimowolnie zadrżawszy na ten śmiech, w którym nic nie było ludzkiego — dość skinąć, a wszystko będzie gotowe. Mam szwajcarów, przeszło tysiąc szlachty, lekką jazdę, mieszczan; Wasza królewska mość ma swoję gwardyę, przyjaciół, szlachtę katolicką... Jest nas dwudziestu przeciwko jednemu.
— Jeżeli książę jesteś tak silny, dlaczegóż u dyabła, brzęczysz mi o tem nad uszami... Rozporządź się bezemnie...
I król obrócił się do psów.
Portiera podniosła się i znowu ukazała się Katarzyna.
— Wszystko idzie dobrze, cel już blizki — szepnęła księciu — nalegaj na niego, a ustąpi.
Portiera znów opadła.
Małej tej sceny Karol IX nie widział, a może udawał, że nie widzi.
— Obciąłbym jednak wiedzieć — rzekł książę Gwizyusz — czy rozporządzenia moje podobają się Waszej królewskiej mości, w razie, jeżeli sam zacznę działać?
— Doskonale, Henryku, przykładasz mi nóż do gardła; lecz nie sądź, że ci się poddam, czyż nie jestem królem?
— Nie, jeszcze nie, Najjaśniejszy panie; lecz jeśli zechcesz, jutro możesz nim zostać:
— Tak... a więc — mówił Karol IX-ty — mam pozwolić, żeby zamordowano króla Nawarry, księcia Kondeusza... u mnie w Luwrze... co?
Potem głosem stłumionym dodał:
— Za Luwrem, to co innego.
— Najjaśniejszy panie — odrzekł książę — dziś wieczorem pójdą oni na hulankę z księciem d’Alençon.
— Tavannes — zawołał król, doskonale udając zagniewanego — czego drażnisz psa? Pójdź tu, Akteon.
I Karol IX, nie słuchając więcej, wyszedł z pokoju, pozostawiwszy w zadziwieniu księcia i Tavannesa.
Tymczasem zupełnie inna scena odbywała się w pokojach Katarzyny, która, skinąwszy księciu Gwizyuszowi ażeby nie ustępował, wróciła do siebie i zastała osoby, zwykle zbierające się u niej wieczorami.
Katarzyna wyszła ponura, wróciła zaś z uśmiechem na ustach.
Wkrótce pozwoliła odejść swoim damom i dworzanom; pozostała tylko Małgorzata, która, siedząc na kufrze przy otwartem oknie, spoglądała na niebo, zatopiona w głębokiej zadumie.
Królowa-matka, pozostawszy sam na sam z córką, po kilkakroć otwierała usta, chcąc przemówić; lecz straszna myśl spychała jej słowa z ust w głąb piersi.
W tejże chwili wszedł król Nawarry.
Piesek, leżący na krześle, skoczył i pobiegł do niego.
— Czy ty tutaj, mój synu? — zapytała Katarzyna, zadrżawszy — pozostajesz na wieczerzy w Luwrze?
— Nie, pani — odpowiedział Henryk — wychodzimy dziś na miasto z panami d’Alençon i Kondeuszem. Sądziłem nawet, że ich tu znajdę.
Katarzyna uśmiechnęła się.
— Idźcie, panowie, idźcie... — powiedziała. — Mężczyźni są szczęśliwi, że mogą zawsze wychodzić... Nieprawdaż, moja córko?
— W samej rzeczy — odparła Małgorzata — swoboda jest nieocenioną!
— Czy nie chcesz pani przez to powiedzieć, że to ja ci ją wydzieram? — rzekł Henryk, kłaniając się żonie.
— Nie, panie; ja nie ubolewam nad sobą, lecz wogóle nad wszystkiemi kobietami.
— Czy czasem, mój synu, nie odwiedzisz admirała? — zapytała Katarzyna.
— Być może, że wstąpię do niego.
— Uczyń to, a dasz dobry przykład. Jutro zaś zawiadomisz mnie o jego zdrowiu.
— Pójdę więc, jeżeli mój zamiar uważasz pani za dobry.
— Ja? — odrzekła Katarzyna — ja nic nie pochwalam... Lecz kto tam?... Odpraw, mój synu; nie przyjmuję nikogo.
Henryk postąpił kilka kroków ku drzwiom, aby wypełnić rozkaz królowej-matki; lecz w tej chwili uchylono portierę, i maleńka główka pani de Sauve wsunęła się do pokoju.
— Pani — powiedziała Karolina — perfumiarz René, którego Wasza królewska mość raczyłaś zawołać, przyszedł.
Katarzyna rzuciła na króla Nawarry spojrzenie szybkie, jak błyskawica.
Młody książę cokolwiek zaczerwienił się, potem nagle straszną pokrył się bladością.
Nazwisko, które wymówiono, nosił zabójca jego matki.
Henryk, czując, że twarz jego zdradza wewnętrzne wzruszenie, oparł się na krawędzi okna.
Piesek zaszczekał.
W tej chwili weszły dwie osoby: jedna, którą już oznajmiono, i druga, mająca zawsze wolny wstęp.
Pierwszą był perfumiarz René.
Zbliżył się on do królowej, pełen uniżonej grzeczności sług florenckich, trzymając w rękach otwartą szkatułkę, której wszystkie przegródki napełnione były proszkami i flakonikami.
Drugą osobą była księżna Loto, starsza siostra Małgorzaty.
Weszła ona tajemnemi drzwiczkami, prowadzącemi do gabinetu króla.
Księżna była blada i drżała; spodziewając się, że Katarzyna, zajęta z panią de Sauve oglądaniem szkatułki przyniesionej przez Renégo, nie spostrzeże jej, usiadła obok Małgorzaty; król Nawarry stał obok żony, spuściwszy głowę na rękę, jak człowiek, starający się przyjść do siebie, z powodu nagłego olśnienia przez światło.
Prawie w tejże chwili Katarzyna zwróciła się do Małgorzaty i rzekła:
— Moja córko, możesz już odejść do siebie. A ty, mój synu, możesz iść pobawić się na mieście.
Małgorzata wstała; Henryk obrócił się, zamierzając wyjść.
Księżna Lotaryńska pochwyciła Małgorzatę za rękę.
— Siostro — powiedziała cicho i prędko — na imię Gwizyusza, któremu ocaliłaś życie i który teraz ratuje twoje, zaklinam cię nie oddalaj się ztąd, nie chodź do swoich pokoi.
— A co tam mówisz, Klaudio? — zapytała Katarzyna.
— Nic, matko.
— Ej! ty coś szepnęłaś Małgorzacie.
— Życzyłam jej dobrej nocy i zarazem oświadczyłam, że księżna de Nevers przesyła jej swoje uszanowanie.
— A gdzież jest ta piękna księżna?
— U swego szwagra, księcia Gwizyusza.
Katarzyna spojrzała na swoje córki podejrzliwie i zmarszczyła brwi.
— Pójdź tutaj, Klaudio — zawołała królowa-matka.
Klaudia była posłuszną. Katarzyna wzięła ją za rękę.
— Coś jej powiedziała, pleciuchu? — mruczała królowa, ściskając ją silnie za rękę.
Henryk, nic nie słysząc, lecz, nie straciwszy z oczu ani jednego poruszenia królowej, księżnej Klaudyi i Małgorzaty, zwrócił się do żony:
— Pozwól mi pani ucałować swoję rękę.
Małgorzata wyciągnęła doń drżącą rękę.
— Co ci Klaudya mówiła?... — szepnął Henryk, nachylając się do jej ręki.
— Żebym nie wychodziła ztąd. Na Boga!.. nie wychodź także.
Te słowa przebiegły w głowie Henryka jak błyskawica; lecz blask ten był jednak dostateczny, ażeby oświecić Henryka, co do całego spisku.
— To jeszcze nie wszystko — powiedziała Małgorzata — oto list, przyniesiony przez szlachcica prowansalskiego.
— Pana de La Mole?...
— Tak.
— Dziękuje — odrzekł Henryk, chowając list.
I, odszedłszy od pomieszanej żony, położył rękę na ramieniu Florentczyka.
— No i cóż, panie René — zapytał — jakże tam idzie handel?...
— Dosyć dobrze — odpowiedział truciciel ze zwykłym uśmiechem zdradzieckim.
— I ja tak myślę — rzekł Henryk — skoro posiadasz za klientów wszystkie ukoronowane głowy, nietylko we Francyi, ale i zagranicą.
— Wyjąwszy głowy króla Nawarry — uczynił zuchwałą uwagę Florentczyk.
— Tak, tak!... — zawołał Henryk — masz słuszność; a jednak biedna moja matka, która u ciebie wszystko kupowała, polecała, umierając pamięci mej perfumiarza Renégo. Jutro lub pojutrze przyjdź do mnie i przynieś, jakie masz, najlepsze perfumy.
— To wcale nie zaszkodzi — wtrąciła z uśmiechem Katarzyna — mówią...
— Że odemnie nieosobliwie pachnie — przerwał Henryk, śmiejąc się także — lecz któż ci, matko, o tem powiedział?... Czy Małgorzata?..
— Nie, mój synu — odrzekła Katarzyna — pani de Sauve.
W tejże chwili księżna Lotaryńska, pomimo swoich usiłowań, nie mogąc wytrzymać zadawanego jej przez matkę bólu, przeraźliwie krzyknęła.
Henryk nawet się nie obejrzał.
— Co ci jest, siostro?... — zawołała Małgorzata, rzucając się do Klaudyi.
— Nic — odpowiedziała Katarzyna, stawając pomiędzy niemi.
— Miewa ona często gorączkę nerwową, którą Mazille radzi leczyć ziołami.
I znowu z większy jeszcze siłą ścisnęła rękę starszej córce; następnie obracając się do młodszej rzekła:
— No i cóż, Małgorzato, czyż nie słyszałaś, żem cię prosiła, ażebyś, odeszła do siebie?... Jeżeli to niedostateczne, w takim razie, rozkazuję ci.
— Przebacz mi, matko — powiedziała Małgorzata, blada i drżąca.
— Życzę spokojnej nocy Waszej królewskiej mości.
— Spodziewam się, że twoje życzenie spełni się. Dobranoc ci.
Małgorzata odeszła wolnym i niepewnym krokiem, napróżno starając się spotkać wzrok męża, który nawet nie obejrzał się na nią.
Nastała chwila milczenia. Katarzyna nie spuszczała z oczu księżnej Lotaryńskiej, z założonemi rękoma spoglądającej na matkę.
Henryk stał odwrócony tyłem, lecz całą tę scenę widział w lustrze, udając, że sobie smaruje wąsy pomadą, tylko co wziętą od Renégo.
— Cóż, Henryku — zapytała Katarzyna — czy wyjdziesz nareszcie?..
— A!... prawda — zawołał król Nawarry — Na honor!... zapomniałem, że książę d’Alençon i książę Kondeusz czekają na mnie. Ten cudowny zapach upoił mnie; zdaje mi się, że pamięć straciłem. Do widzenia pani.
— Do widzenia!... A jutro nie zapomnij zawiadomić mnie o zdrowiu admirała.
— Nie zaniedbam tego uczynić. Febe, czego chcesz?...
— Febe!.. — krzyknęła ze złością, Katarzyna.
— Zawołaj ją pani do siebie — rzekł Bearneńczyk — gdyż nie chce mnie ztąd wypuścić.
Królowa-matka wstała i przytrzymała małego pieska za obróżkę, dopóki Henryk nie wyszedł z tak wesołą i spokojną twarzą, jak gdyby nie czuł w głębi serca, że życiu jego grozi niebezpieczeństwo.
Piesek, puszczony przez Katarzynę, czując się wolnym, rzucił się za Henrykiem, lecz, znalazłszy drzwi zamknięte, ponuro tylko zawył, wsadziwszy długą mordkę za portierę.
— Teraz, Karolino — powiedziała Katarzyna do pani de Sauve — zawołaj mi panów: Gwizyusza i Tawannes, znajdujących się w mojej modlitewni. Po powrocie, odprowadzisz do domu księżnę Lotaryńską, gdyż jest cokolwiek słabą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.